Jan Paweł II wobec człowieka (I)

Stanisław Opiela SJ

publikacja 31.01.2007 20:24

Papież wolał przebiegać świat i być pasterzem wszystkich. Jego osobiste uzdolnienia i talenty pozwalały mu łatwo nawiązywać dialog zarówno z poszczególnymi ludźmi, jak i z rzeszami, niezależnie od wieku, środowiska socjalnego czy kulturalnego. Przegląd Powszechny, 2/2007

Jan Paweł II wobec człowieka (I)




Wstęp z kluczem

Perspektywa, w jakiej mam zamiar zastanowić się nad pontyfikatem Jana Pawła II, może się wydać mało właściwa. Można powiedzieć, że stanowisko papieża wobec człowieka w jego życiowym środowisku jest tematem ubocznym względem jego zasadniczej misji. W jakimś stopniu jest to prawda. Nie znaczy to jednak, że posłannictwo Kościoła i papieża ogranicza się wyłącznie do wymiaru duchowego, który nie miałby nic wspólnego z konkretnym życiem człowieka – członka wielu wspólnot jednocześnie, takich jak rodzinna, religijna, społeczna, polityczna itd. Jeśli ta wieloraka przynależność człowieka, zachowując wciąż właściwą sobie specyfikę, nie splatałaby się w jedności konkretnej osoby ludzkiej, jej duchowy aspekt byłby jednowymiarowy, „odcieleśniony” i dlatego słusznie krytykowany nawet wewnątrz Kościoła, nie mówiąc już o ludziach postronnych. Wiadomo, że II Sobór Watykański zajął pozytywną postawę wobec tzw. teologii rzeczywistości ziemskiej. Zresztą sam Jan Paweł II był słusznie krytykowany, w początku swojego pontyfikatu, za rzekomy brak zainteresowania społecznym wymiarem działalności Kościoła na przykład w Ameryce Łacińskiej.

Chciałbym jednak już na początku jasno powiedzieć, że przedstawianie pozycji Jana Pawła II względem człowieka i różnych systemów społeczno-politycznych nie oznacza, iż zapoznaję jego rolę i istotne posłannictwo inspiratora i przewodnika Kościoła katolickiego. Dokonany wybór znaczy wyłącznie, że mam zamiar skoncentrować się na wyżej wspomnianej działalności, która przecież też płynie z wiary i dotyczy człowieka sytuowanego w płaszczyźnie społecznej i politycznej.

Powstaje zatem następny problem. Skoro papież reprezentuje Kościół oparty na hierarchicznej strukturze i z niej korzysta bez nadmiernej troski o wprowadzanie demokratycznych innowacji w Kościele – choćbyśmy je nazwali kolegialnością, jak się je określa w katolicyzmie, gdy chodzi o jego instytucjonalny aspekt – można by postawić pytanie, czy jest to najstosowniejsze miejsce, by bronić i promować demokrację, przeciwstawiając się autorytarnym reżimom. Oczywiście – korzystanie z autorytetu niekoniecznie utożsamia się z autorytaryzmem. Niemniej takie niebezpieczeństwo istnieje i zależy jedynie od stopnia i formy korzystania z autorytetu. Zresztą takie niebezpieczeństwo grozi też demokracji.

Mimo to, wydaje się, że niektórzy sądzą, iż papież powinien, by być wiarogodny w swoich pozycjach prodemokratycznych, usiłować promować jednocześnie demokrację tak wewnątrz, jak i na zewnątrz Kościoła. Tymczasem – dodaje się – w funkcjonowaniu watykańskiej Kurii niemal nic się nie zmienia od wieków, a reformy wprowadzone czy postulowane przez Vaticanum II są powolne i niewystarczające. Jakkolwiek by było, nie można bezkrytycznie utrzymywać, że dzisiejszy sposób postępowania zarówno papieży, jak i całej Stolicy Apostolskiej niczego nie ulepszył na tym polu, choć niektóre decyzje można by uznać albo za nadmiernie autorytarne, albo za zbyt nieśmiałe. Nie znaczy to jednak, że funkcjonowanie Kościoła jako wspólnoty wiernych nie posługuje się elementami demokratycznymi i z zasady nie upodabnia się do niej. Wydaje się jednocześnie, że to nie martwiło nadmiernie Jana Pawła II. Nie wprowadził on ani spektakularnej reformy funkcjonowania watykańskiej Kurii, ani nie zmodyfikował reguł postępowania wewnątrz katolickich wspólnot.




