Sumienie, godność i lustracyjne echa

Krzysztof Śliwiński

publikacja 05.06.2007 21:23

Trudno znaleźć w dzisiejszych niespokojnych czasach kogoś, o kim moglibyśmy ze spokojnym zaufaniem powiedzieć, że zabiera głos w tej debacie, bo kieruje nim troska o zbawienie dusz chrześcijańskich. Przegląd Powszechny, 6/2007

Sumienie, godność i lustracyjne echa



Kiedy niedawno, po kilkunastu miesiącach oczekiwania, szedłem do czytelni w jednej ze Świątyń Pamięci Narodowej (oddziału firmy zwanej przez ustawodawcę skromniej, po prostu Instytutem, w skrócie IPN), by zajrzeć do moich akt, do mojej teczki, nie szedłem beztrosko, z lekkim sercem. Mogłem sobie co prawda nawet na czole przykleić napis: „W rozumieniu ustawy: POKRZYWDZONY”, ale onieśmielała mnie wielka, religijna prawie powaga tej instytucji, jej olbrzymie kompetencje i wpływy, wobec których znajdujące się w pobliżu gmachy Sądu Najwyższego wydawały się optycznie maleć, karłowacieć. Wiedziałem też, że nie ma dziś spraw, które byłyby przedawnione albo na tyle błahe, by można je zadekretować jako należące do kompetencji Sądu Ostatecznego. Pamiętałem, o pamiętałem dobrze to zdanie: Każdy żyjący człowiek ma w życiorysie jakieś mętne lub podejrzane sprawki, każdy coś przeskrobał albo coś ukrywa – trzeba się tylko dobrze przyjrzeć. Przypomniałem sobie też, że w żaden sposób nie zasłużyłem na łaskę późnego urodzenia po 1 sierpnia 1972 r. Ja w moim życiu wypełniałem przecież wiele ankiet i mogłem się im w czytelni Instytutu przyjrzeć. Przyjrzeć, ale przecież nie okiem fachowca, który zna się na muzyce tych stron.

Po powrocie do domu sięgnąłem po stary tom Sołżenicyna. Od wielu lat – już prawie dwudziestu – Rusanow zajmował się ankietami. W rożnych instytucjach różnie się taka funkcja nazywa, ale jej istota jest ta sama – powiada Sołżenicyn. I dalej wyjaśnia: Mało kto zdaje sobie sprawę, jaka to delikatna i koronkowa praca. Każdy człowiek wypełnia w życiu mnóstwo rozmaitych ankiet, a w każdej odpowiada na określoną ilość pytań. Odpowiedź jednego człowieka na jedno pytanie jednej ankiety to już niteczka wiążąca tego człowieka z wydziałem akt personalnych w jego miejscu zamieszkania. Od każdego człowieka prowadzą do wydziału setki takich niteczek, setki niteczek łączą się w miliony niteczek, i gdyby niteczki te były widzialne, to pokryłyby całe niebo niczym pajęczyna, a gdyby stały się materialne i sprężyste, to zatrzymałyby wszystkie tramwaje, autobusy, ludzi, wszelki ruch i nawet wiatr nie mógłby gnać wzdłuż ulicy liści i strzępków gazet. Nie są widzialne, nie są materialne, a jednak każdy człowiek bezustannie odczuwa ich istnienie. A chodzi o to, że tak zwane kryształowe życiorysy są czymś równie nieosiągalnym jak prawda absolutna. Każdy żyjący człowiek ma w życiorysie jakieś mętne lub podejrzane sprawki, każdy coś przeskrobał albo coś ukrywa – trzeba się tylko dobrze przyjrzeć.

To stałe odczuwanie istnienia niewidzialnych niteczek wywołuje w ludziach naturalny respekt wobec osób, które trzymają je w ręku, i umacnia autorytet tych osób.

Uciekając się do asocjacji muzycznych można powiedzieć, ze Rusanow z racji swej szczególnej funkcji dysponował czymś w rodzaju ksylofonu i mógł wedle własnego uznania lub w miarę potrzeby uderzać w odpowiednią płytkę instrumentu. Choć wszystkie płytki ksylofonu są drewniane, każda ma swój własny niepowtarzalny ton.




