O „prehistorii” soboru i liturgicznej odnowie

ks. Alfons J. Skowronek

publikacja 05.01.2007 15:14

Jan XXIII to nie tylko imię papieża, następcy wielkiego i hieratycznego Piusa XII, lecz hasło rzucone Kościołowi do samoodnowy. Nowy ten następca św. Piotra z dnia na dzień zmienił oblicze Kościoła – nie przez decyzje doktrynalne i dyscyplinarne, lecz przez swoje człowieczeństwo. Przegląd Powszechny, 1/2007

O „prehistorii” soboru i liturgicznej odnowie




Jan XXIII to nie tylko imię papieża, następcy wielkiego i hieratycznego Piusa XII, lecz hasło rzucone Kościołowi do samoodnowy. Nowy ten następca św. Piotra z dnia na dzień zmienił oblicze Kościoła – nie przez decyzje doktrynalne i dyscyplinarne, lecz przez swoje człowieczeństwo. Po surowym papieżu Pacellim nagle opowiadać zaczęto sobie papieskie żarty i anegdoty – i to nie półgębkiem! Np. jaką whisky pije papież? Odpowiedź: Johnny Walker. Ten papież zawsze był wart historyjki do pisma ilustrowanego. Ostatniego ze swych gości Jan XXIII zaprosił ni stąd ni zowąd na obiad. Papież przekonywał swoją osobowością – i to mimo faktu, że w zasadzie trzymał się protokołu, dźwigając na głowie ciężką tiarę, którą do muzeum złożył dopiero jego następca Paweł VI. W mniej oficjalnych przemówieniach nadal posługiwał się zaimkiem osobowym „my”, po prostu dlatego, ponieważ myślał, iż tak być musi i tego sam musi się nauczyć wbrew własnemu odczuciu; on, któremu nawet we śnie nie przyszła do głowy myśl, aby reformować Kościół w sensie Hansa Kűnga, a który sam tego papieża otaczał uwielbieniem. Był papieżem, który robił dyplomatyczne błędy i których nikt nie brał mu za złe; który pozwolił nieść się na triumfalnej sedia gestatoria; który w swych wypowiedziach duchowych (poczytać o tym można w jego „Dzienniku duchowym”) posługiwał się stylem, który jawi się nam już tylko jako sposób wyrażania się daleki i obcy rzeczywistości, ponieważ był językiem klerykalnej pobożności XIX w.

Ten mąż, Angelo Roncalli, stanął u steru Kościoła i nieoczekiwanie wpadł na pomysł zwołania soboru. Sobór stał się dziełem, ku któremu toczyło się całe jego życie, było to dzieło jego życia. Przyjrzyjmy się bliżej tej fascynującej postaci! Oto mąż, który wedle swego kościelnego pochodzenia, teologicznego wykształcenia i osobistej pobożności był w każdym calu katolickim kapłanem przełomu XIX i XX w. w Europie, w Italii – tenże człowiek pragnął, jak wyraził to w swym zielonoświątecznym kazaniu 5 czerwca 1960 r., wszystkich katolików uczynić obywatelami całego świata, podobnie jak czcimy Jezusa jako Zbawcę świata. Ów mąż, który jako młody ksiądz w dniu swych kapłańskich święceń w poczuciu pełnego oddania podjął postanowienie, a nawet złożył świętą przysięgę dochowania wierności Stolicy św. Piotra, i który jako papież nie dopuścił do zakiełkowania w sobie najmniejszej wątpliwości co do tego, że znał dokładnie władzę swego prymatu i nie dzieliłby jej z nikim – TEN papież zwołał sobór, który wedle jego zamierzenia miał działać w sposób wolny i spontaniczny, przeprowadzić Kościół od jego struktury „społeczności doskonałej” kierowanej centralistycznie, do communio, do wspólnoty Kościołów partykularnych. Ów mąż, który za hasło swego życia kapłańskiego wybrał poznawanie i pełnienie Bożej woli, i który swe hasło papieskie ustawił i podporządkował maksymie „Oboedientia et pax”, („Posłuszeństwo i pokój), i przy tym nigdy nie zaznał reformacyjnej troski wokół „usprawiedliwienia z uczynków”, ponieważ, też pewnie nigdy, nie przeczytał ani jednej linijki z teologii ewangelickiej, ten człowiek rzucił podwaliny pod międzykościelny dialog i ekumeniczną teologię, które po dziś dzień rozwijają się dzięki właśnie jego inspiracji.