Papież wolał przebiegać świat i być pasterzem wszystkich. Jego osobiste uzdolnienia i talenty pozwalały mu łatwo nawiązywać dialog zarówno z poszczególnymi ludźmi, jak i z rzeszami, niezależnie od wieku, środowiska socjalnego czy kulturalnego; rozmawiał z politycznymi decydentami niekoniecznie wybranymi demokratycznie, by im przekazać czy przypomnieć chrześcijańskie posłanie. Czasem wzniecało to skrajnie zróżnicowane reakcje – od entuzjazmu aż do radykalnych kontestacji. Można było niejednokrotnie odnieść wrażenie, iż niektórzy katolicy byli mniej usatysfakcjonowani jego poglądami i działaniami niż ludzie z zewnątrz – może z wyjątkiem prawosławnych, którzy, jak i katolicy zresztą, większą wagę przywiązywali do specyficznie chrześcijańskiej warstwy jego wystąpień, w której mogły ujawniać się – i ujawniały – pewne rzeczywiste rozbieżności bardziej czy mniej ważne.

Należy jeszcze zauważyć, iż elementy społeczne i polityczne w publicznych wystąpieniach papieża trzeba było postrzegać zawsze w kontekście religijnym, do którego niewierzący czy wierzący inaczej przywiązywali mniejszą wagę niż katolicy czy w ogóle chrześcijanie. W jakimś sensie było to zrozumiałe. Ale nie znaczyło, że oni zupełnie nie dostrzegali czy nie przeczuwali wagi chrześcijańskich źródeł – choćby w formie istotnego tła – społecznych i politycznych postaw Jana Pawła II. Przypominam sobie np. symptomatyczną reakcję znanego dziennikarza francuskiego na papieskie wystąpienie w Katowicach w 1983 r. W jeszcze niezmiernie napiętej sytuacji ówczesnej Polski z ledwie zawieszonym stanem wojennym ów dziennikarz wyczuł wagę religijnego wymiaru jako źródła, w którym tkwił fundament konkretnych postaw papieża i jego słuchaczy; postaw, które chrześcijanie chętnie pojmują jako wkraczanie wiary w dziedzinę społeczno-polityczną, której zasady nazywa się zazwyczaj społeczną nauką Kościoła. Przedstawiając się jako Żyd i agnostyk, wyznał on w dowcipny sposób, że jeśli papież będzie w dalszym ciągu zajmował podobne pozycje, przyjdzie mu stać się katolikiem... [1].

Przeczucie tego dziennikarza wydaje mi się słuszne i to papież mylił się, utrzymując w czasie jednego ze swoich pierwszych spotkań z dziennikarzami, 21 października 1978 r., że zdarzenia Kościoła niełatwo rozumieć z zewnątrz wiary; jeszcze trudniejsze jest odkrycie ich prawdziwego znaczenia.

Rzeczywiście, w zasadzie interpretacja czysto polityczna papieskich przemówień może wykoślawiać i myśl, i intencje oratora, zwłaszcza gdy analizuje się je bez uwzględnienia ich religijnego tła, bez dostrzegania w nich etycznych konsekwencji płynących z wiary i wkraczających w sferę społeczno-polityczną. Jest bowiem oczywiste, że wierzący i cały Kościół przeżywają swoją wiarę w warunkach konkretnego życia.