Rusanowowie zniknęli już z powierzchni ziemi, przynajmniej w naszych stronach, i nie budzą już dawnej grozy. Co najwyżej dzieci można nimi straszyć lub młodzież, opowiadając dawne i niedawne dzieje epoki zwanej czasami komunizmu. Te historie bywają tak przerażające i tak niewiarygodne, że wśród młodzieży dużo jest takich, którzy nie chcą o nich słuchać albo woleliby o nich zapomnieć. Ale są tacy, którzy chcą wreszcie dowiedzieć się, jak było naprawdę i chcą się tego dowiedzieć sami. Powtarzają przy tym słuszne żądanie: Mamy prawo do prawdy, a gdy ogarnie ich religijny zapał dodają: Prawda nas wyswobodzi. W tych trzech słowach jest dalekie echo Ewangelii, ale bywa też, niestety, młodzieńcza arogancja i nadto często nieświadome bluźnierstwo, gdy słowa Jezusa cytowane są w bezbożnym kontekście, jakby to On miał być stronnikiem w naszych sporach, a nie my Jego uczniami.

Czytamy przecież u św. Jana (w ósmym rozdziale, gdyby ktoś chciał szukać): Mówił więc Jezus do tych Żydów, którzy mu uwierzyli: „Jeśli wy trwać będziecie przy mowie mojej, prawdziwie będziecie uczniami moimi; i poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi”. I trochę dalej raz jeszcze nam mówi: Przeto, jeśli was Syn wyswobodzi, prawdziwie wolni będziecie.

Wróćmy do Sołżenicyna i Rusanowów. Czasy komunizmu odeszły, to historyczne wcielenie zła, podłości i głupoty przeminęło – miejmy nadzieję – na zawsze. Ale została pewna liczba narzędzi, instrumentów muzycznych, ksylofonów, które ten system wytwarzał, lub gdzieś znajdował i posługiwał się nimi. Są na nich niekiedy zaschłe plamy krwi, a niekiedy tylko błoto. Z wielu żadna muzyka już się nigdy nie wydobędzie: zawsze były zrobione z tektury i papieru. Z innych wydobyć można dźwięk.

Przez lata toczyła się w Polsce debata: jak te instrumenty przechowywać, gromadzić, udostępniać, objaśniać. Debata przekształciła się w walkę nie tylko poglądów ale i politycznych interesów. Zaciętości sporom dodało wmieszanie w nią religii, także w jej instytucjonalnym wymiarze. Wydaje się, że nowe wersje ustaw nazwanych lustracyjnymi i budujących potęgę instytucji gromadzącej archiwa służb specjalnych dały pełne zwycięstwo tym, którzy się odwołali do prostych, zwykłych, szczerych ludzi.
Na krótko przed swoim aresztowaniem Dietrich Bonhoeffer w 1942 r. pisał: Byliśmy milczącymi świadkami czynów złych, jedliśmy chleb z niejednego pieca, nauczyliśmy się sztuki maskowania i wieloznacznej mowy; doświadczenia uczyniły nas podejrzliwymi i nierzadko musieliśmy skąpić ludziom należnej im prawdy i wolnego słowa, wśród konfliktów nie do zniesienia staliśmy się zepsuci, być może cyniczni – czy możemy się jeszcze przydać? Nie geniusze ani cynicy, mizantropi czy wyrafinowani taktycy, ale prości, zwykli, szczerzy ludzie będą jutro potrzebni. Czy nasz opór wewnętrzny przeciw temu, co zostało nam narzucone, będzie dość silny, a prawość nasza wobec nas samych dość bezwzględna, by móc ponownie odnaleźć drogę do prostoty i szczerości?