Jeżeli realizowanie się tego paradoksu umożliwia tylko i wyłącznie wyjątkowa i niezwykle sympatyczna osobowość Jana XXIII, wówczas oznacza to, że wymienione napięcie między raczej konserwatywną przeszłością tego papieża a jego nowocześnie realizowaną aktywnością w płaszczyźnie teoretycznej, teologicznej, dogmatycznej i kościelno-politycznej pozostaje fenomenem nie do wytłumaczenia. Ten bijący w oczy paradoks rozwiązuje tylko siła przekonującego i wiarygodnego człowieczeństwa papieża Jana.

W tym miejscu musimy jednak przerwać szkicowanie ujmującej sylwetki Jana XXIII i przejść do największej „przygody” jego pontyfikatu, czyli do nieoczekiwanej zapewne przez nikogo zapowiedzi zwołania II Soboru Watykańskiego.

Soborowe wici

Wieść o zwołaniu II Soboru Watykańskiego spadła na Kościół i świat jak grom z jasnego nieba. 78-letni Jan XXIII, inicjator i realizator tego niesłychanego pomysłu, w pierwszych momentach ściągnął na siebie pewne niedorzeczne reakcje, wśród których usłyszeć i wyczytać było można nawet podejrzenia co do pełnej umysłowej poczytalności sędziwego następcy św. Piotra. Domysły takie, nie mające żadnych podstaw, świadczyły dobitnie o tym, jak bardzo świat poczuł się zelektryzowany nagłą perspektywą najważniejszego wydarzenia historii Kościoła XX w. Przy tym wszystkim, jak by nie było, nieoczekiwanie zwoływany sobór miał być Janowy nie tylko dzięki inicjatywie zwołania przez tego papieża; Janowe znamię cechowało nie tylko początki, ale cały przebieg Vaticanum II.

Był to więc „jego” sobór przede wszystkim dlatego, że nie zamierzał rozsądzać o kwestiach doktryny i dyscypliny, lecz zakrzątnąć się wokół najważniejszej sprawy, którą było i jest świadectwo Kościoła w świecie współczesnym. Miało to być zgromadzenie na szczycie, jak Jan XXIII sam je nazwał, soborem „duszpasterskiej” odnowy Kościoła. W tej motywacji tkwiło zarzewie oporu, który rychło skierował swe ostrze nie tyle przeciwko planowi soboru jako takiemu, ile przeciwko jego idei, która nie korespondowała z tokiem prac przygotowanych uprzednio przez mężów aparatu kurialnego. Pytanie brzmiało więc bez osłonek: Jak nieodwracalne, podjęte postanowienie zwołania soboru przekazać mężom rzymskiej Kurii? 25 stycznia 1959 r. Jan XXIII objawił swą kategoryczną decyzję. Po mszy św. w Bazylice św. Pawła za Murami wezwał na rozmowę 17 obecnych w Rzymie kardynałów. Na tym nadzwyczajnym posiedzeniu wygłosił dłuższą mowę, zamykając ją tymi kompletnie zaskakującymi słowami: Czcigodni Bracia i umiłowani Synowie! Z pewnym drżeniem, ale jednocześnie z głęboką stanowczością i silną decyzją wypowiadamy przed wami nazwę i zamiar podwójnego uroczystego wydarzenia: zwołanie Synodu Diecezjalnego Miasta Rzymu i Ekumenicznego Soboru dla całego Kościoła.

Były to mocne słowa – i sprzeciw działać zaczął bezzwłocznie. Pewnemu prałatowi z Kurii, który z myślą o sześcioletnich przygotowaniach do I Soboru Watykańskiego, wystąpił z zastrzeżeniem, iż niemożliwe jest zorganizowanie soboru już w 1963 r., Jan XXIII zripostował: Dobrze, wtedy dokonamy jego otwarcia już w 1962.



Jak już zaznaczono, papież wyznaczył soborowi cel przede wszystkim duszpasterski, miał to być sobór na wskroś pastoralny. Tym samym stworzył faktycznie nieomal nowy typ soboru. Albowiem historia Kościoła nie zna soboru bez zadania zakończenia sporów doktrynalnych i prawnych. Zgromadzenie biskupów świata dla możliwie wszechstronnego przedyskutowania perspektyw przepowiadania wiary chrześcijańskiej – to zamysł absolutnie nowy. A przy tym było jasne, że miano na oku przemianę w globalnej sferze spraw, które w zasadzie nie stanowiły przedmiotu teologicznych kontrowersji.