[1] Tenże komentator, Bernard Guetta, chyba nie zmieniał radykalnie swojego zdania. Przedstawiając bowiem francuskiemu czytelnikowi późniejsze pielgrzymki Jana Pawła II do Grecji, na Ukrainę czy do Syrii, pisał w „L’Express”: „Agnostyk może tylko przeczuwać, czym jest wiara, ale Jan Paweł II był w Damaszku i był pierwszym papieżem, który wszedł do meczetu, jak w 1986 r. wszedł jako pierwszy z następców św. Piotra do synagogi, by powiedzieć: »troszkę jesteście naszymi braćmi starszymi«. Bracia znaczy dzieci jedynego ojca Abrahama, który jest jednocześnie ojcem muzułmanów, którzy uznają tego samego Boga – Boga żydów muzułmanów i chrześcijan”. I komentator od razu wprowadza polityczny wątek, pisząc: „Mimo fizycznego wyczerpania, papież przeskakuje wieki i granice, jakby prowadził wojskowe manewry; kieruje oczy unijnej Europy na Rosję. Czyni to jako przywódca Kościoła katolickiego, jako Polak, jako generał wiary i przekonany Europejczyk, by przywrócić Rosję kontynentowi, na którym on, papież, pragnąłby udrożnić wszystkie szlaki”.




Można chyba zatem zaryzykować twierdzenie, że nieporozumienia, które ujawniły się już w czasie pierwszej podróży apostolskiej Jana Pawła II do Meksyku, w 1979 r., były w dużym stopniu skutkiem słownej dysocjacji (tym razem samego papieża), wiary i opartego na niej społeczno-politycznego przesłania. Gdy papież zachęcał biskupów latynoamerykańskich do ewangelizowania, nie wspominając o niezmiernie ważnych na tym kontynencie socjalnych i politycznych problemach, narzucała się niemal spontanicznie interpretacja, że Jana Pawła II nie interesował społeczny wymiar wiary; że przeciwstawiał się zatem zaangażowaniu Kościoła południowoamerykańskiego w walkę o sprawiedliwość społeczną. Tym samym, że był on w ogóle przeciw teologii wyzwolenia – wówczas bardzo aktualnej. Fakt, że w Culiacan stał się głosem tych, którzy go nie mają, albo których głos nie jest słyszalny, niczego istotnego nie modyfikował w pierwszych wrażeniach i komentarzach. A jednak obrona praw Indian z Oaxaca i Chiapas nie mających głosu zabrzmiała jasno i dobitnie. Papież przypomniał możnym tego świata, że naród ten ma prawo do skutecznej pomocy, a nie tylko do jałmużny czy namiastki sprawiedliwości, by zapewnić mu rozwój odpowiadający jego godności człowieka i godności dziecka Bożego. (...) Należy przyjąć miary odważne i głęboko nowatorskie. Należy bezzwłocznie – apelował papież – wdrożyć nieodzowne reformy.

Metoda płynąca z wiary

Dla papieża godność ludzka i godność dziecka Bożego były nierozdzielne. Były dwoma aspektami tego samego, znaczy godności osoby ludzkiej; godności pochodzącej od Boga i ku Niemu zmierzającej i to – by tak rzec – niezależnie od osobistej postawy człowieka. Dla Jana Pawła II jest to ontologiczna, wpisana w naturę ludzką, podstawa relacji człowieka z Bogiem i człowiekiem. Można zatem pojmować promocję sprawiedliwości jako konieczne przedłużenie ewangelizacji i teologicznej refleksji w sferę społeczną i polityczną; przedłużenie, które dla katolika stanowi jedną z głównych konsekwencji wiary.

Przyjmując taką pozycję, należy uznać, że ta jedność zobowiązuje chrześcijan do szukania metod dostosowanych do zasad wiary, by promować sprawiedliwość. W każdym zaś przypadku dążeniu do tego celu nie mogą przeczyć stosowane metody. W kontekście południowoamerykańskim stosowanie tej reguły najprawdopodobniej nie wydało się papieżowi oczywiste. Powtórzył to Jan Paweł II w Gdyni w 1987 r., gdy obwieszczał, że solidarność jest walką. Dodam – kontynuował papież – solidarność wzywa do walki. Nie jest ona jednak walką przeciw komukolwiek, którego utożsamiano by z wrogiem czy przeciwnikiem, którego należałoby unicestwić. Jest to walka o człowieka, o jego prawa, o jego prawdziwy postęp; walka o dojrzałą formę jego człowieczego życia. Życie ludzkie bowiem staje się „bardziej ludzkie”, gdy rządzi się prawdą, wolnością i miłością [2].