Czytałem ten tekst po raz pierwszy prawie czterdzieści lat temu, a tytułowe pytanie: Czy jesteśmy jeszcze potrzebni?, i kolejne: Czy nasz opór był dość silny?, Czy prawość nasza wobec nas samych jest dość bezwzględna? powracały wielokrotnie z różną siłą i w rozmaitym sensie, zależnie od historycznego kontekstu. Z pewnością nikomu z mojego szeroko pojętego pokolenia i środowiska nie przychodziło do głowy budować paralelę między epoką „późnego” Gomułki, a potem Gierka i stanu wojennego z czasami Hitlera. Ale z doświadczenia wiem, że czasy bardzo trudne (tzw. sytuacje krańcowe) pozwalają lepiej odkrywać znaczenie niektórych słów, pojęć i gestów. W mniej dramatycznej epoce wiele spraw łatwo się rozmywa albo zostaje zamazanych czy zagłuszonych i odebrana zostaje im wszelka powaga.

Dziś znów często słucham Bonhoeffera: Zagłuszone przez państwa tyradę złowróżbną, jego słowa brzmią cicho, ale nie na próżno. Słyszymy je za późno, albo nie za późno. Tak wyraził to Geoffrey Hill, tu cytowany w przekładzie Stanisława Barańczaka.

W debacie publicznej toczącej się dziś w Polsce dwa słowa: „sumienie” i „godność” spotkał smutny los zamazania znaczenia. Pojawiają się one bezustannie w kontekście tyrady albo szyderczej polemiki. Uwięziona przez polityków w ramy debaty konstytucyjnej godność odeszła wydaje się zupełnie od tego wymiaru, który Rosjanie wyrażają w mocniej jeszcze niż po polsku brzmiącej frazie: „czuwstwo licznowo dostojnstwa”, „poczucie godności osobistej”. Sumienie natomiast, do którego chcą się odwoływać ci, dla których nie jest łatwym wyborem decyzja o podpisaniu oświadczenia o swojej niewinności pod rygorem utraty prawa do wykonywania zawodu, jest przez ich adwersarzy stale umieszczane w zwrocie „skrupuły sumienia”.

Dawno temu, w czasach stanu wojennego, w okresie arbitralnych aresztowań i internowań oraz stosowania całej gamy innych szykan, ówczesna policyjno-wojskowa władza otworzyła dla osób chcących uniknąć tych przykrości i niebezpieczeństw furtkę: obiecywała, że wystarczy podpisać oświadczenie, nie, jak dziś, że się jest niewinnym, ale zobowiązanie, że odtąd będzie się przestrzegać praw i dekretów. Niektórym obywatelom zawsze przestrzegającym praw podpisywanie takiego oświadczenia wydawało się uwłaczające. Dla innych ludzi był to jednak poważny problem: wolność za cenę podpisu pod dość niewinnie brzmiącym zdaniem można było lepiej wykorzystać niż czas spędzony w więzieniu. Ryzyko wyrzucenia z pracy mogło nieść ze sobą konsekwencje dla całych rodzin. Oświadczenie takie potocznie nazywano lojalką, bo jego zasadniczą treść stanowiło przyrzeczenie, że bez względu na buntowniczą przeszłość odtąd już się będzie lojalnym obywatelem. Kwestia podpisu pod lojalką stanowiła przedmiot niezliczonych debat i udręk sumienia.




Przez aresztowanie dosyć odizolowany od świata opisałem ten problem w liście, zwanym w więziennej gwarze grypsem. Został on przez pewnego kapłana, jezuitę przemycony do o. Piotra Rostworowskiego, kameduły i pustelnika. W liście prosiłem o modlitwę i chrześcijańskie światło dla mnie i współinternowanych. Ojciec Piotr odpisał, że stanowczo trzeba walczyć z taką pokusą. Im bowiem cena, jakiej od nas żądają, wydaje się niska (zwykły podpis) a nagroda nieproporcjonalnie wysoka (wolność, praca, studia), tym bardziej trzeba obawiać się w tym sideł szatańskich. Czym bowiem jest ten mały podpis, jeśli nie próbą odebrania choć w części tego, co nazywa się poczuciem godności osobistej, na którego straży stoi tylko własne sumienie wspomagane Łaską. A godności osobistej bez naszego współudziału żadna władza, ani ziemska ani szatańska nie może nam odebrać, choć może odebrać wolność albo nawet życie. W ten sposób o. Piotr skomentował ten tak trudny tekst Ewangelii, która opowiada, jak szatan obiecywał Panu Naszemu wszystkie królestwa świata i chwałę ich, mówiąc: To wszystko dam tobie, jeśli upadłszy, oddasz mi pokłon.