W czasie sesji otwarcia Przed-Przygotowawczej Komisji Soboru Jan XXIII wyrzekł te słowa: Kościół zmierza do tego, aby w wierności do świętych zasad, na których się opiera, i niezmiennej (!) nauce, którą Boski Założyciel mu zwierzył (...), wzmocnić w odważnym zrywie swe życie i swą zwartość, również w odniesieniu do wszystkich danych i wymagań dnia. Konsekwencja tej postawy: papież gwarantował całkowitą wolność dyskusji na soborze. Duch Święty zatroszczy się o jasność wypowiedzi, a jeśli nie, wtedy i papież nie będzie Go mógł zastąpić – stosownie do słowa papieża Piusa XI: Sobór ma swe trzy etapy: fazę diabła, który próbuje przetasować papiery, fazę człowieka, który pragnie siać zamęt; i fazę Ducha Świętego, który wszystko w końcu wyjaśnia.

O skądinąd niezmiernie ciekawych preliminariach soboru można by opowiadać bez końca, o otwartych i mniej oficjalnych oraz zakulisowych rozmowach i nawet spięciach wśród Ojców Soboru, a także pośród świeckich i duchownych obserwatorów. Powstałaby zapewne barwna panorama i scenariusz soborowych dni i lat. Pora jednak skierować uwagę na podejmowaną i rozwijaną szczegółową tematykę Watykańskiego Plenum. Przed przedstawieniem bloków zagadnień dyskutowanych w soborowej auli warto spojrzeć na techniczne problemy owego wręcz gigantycznego, w historii soborów bezprecedensowego wydarzenia.

W momencie zapowiedzi zwołania soboru liczba uprawnionych do głosowania wynosiła ok. 2750 osób. Z miejsca powstaje pytanie: Jak przebiega tok obrad przy takiej liczbie uczestników? Jak w ogóle może funkcjonować tak masowe zgromadzenie? Dla porównania: w I Soborze Watykańskim brało udział niespełna 800 ojców. W 1962 r. nakazem dnia stała się konieczność zorganizowania w Rzymie kwater dla biskupów, personelu towarzyszącego i ekipy doradców, w sumie dla ok. 10 tys. ludzi. Oczywiście nie w maleńkim Watykanie, 100 wynajętych autobusów dowoziło ojców do Bazyliki św. Piotra na posiedzenia i transportowało ich z powrotem do odległych punktów Wiecznego Miasta.
Soborową aulę stanowiła główna nawa Bazyliki św. Piotra z trybunami. Ponieważ drogi do pulpitu mówców były bardzo długie i pochłaniałyby sporo czasu, umieszczono mikrofony przy każdym sektorze, skąd przekazywane były głosy w dyskusji. I jeszcze jeden znamienity akcent: w bocznym pomieszczeniu prawej nawy urządzono bufet pod krotochwilną nazwą „Bar Jonasza”, w grze słów nawiązującą do greckiego i łacińskiego tekstu Mt 16,17 (Błogosławiony jesteś, Szymonie Bar /Synu/ Jony), w której to kafejce zrodził się niejeden myślowy koncept, który później rozbłysnął na soborowej mównicy.



Z „przedproży” soboru koniecznie należy podnieść jeszcze jedną okoliczność o doniosłej randze. Peter Hebblethwait, biograf Jana XXIII, za najważniejszą osobistą decyzję podjętą przez tego męża uznał ustanowienie Sekretariatu do Spraw Jedności Chrześcijan, którego kierownikiem mianował jezuitę, Augustyna Beę, podnosząc go jednocześnie do rangi kardynała. Wśród kongregacji (kościelnych ministerstw) protokolarnie był to „tylko” sekretariat. Papież wyposażył go jednak w dodatkowe kompetencje, nie krępując wolności tej nowej instytucji jakimkolwiek powiązaniem jej z którąś z innych kurialnych dykasterii. Hebblethwaite nie przesadza, gdy stwierdza, że bez o. Bei Jan XXIII nie stworzyłby soboru, jaki pragnął mieć. Kard. Bea „wychował” papieża do ekumenizmu.
Przedkładane do soborowych debat materiały nazywa się z dawien dawna schematami; są to propozycje pod obrady i postanowienia. W trakcie dyskusji teksty te podlegały zmianom lub uzupełnieniom – nazywano je modi (wnioski o dokonanie zmian).