[2] Jan Paweł II pozostał wierny tej afirmacji. Świadczy o tym jego zdecydowane „nie” względem wszelkiego rewanżyzmu, skierowanego przeciw dawnym przywódcom komunistycznym w Polsce już demokratycznej. Przypomina on każdemu ze swoich współziomków, „że nie może być ni zwycięzców, ni zwyciężonych; są tylko mężczyźni i kobiety, którym należy pomóc wyjść z błędu; są ludzie, których należy podtrzymać w ich wysiłku uwalniania się ze skutków przemocy, niesprawiedliwości i nie respektowania praw człowieka. »Zwyciężonym« trzeba przypominać, że nie wystarczy dostosować się do nowej sytuacji, lecz muszą dokonać szczerego nawrócenia i, jeśli to konieczne, zadośćuczynienia; »zwycięzcom« zaś przypomnieć rangę postawy przebaczenia, by zapanował prawdziwy pokój, który pochodzi z Ewangelii miłosierdzia i miłości”.


Metody zaś niesprzeczne z chrześcijaństwem skupiają się – zdaniem Jana Pawła II – w jednej: w wymagającym, prawdziwym, wolnym i wytrwałym dialogu miłości; dialogu religijnym i politycznym, międzyreligijnym i międzywyznaniowym, indywidualnym i zbiorowym, narodowym i międzynarodowym. Dialogu zatem, który nikogo nie wyklucza, który proponuje się wszystkim, choć niekoniecznie wszyscy natychmiast go podejmują i choć nie może on polegać na niwelowaniu realnych różnic czy wręcz przeciwstawieństw, jakie reprezentują uczestniczące w nim strony. Przestałby on wówczas być prawdziwym dialogiem, przekształcając się w wydumany i płaski, a zatem złudny „unanimizm”, czyli rzekomą jednomyślność.

Metoda ta była tak mocno akcentowana, uprawiana i wzmacniana w ciągu pontyfikatu Jana Pawła II, że do stosowania jej nie zniechęcało go nawet ewentualne jego odrzucenie, albo stawianie wstępnych warunków. Nie zmieniając swojej pozycji, Jan Paweł II nalegał, ponawiał zaproszenie, spotykał się z przywódcami nawet niedemokratycznie wybranymi i rządzącymi zgoła autorytarnymi metodami, by mówić im lub powtarzać to, co stopniowo objawiało się w historii krajów europejskich, mianowicie że polityczne autorytety są i muszą na zawsze pozostawać na służbie dobra narodów i osób. Sugerował to już 20 października 1978 r., w czasie przemówienia do korpusu dyplomatycznego, akredytowanego przy Stolicy Apostolskiej, przypominając ambasadorom, że reprezentują nie tylko swoje rządy, ale i narody. Rola apostolskich nuncjuszy jest zatem podobna; reprezentują oni Stolicę Świętą i Kościół pojęty jako wspólnota wierzących. To rozszerzenie ich roli stanowi modyfikację wprowadzoną bez rozgłosu w funkcjonowanie nuncjatur.

Godne uwagi jest też wzbogacenie tradycyjnej dyplomacji watykańskiej nową funkcją nadzwyczajnego wysłannika papieża, usytuowanego – by tak rzec – między nuncjuszami a papieżem. Jego specjalne misje wyrażały szczególne zaangażowanie Jana Pawła II w sytuacje wyjątkowo dramatyczne czy wręcz tragiczne, zostawiając Ojcu Świętemu możliwość ostatecznej interwencji, która kładła na szalę jego własny autorytet. Obserwatorzy polityczni dobrze znali rolę kard. Rogera Etchegaraya na Filipinach, w momencie pokojowego obalenia Marcosa. Jego interwencja przyczyniła się bez wątpienia do obalenia autorytarnego reżimu bez rozlewu krwi. Kard. Etschegaray spełniał misję mediatora w więcej niż 20 zakątkach świata [3].