Dzisiaj debata o sumieniu, prawie do prawdy, o godności osobistej, o przebaczeniu, o autorytetach i pseudoautorytetach toczy się w nieustannym zgiełku, hałasie i często w bitewnej atmosferze. Mimo że liczni księża, zakonnicy i biskupi oraz wielu filozofów i teologów wzięli w niej udział, to trudno w tych warunkach usłyszeć spokojny i jasny głos chrześcijańskiego mnicha. Nawet gdy papież mówi takim głosem, to otacza go gęsto i dziś w sposób prawie nieunikniony atmosfera emocji. Gdy papież lub biskup podejmie jakąś decyzję lub uczyni wyraźny gest, to zaraz wydają się zwierać szyki dwa obozy. Ktoś zbiera podpisy pod listem, ktoś inny pod kontrlistem lub hałaśliwie przed mikrofonem czy kamerą wyraża swoje rozczarowanie. Czy jest ktoś z duchownych, komu by nie zarzucano, że broni ziemskich interesów Kościoła, parafii, zakonu albo własnej pozycji i reputacji? Są tacy, ale tym z kolei łatwo zarzucić, że dają się ponosić swoim emocjom, urazom i resentymentom.

Trudno znaleźć w dzisiejszych niespokojnych czasach kogoś, o kim moglibyśmy ze spokojnym zaufaniem powiedzieć, że zabiera głos w tej debacie, bo kieruje nim troska o zbawienie dusz chrześcijańskich. Są tacy ludzie i taki głos dałoby się usłyszeć, gdyby w zadawanych (przeważnie w naszym imieniu przez dziennikarzy) pytaniach, gdyby w naszych pytaniach i rozmowach słychać było choćby echo tego, co język pobożnej tradycji nazywał troską o zbawienie swojej duszy. Kto dziś jeszcze czyta z zainteresowaniem Bonhoeffera?

Odchodząc od tekstów zbyt poważnych, bo powstałych w epoce poważnych pytań, wyborów i dramatów, odchodząc od Bonhoeffera i Sołżenicyna postanowiłem z taką powagą i dobrą wolą, na jaką mnie stać trochę lepiej poznać ten świat, który mnie dziś otacza. Moja dotychczas bardzo przypadkowa i chaotyczna znajomość tekstów poświęconych służbom bezpieczeństwa i ich ofiarom, tajemnicom historii najnowszej i ludzi często dziś jeszcze żyjących nie pozwoliła mi dotąd zrozumieć tego ognia wewnętrznego, który wydaje się ożywiać debatę o lustracji.




Wybrałem do przeczytania książkę autora, którego znam od dawna, bardzo lubię i cenię. W dodatku jest to książka o środowisku, które znam osobiście od dawna. Autorem jest Roman Graczyk, tom ukazał się w Wydawnictwie Znak (Kraków 2007, ss. 312). Nosi tytuł: „Tropem SB” a w podtytule ma jeszcze: „Jak czytać teczki?”

Jeśli jest to początek nowej serii w wydawnictwie, to dałbym jej wspólny tytuł: „Poradnik amatora”. Dla wtajemniczonych przez lekturę niniejszego szkicu albo „Oddziału chorych na raka” dodałbym jeszcze: „Poradnik amatora gry na ksylofonie”.