Rozesłana do biskupów i przełożonych zakonów na kilka lat przed soborem kwerenda o zgłaszanie tematów zaobfitowała istnym zalewem 2821 postulatów, w których powoływane Komisje literalnie zaczęły tonąć. Z pomocą przeróżnych zabiegów wypracowały ostatecznie 69 propozycji. W przypadku ich przyjęcia oznaczałoby to uchwalenie przez sobór 69 konstytucji, dekretów i deklaracji. Także i tutaj dokonano zdecydowanych cięć, nie tyle jednak treściowych, ile ilościowych. Ostatecznie sobór uchwalił 16 dokumentów w trzech formach prawnych: 4 konstytucje, 9 dekretów i 3 deklaracje. Ich kolejność stanowi jednocześnie o randze ważności. KONSTYTUCJA jest prawną formą kościelnych rozporządzeń; w średniowieczu prawo dyscyplinarne soboru powszechnego, papieża, kurii, od średniowiecza także dokument zawierający orzeczenie dogmatyczne. Sobór Trydencki i I Sobór Watykański uchwaliły konstytucje dogmatyczne. Na II Soborze Watykańskim konstytucja oznacza szczególnie wyczerpujące przedłożenie stanowiska Kościoła w określonym problemie doktryny, dyscypliny lub duszpasterstwa. Vaticanum II ogłosiło 4 konstytucje: O liturgii, O Kościele, O Objawieniu i O Kościele w świecie współczesnym. DEKRET orzeka o tym, jak określona rzeczywistość Kościoła ma być regulowana i kształtowana. Vaticanum II uchwaliło 9 dekretów: O środkach społecznego przekazu myśli, O Kościołach Wschodnich, O ekumenizmie, O biskupach, O formacji kapłanów, O życiu zakonnym, O apostolstwie świeckich, O posłudze i życiu kapłanów, O misyjnej działalności Kościoła. DEKLARACJA jest terminem wyrosłym na Vaticanum II na określenie soborowych tekstów, które nie mają swych odpowiedników w historii. Ostatni sobór ogłosił 3 deklaracje: O wychowaniu chrześcijańskim, O wolności religijnej i O stosunku do religii niechrześcijańskich.

Pierwsza uchwalona konstytucja

Ogólna charakterystyka dokumentu
Zatrzymać się tu pragniemy na Konstytucji o liturgii, pierwszym – jak przystało na sobór duszpasterski – uchwalonym przez to Zgromadzenie dokumencie. Jest to zresztą w ogóle pierwszy w historii tej rangi dokument soborowy o służbie Bożej. Zwięzłe naświetlenie powstawania i kształtowania się tego dokumentu na samym Vaticanum II zajęłoby wiele miejsca. W gorących dyskusjach ścierały się z sobą dwie „frakcje” soborowe: konserwatywna z kard. Alfredo Ottavianim i skrzydło „postępowe”, któremu przewodził Holender, kard. Bernard Alfrink. Oto migawka z jednego z liczniejszych spięć: kierujący dyskusją kard. Alfrink wyłączył po 17 minutach kard. Ottavianiemu mikrofon, gdy ten w debacie nad łaciną w liturgii, która jest „świętą glebą”, rzucił pytanie: Czy ojcowie planują „rewolucję”, usiłując wprowadzić do służby Bożej języki narodowe? Zwolennicy języków ojczystych sparowali kontrpytaniem: Czy Jezus mówił po łacinie? Słowo o „świętej glebie” charakteryzuje odczucia lękliwych. Albowiem od Piusa V w XVI w. liturgia stanowiła bastion, którego Kościół rzymskokatolicki bronił przeciwko inwazjom obcych wpływów, ponieważ ujęta w karby liturgia manifestowała tożsamość Kościoła a w wiernych podtrzymywała świadomość świętości Boga, Kościoła, jego wiary i norm chrześcijańskiego życia. Późniejsze stadia rozwoju reformy liturgii pokazują naocznie, że tego argumentu bagatelizować nie należy. Pozostaje tylko pytanie, czy sensowne było zachowanie świadomości o świętości Boga w TAKI sposób i w TYCH liturgicznych formach.