[3] Tak Jan Paweł II sytuował się w prostej linii na pozycji Pawła VI, który – w czasie spotkania z dyplomatami w dniu 7 stycznia 1965 r. – obwieścił dwa priorytety, które inspirowały Kościół w międzynarodowych stosunkach, mówiąc, że pierwszy z nich „to bezwarunkowa i absolutna afirmacja (...) PRAWA w międzyludzkich i międzynarodowych stosunkach”, oraz drugi to „przyjęcie i uznanie zasadności pragnienia ludów do (ich) niezawisłości i nieograniczonej suwerenności”; zob. Alberto Melloni, L’Altra Roma; Politica e la Santa Sede durante il Concilio Vaticano II (1959-1965), Milano 2000.



Podobne przynaglanie do dialogu charakteryzuje ekumeniczne relacje. Skromny sukces dialogu z prawosławiem w ogóle, a z rosyjskim w szczególności, jest doskonałym przykładem wytrwałości. Papież nie ustawał w proponowaniu tej metody pojednania przez zachęcanie np. do spotkań mieszanej komisji prawosławno-katolickiej w celu przedłużania dialogu teologicznego, albo do kontynuowania spotkań Papieskiej Rady do spraw jedności chrześcijan z Patriarchatem Moskiewskim, albo też przez swoje wizyty pastoralne w krajach o większości prawosławnej, jeśli miejscowa hierarchia przynajmniej nie była im przeciwna a rząd takiego kraju zapraszał papieża. Nie brakło Janowi Pawłowi II także pokory, by szczerze prosić o wybaczenie ciężkich przewinień, jakich dopuścił się Kościół katolicki w relacjach z siostrzanymi Kościołami, nie stawiając przy tym żadnych warunków i nie oczekując w zamian od tych Kościołów zajęcia takiej samej postawy wobec katolików. Oczywiście, papież był gotów przyjąć z wdzięcznością przebaczenie, gdyż wówczas dopiero otwarłaby się droga do pojednania.

Papież nie działał w pojedynkę. Dyplomacja watykańska codziennie spełniała swoją rolę, a w przypadkach szczególnych, np. w przygotowaniach pielgrzymek Jana Pawła II, wzmagała wysiłki, by tworzyć sprzyjający klimat na przyjęcia Ojca Świętego i jego przesłania.

Inaczej mówiąc, w sytuacjach szczególnie niebezpiecznych dla pokoju, Stolica Święta i papież podejmowali różnorakie inicjatywy w celu zapobieżenia otwartej wojnie; wypowiadali się przeciw użyciu broni nawet w celu przywrócenia pokoju albo zmuszenia zwaśnionych stron do negocjacji. Jest to tak stała metoda, że czasem skłonni jesteśmy uznać ją za bliską naiwności. Niemniej należy przyznać, że dążenie do zażegnania czy rozwiązania konfliktów na drodze negocjacji jest nieodzowne, choćby nawet tylko jako następstwo zbrojnego konfliktu. A Stolica Apostolska nigdy nie proponowała – co jest ogromnie znaczące – całkowitego rozbrojenia. Można to pojmować jako docenienie sił zbrojnych, choćby na zasadzie mallum necessarium (zła koniecznego), w zapobieganiu zbrojnym konfliktom, w zapewnianiu pokoju czy w jego przywracaniu.

Człowiek w centrum społeczno-politycznych postaw Kościoła a zwycięstwo demokracji w reżimach komunistycznych

Oczywiście, jak wszelka działalność polityczna, tak też postawy Stolicy Apostolskiej i papieża dotyczyły zawsze konkretnych problemów i sytuacji, w ściśle określonym miejscu i czasie, wcale nie usiłując przez to zastępować przywódców politycznych w ich wypracowywaniu strategii i taktyki, zmierzających ku temu samu celowi. Bez tworzenia teorii dotyczących politycznej działalności, Stolica Apostolska usiłowała współulepszać atmosferę służącą wprowadzaniu rządów szanujących prawa człowieka; rządów, które urzeczywistniają swoją „naturę”, oddając się służbie człowiekowi w jego wspólnocie narodowej i międzynarodowej. W służbę człowiekowi – choć inaczej niż państwo – włączał się także Kościół. Kościół i państwo spotykają się w punkcie, który stanowi ich cel i centrum. Jest nim człowiek, na którego wskazał Jan Paweł II już na początku swojego pontyfikatu jako na DROGĘ Kościoła. To także i jeszcze człowiek oraz jego godność dziecka Bożego, skłoniły papieża do wypowiedzi w Parlamencie Europejskim w 1988 r., że po Chrystusie już nie można idolatryzować społeczności jako kolektywu pożerającego ludzką osobę i jej nieredukowalną wartość. Społeczność, państwo, władze polityczne należą do zmiennej i zawsze podległej doskonaleniu rzeczywistości tego świata. Żaden społeczny projekt nie jest w stanie urzeczywistnić Bożego Królestwa jako eschatologicznej doskonałości na ziemi. Najczęściej polityczne mesjanizmy zamieniają się w najgorsze tyranie. Struktury, w jakie wyposażają się społeczności, nigdy nie są definitywne; nigdy też same przez się nie mogą zapewnić tych wartości, których pragnie człowiek. W żadnym przypadku nie mogą one zastąpić człowieczego sumienia, ani poszukiwania prawdy i absolutu.