Książka ta jest adresowana do bardzo szerokiego kręgu odbiorców. Wydawca założył bowiem – informuje nas autor we „Wstępie” – że istnieją tacy potencjalni czytelnicy, którzy mieliby ochotę albo samodzielnie rozpocząć kwerendę w IPN-ie, albo też są ciekawi, jak to można robić. Wiadomo, że rzecz nie jest prosta – chodzi zatem o pokazanie tych trudności i ewentualnie sposobów ich omijania. Choć autor nie jest specjalistą we wszystkich dyscyplinach przydatnych do studiowania ogromu zgromadzonych w Instytucie dokumentów, konsekwentnie realizuje cel zarazem skromny i ambitny, którym było napisanie miniprzewodnika po archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, powstałego na podstawie własnej próby kwerendy. Skromność autora dobrze wyraża zdanie: Niniejsza książka (...) raczej nie wniesie niczego istotnie nowego do prac fachowych badaczy. Powściągliwą ambicję ukazują w cytowanym zdaniu słowa: „raczej” i „istotnie nowego”. Jednak cel inny, prawdziwy, ambitny zarysowany jest wcześniej: szerzej – powiada autor – chodzi o ogólną ocenę wiarygodności dokumentów pozostawionych przez UB/SB.
Cel pierwszy miniprzewodnika, albo raczej poradnika dla początkujących, został z pewnością zrealizowany: uzbrojeni w niego poszukiwacze z pewnością śmielej będą przekraczać progi Instytutu, mimo że dostępu do tych archiwów strzegą umundurowani strażnicy i zamki z elektronicznymi kodami. Potem, jak się dowiadujemy, są bariery prawne: pierwsza, druga, trzecia, wszystkie szczegółowo opisane, przerażające nowicjuszy ale dla uzbrojonych w nasz „Poradnik” możliwe do sforsowania.

Już w tym miejscu prostoduszny czytelnik zadać musi sobie pytanie dlaczego nagromadzono tyle trudności na drodze tych, którzy mieliby ochotę poszperać w tych teczkach, albo są po prostu ciekawi, jak to można zrobić. Na to pytanie znajdzie czytelnik nie jeden raz powtarzaną odpowiedź formułowaną zawsze z najwyższą polemiczną pasją. Kto proponował nie tylko, by uniemożliwić dostęp do tych materiałów archiwalnych, ale je zatopić w głębinach oceanu, zalać betonem, spalić? Tego rodzaju propozycje składały osoby w najwyższym stopniu opiniotwórcze odpowiada wielokrotnie i z narastającym obrzydzeniem autor „Tropem SB”.




Te osoby opiniotwórcze sprawiły, że nad tymi archiwaliami unosi się – choć coraz mniej wyraźnie – widmo zaocznego wyroku. Ten zaoczny wyrok streszcza się w słowach jakże często w ostatnich latach używanych w publicznej debacie: „ubeckie teczki”, „szambo”… Te same osoby sprawiły też, że w debacie publicznej błąka się jeszcze, choć wprawdzie już nieco po kątach przekonanie, że te archiwa NIC [podkr. moje, K.S.] nie wnoszą do naszej wiedzy o Polsce sprzed 1989 roku.

Wydaje mi się, że w tym stwierdzeniu jest charakterystyczna dla bezlitosnego polemisty przesada. Zakładam jednak, że akurat osoby opiniotwórcze mają pewien zasób kultury ogólnej i wiedzą, jaką kopalnią skarbów są np. dla archeologów stare śmietniki i szamba, i ile kryminalnych zagadek może dzięki nim rozwikłać zręczny detektyw. Poważna debata publiczna dotyczy raczej tego kto, kiedy i w jakich okolicznościach ma prawo albo i obowiązek do materiałów archiwalnych pozostawionych przez komunistyczną Służbę Bezpieczeństwa sięgać.