Szerokie i wnikliwe dyskusje zamknęło głosowanie nad całością schematu o świętej liturgii, które odbyło się 22 grudnia 1963 r.; schemat przyjęto 2158 głosami przy tylko 19 przeciwnych. 4 grudnia Paweł VI aprobował tekst i dokonał jego uroczystej proklamacji.

Punkty ciężkości Konstytucji o liturgii oddać można w trzech punktach; wszystkie mają wymiar na wskroś praktyczny. Pierwszy dotyczy wrażliwej (i drażliwej?) kwestii języka. Nr 36 zawiera aż potrójne ograniczenie. Łacina zasadniczo ma być utrzymana (§ 1) – w jakiej mierze, nie jest powiedziane. Językowi ojczystemu przyznane zostaje więcej miejsca (§ 2), czyli otwarta jest możliwość poszerzenia zezwolenia. Język ojczysty używany być może

zwłaszcza w czytaniach i pouczeniach, w niektórych modlitwach i śpiewach. Innymi słowy: kanon mszy św. zachowuje swe tabu, czyli: słowa konsekracji wypowiadane mają być po łacinie. Z większą swobodą odniesiono się natomiast do innych sakramentów. I tak nr 63 w odróżnienie od nr 36 zawiera już nie zezwolenie, lecz postanawia, że językowi ojczystemu należy przyznać więcej miejsca. Z kolei nr 101 znów jest bardziej powściągliwy: przy odmawianiu modlitwy brewiarzowej księża mają posługiwać się łaciną. To samo odnosi się do zakonów kapłańskich. Kompetentny przełożony może jednak zezwolić na używanie języka ojczystego w celu lepszego przebiegu modlitwy godzin, zwłaszcza mniszkom i członkom zrzeszeń dążących do doskonałości... Faktycznie istniały żeńskie klasztory, w których modlitwę godzin zakonnice odmawiały po łacinie, nie rozumiejąc z niej ani jednego słowa.

Drugi zasadniczy punkt Konstytucji o liturgii wynika z pierwszego. W liturgii zawiera się wszystko, co składa się na chrześcijańską wiarę: orędzie o zbawczym działaniu Boga w Chrystusie, wiara Kościoła i jej wyznanie; wiara jednostki, manifestowana publicznie w przyjmowaniu sakramentu, napomnienie o konsekwencjach wiary dla życia. I dlatego sobór może sformułować twierdzenie – kulminacyjne zdanie całej Konstytucji – że liturgia jest szczytem, do którego zmierza działalność Kościoła, i jednocześnie jest źródłem, z którego wypływa cała jego moc (nr 10). A jeżeli sprawy tak się mają, wówczas liturgia nie może być sprawą wyłącznie samych księży. Wtedy wspólnota musi w niej aktywnie uczestniczyć – actuosa participatio („aktywne uczestnictwo”), termin ten ustawicznie powraca. W takim przypadku wierni muszą wszystko rozumieć i to bez pośrednictwa tłumacza. I jeszcze więcej. Czytania mają być wygłaszane zza pulpitu, również homilia następująca bezpośrednio po odczytanej Ewangelii. Celebrans pozostaje więc na miejscu i w ten sposób ambona, częstokroć kunsztownie skonstruowana i przyozdobiona, staje się w kościele bezużytecznym elementem dekoracyjnym. Ołtarz natomiast musi zbliżyć się do ludu. Odpadają wtedy wszystkie drogi wokół niego, niepotrzebne są już niezliczone ceremonie, przyklęknięcia przed tabernakulum, pokłony itd. Słowem: liturgia staje się akcją o czytelnie wyznaczonych rolach dla celebransa i szerzej pojętej służby świeckich. Podmiotem liturgii nie jest już „solistyczny” celebrans, nie siedzi on lub stoi przy ołtarzu, lecz za ołtarzem lub z jego boku, prawie jak na małym tronie biskupim. Naturalną tego konsekwencją jest to, że kapłan ogarnia teraz wzrokiem zgromadzoną w świątyni gminę, czyli sprawuje liturgię twarzą do ludu. I to jest ów trzeci punkt rzucających się w oczy liturgicznych zmian. Liturgia sprawowana tyłem do ludu nie jest wprawdzie zakazana, nie będzie już jednak nigdy mogła uchodzić za główną formę celebracji.