Prawa osoby ludzkiej zajmują zatem centralne miejsce także w papieskich wypowiedziach politycznych i społecznych. Ich obrona, przywracanie i rozwój stanowiły stały element jego wystąpień w czasie pielgrzymek po całym świecie, a w szczególności w krajach byłego bloku komunistycznego. Skupię się na przykładzie Polski, nie by obdarzać ją szczególnymi przywilejami, ale dlatego, że przykład ten ujawnia, moim zdaniem, w wyjątkowy sposób metodę, za pomocą której papież podejmował problematykę społeczno-polityczną i tym samym przyczyniał się do zmiany konkretnej sytuacji. W tej części Europy okazała się ona owocna i wespół z działaniami wieloaspektowej i zróżnicowanej wewnętrznie opozycji przyczyniła się wydatnie do upadku komunizmu.

Oczywiście, Jan Paweł II brał pod uwagę konkretną sytuację danego kraju. W przypadku Polski, znał ją i czuł osobiście. Wiedział, że istniała wielokształtna opozycja społeczna i polityczna. Od pierwszej swojej pielgrzymki do ojczyzny dyskretnie zachęcał ją do kontynuowania działalności, przywołując w tym celu ważne historyczne chwile narodu (może robił to wybiórczo – powodowany walką polityczną chwili); towarzyszył jej aktywności w ciągu lat walki, doświadczeń i końcowego zwycięstwa. Każda kolejna wizyta podejmowała nowe wyzwania, wynikające z pokojowej walki o wolność, suwerenność, poszanowanie praw człowieka czy o wzrost dobrobytu. Tą drogą właśnie papież przyczyniał się do stopniowego zwycięstwa państwa zgodnego ze słusznymi pragnieniami i dążeniami Polaków. W czasie każdej wizyty i po niej opozycja rosła w siłę, czuła poparcie społeczeństwa coraz bardziej skupionego wokół historycznej jedności. Opozycja doświadczała poparcia nawet wówczas, gdy zmuszono ją do zejścia do podziemia w czasie stanu wojennego. Społeczeństwo i Kościół – w ogromnej masie - popierali ją, choćby cichym przyzwoleniem, i w zaistniałej sytuacji starali się w różny sposób jej pomagać. Kościół np. odgrywał niebagatelną rolę mediacyjną między zdelegalizowaną Solidarnością i uwięzionymi opozycjonistami a władzami państwowymi, pertraktując uwolnienie pozbawionych wolności i zachęcając do rozwiązania politycznego klinczu na drodze rokowań, a nie zgodnie z logiką w sumie bezsilnej przemocy stanu wojennego, który niczego rozwiązać nie mógł.

Pokojowa droga, obrana przez Solidarność, doskonale harmonizowała z głębokimi przekonaniami i zdecydowanymi postawami Jana Pawła II. Końcowy Dokument Helsiński zaś ułatwiał wszystkim występowanie w obronie praw człowieka, których rangę w międzynarodowej polityce podkreślała już w latach siedemdziesiątych dyplomacja Stanów Zjednoczonych.

Tekst stanowi pierwszą część większej całości - dalszy ciąg zostanie opublikowany w marcowym numerze Przeglądu Powszechnego

***


STANISŁAW OPIELA SJ - ur. 1938, redaktor „Przeglądu Powszechnego”. Mieszka w Warszawie.