W tej nowej konstelacji zmienia się samoświadomość kapłana: stoi on wprawdzie vis-à-vis gminy, jest nie tylko bratem wśród sióstr i braci, ale wręcz wykonawcą woli wspólnoty. Nie jawi się jednak w roli pośrednika między Bogiem, Chrystusem i zgromadzeniem wiernych. Jest natomiast głosicielem Ewangelii, z której i którą żyje dokładnie tak samo jak gmina, i dlatego jest sługą, zarządcą, ale nie panem.



Soborowa reforma przewiduje także większą swobodę dla form, bądź przez większą ofertę tekstów do wyboru, bądź też umożliwiając swobodniejsze kształtowanie celebracji przez liturgicznych aktorów. Mszalne rubryki przewidują np., że celebrans ma pozdrowić, zaprosić zgromadzenie wiernych tymi lub podobnymi słowami; to zaś oznacza, że wydrukowany tekst jest tylko propozycją, a nie przepisem.
Wątek rozważań o wzbogacających perspektywach kształtowania liturgii w duchu soborowym snuć można by dalej. Dla orzeźwiającego kontrastu warto przyjrzeć się obrazowi liturgii sprzed okresu jej wielkiej odnowy, czyli liturgii przedsoborowej. Dzisiaj pamiętają ją raczej przerzedzające się już starsze roczniki wiernych sprzed około lat czterdziestu.

Zacznijmy od ruchów drobiazgowo przepisanych w odprawianiu mszy św. Od XVI w. liturgia stanowiła monolityczny blok, „świętą czynność”, i surowo zakazana była wszelka ingerencja w jej tok. W seminariach duchownych uczono alumnów szczegółowych gestów, np. jak rozkładać ręce przy pozdrowieniu: Dominus vobiscum. Rozwodzono się nad siłą głosu przy wypowiadaniu słów Chrystusa podczas Wieczerzy Pańskiej: mogli je słyszeć tylko najbliżej stojący – propter misterium (ze względu na tajemnicę), jak brzmiało uzasadnienie.

Było przed soborem tak, że ksiądz dosłownie mszę św. „czytał” po cichu lub półgłosem (aby ministranci w danym przypadku mogli odpowiedzieć), a po części nawet półszeptem i głęboko pochylony nad Hostią przy słowach konsekracji. Wierni byli obecni, lecz niczego nie słyszeli ani nie rozumieli. Bywało, że podczas czytania mszy przez księdza odmawiali wspólnie lub pojedynczo różaniec, śpiewali pieśni, Godzinki o NMP – przerywane w czasie przeistoczenia itp.

Była oczywiście znana niedzielna suma, ale i tu wierni zachowywali się biernie i modlili się dla siebie z modlitewników lub z pamięci. W tygodniu przeważały msze „ciche”, „prywatne”, odprawiane często przy otwartych drzwiach w pustym kościele. Imponujące były msze w wykonaniu chórów, uświetniane nieraz przez zamówionych muzyków i śpiewaków operowych lub nawet orkiestrę symfoniczną, które to koncerty często i bez reszty ustawiały poza nawiasem wszelkie czynne uczestnictwo ludu w niedzielnej liturgii.

W posoborowych zabiegach wokół reformy liturgii zaznacza się wśród teologów-liturgistów także dość silny trend ku restauracji nabożeństwa starokościelnego. Nad tym nurtem reformy czasem unosić się zdawała zasada: „Ponieważ jest to tak stare, dlatego jest piękne.” Faktycznie, liturgiczna reforma naszych dni sięgnęła głęboko w przeszłość, przywracając liturgii strukturę chrześcijańskiego antyku, nie otwierając się natomiast na formę nabożeństwa nowotestamentowego. Normatywność starego Kościoła ma także swoje problemy. Dokonała się w niej bowiem swoista neosacerdotalizacja kościelnego urzędu. Chodzi o następujący stan rzeczy: najpóźniej od IV w. – a więc od czasu, gdy chrześcijaństwo zaczęło stawać się państwową religią cesarstwa rzymskiego – nosicieli urzędów kościelnych zwie się znów kapłanami. W przeciwieństwie do tej zmiany Nowy Testament sięga niemal prowokacyjnie do świeckiej tytulatury w odniesieniu do mężów Kościoła: biskup (epískopos) znaczy „nadzorca”, dosłownie „inspektor”; kapłan (présbyter) to „senior”, a diakon (diákonos) to kelner, posługujący do stołu.



Koniec końców, tradycja nabożeństwa żydowsko-chrześcijańsko-starokościelnego promieniuje w starym Kościele, mimo całego swego „wzbogacenia” o elementy klerykalne, w tak przekonującą logikę, że każda chrześcijańska liturgia – nawet gdyby chciano ją układać na nowo od punktu wyjścia, dotrze do swego podstawowego kształtu, który tworzą następujące elementy: wprowadzenie, nabożeństwo słowa składające się z czytań, modlitwy, śpiewu, kazania, a następnie nabożeństwo Eucharystii wkomponowane w czynność upamiętnienia śmierci i zmartwychwstania, na koniec: rozesłanie wiernych. Jest to wystarczający, podstawowy schemat, który wcale nie musiałby wykluczać dalszej twórczej fantazji kleru i wiernych w kształtowaniu liturgii, oczywiście pod kierunkiem regionalnej hierarchii. Możliwości są tu szerokie. Konsekwentne ich realizowanie uchroniłoby naszą liturgię przed rutyną i skostnieniem. Stagnacja na tym polu powoduje – są oczywiście i inne liczne tego powody – statystycznie już uchwytne zmniejszanie się frekwencji wiernych na niedzielnej mszy św.

Konstytucja o liturgii mówi tu językiem klarownym i zachęcającym a nawet zobowiązującym do nowych przemyśleń. Niech przemówią tu przynajmniej dwa jej pasusy. Liturgia bowiem składa się z części niezmiennej, pochodzącej z ustanowienia Bożego, i z części podlegających zmianom, które z biegiem lat mogą lub nawet powinny być zmienione, jeżeli wkradły się do nich elementy, które niezupełnie dobrze odpowiadają wewnętrznej naturze samej liturgii, albo jeżeli te części stały się mniej odpowiednie (nr 21). Inny tekst mówi o relacji starych rytów do wymogów i ducha nowych czasów: Aby zachować zdrową tradycję, a jednocześnie otworzyć drogę do uprawnionego postępu, reformę poszczególnych części liturgii powinny poprzedzić dokładne studia teologiczne, historyczne i duszpasterskie. Ponadto należy wziąć pod uwagę zarówno ogólne zasady budowy i ducha z indultów, udzielonych różnym miejscowościom. Wreszcie nowości należy wprowadzać tylko wtedy, gdy tego wymaga prawdziwe i niewątpliwe dobro Kościoła, z zastrzeżeniem jednak, aby formy nowe wyrastały niejako organicznie z form już istniejących (nr 23).

W tym kierunku dokonało się niejedno poza wymienionymi już elementami liturgicznej odnowy. Wskażmy jeszcze na „nowatorskie” kroki, do niedawna nie do pomyślenia: czytania i modlitwy wiernych wygłaszane w czasie mszy św. przez świeckich; funkcjonowanie szafarzy eucharystycznych (i szafarek), rozdzielających Komunię św. i zanoszących ją do chorych, posługiwanie u ołtarza ministrantek, podawanie i przyjmowanie Komunii św. na rękę (dozwolone przez Rzym od 1969 r.; przy czym wierni mogą przyjmować ją wedle woli) i wreszcie przyjmowanie Eucharystii pod dwiema postaciami, na ile pozwalają na to okoliczności (praktycznie jest to możliwe w czasie nabożeństw w mniejszych grupach, a w Wielki Czwartek przez wszystkich uczestniczących w tym uroczystym upamiętnieniu Wieczerzy Pańskiej). Całym sercem tylko przytaknąć można K. Rahnerowi, który powiada, że Konstytucja o liturgii przyniosła to, czego niezliczeni katolicy od dawna wyczekiwali - a jednocześnie przyjęta została jako nieoczekiwany dar.

***


Ks Alfons Skowronek - ur. 1928, emerytowany profesor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, specjalista w dziedzinie teologii ekumenicznej. Autor m.in. książek: „Z Kościołem w trzecie tysiąclecie” (1999), „Kościoły chrześcijańskie w niemieckojęzycznym obszarze Europy Zachodniej” (2000). Mieszka w Otwocku.