Jest bowiem wiele racji i powodów, dla których w różnych dziedzinach życia istnieją prawne, kulturowe a niekiedy nawet religijne normy, których na ogół staramy się przestrzegać. Mają one różną rangę i różny zakres. Czasami są to tylko reguły dobrego wychowania. Nie należy np. czytać czyjejś prywatnej korespondencji, nawet pisanej na otwartych kartkach pocztowych. Ale po latach można – jak o tym świadczą liczne publikowane zbiory listów lub prywatnych dzienników. Nie należy nikogo, nawet niechcący, podsłuchiwać. Ale czasami trzeba, jeśli się chce np. zapobiec atakowi terrorystów czy niespodziewanej agresji ze strony wrogiego państwa. My, katolicy, jednak uważamy, że tajemnica spowiedzi jest święta i ma do niej prawo nawet ktoś, kogo słusznie można podejrzewać o zbrodnię. Nie dla wszystkich musi to być oczywiste. My na grobach i w nekrologach piszemy Requiescat in Pace i ja uważam, że bez bardzo ważnych powodów powinniśmy pozwolić zmarłym spoczywać w pokoju i odmawiać za nich z możliwie czystym sercem „Wieczny Odpoczynek”. W naszej kulturze prawnej nikogo nie wolno zmuszać do zeznań na temat bliskiej mu osoby, a w kulturze ogólnej opowiadać publicznie o występkach zmarłego ojca czy nieobyczajności matki. Czy istnieją od tego wyjątki? Tak, znane są w historii i literaturze, ale nie powinny one osłabiać normy ogólnej.

Czy w obszernej przecież książce „Tropem SB. Jak czytać teczki?” jest jakieś poważniejsze odniesienie do rodzących się wątpliwości? Moim zdaniem nie. We „Wstępie” autor wyraża swoje fundamentalne przekonania. Pisząc o decyzji prezesa IPN-u Leona Kieresa („bariera druga”) zabraniającej udostępniania materiałów dziennikarzom powiada: Prezes Kieres zareagował w ten sposób na atmosferę narastającej histerii i ostrzeżenia przed „dziką lustracją” itp., które bardzo wzmogły się w związku z „listą Wildsteina” , a omawiając decyzję Głównego Inspektora Ochrony Danych Osobowych („bariera trzecia”) stwierdza kategorycznie: Tłem tej decyzji, podobnie jak i decyzji prezesa Kieresa, były ostre kontrowersje polityczne związane z ujawnieniem „listy Wildsteina”.




Termin „kontrowersje polityczne” warto, jak sądzę wyróżnić, podkreślić i zastanowić się nad nim, choć rozważania o polityce nie są przedmiotem tego szkicu. W sporach o lustrację, powszechność dostępu do archiwów służb bezpieczeństwa, kolejne wersje ustaw lustracyjnych i „dekomunizacyjnych”, obowiązku podpisywania oświadczeń z tych ustaw wypływających chodzi bowiem z pewnością zarazem o politykę i o etykę, o interesy polityczne, jak i o zachowanie pewnych standardów moralnych w życiu publicznym i prywatnym. W najgorętszych momentach kontrowersji niektóre interesy polityczne i przeświadczenia ideologiczne obok zarazem szczerze wyznawanych norm etycznych zostają ubrane w kostium nakazów religijnych. Po serii artykułów publicystycznych ukazują się już książki, przedstawiane jako poświęcone „teologii lustracji”, co dziwić nie może zwłaszcza od czasu, gdy duchowieństwo przestało być w tych sporach tylko arbitrem, instancją odwoławczą, której głos może oświetlić mroki indywidualnego i zbiorowego sumienia.

Dosyć oczywista jałowość publicznej debaty na temat lustracji, jej zaciekłość i jak dotychczas brak wszelkiego owocnego dialogu bierze się w znacznym stopniu z tego, że jeśli na boku zostawić religię, to wyraźnie widoczne jest, że obie strony na zarzuty natury politycznej odpowiadają przez powoływanie się na racje moralne, a racje moralne przeciwników przedstawiają sobie jako kamuflaż ukrywanych interesów politycznych. Nie da się postąpić daleko do przodu, jeśli przeciwnicy ustaw lustracyjnych będą systematycznie podejrzewani o chęć zatajenia swojej ciemnej przeszłości, a zwolennicy lustracji będą widziani przede wszystkim jako reprezentanci nowych elit, wyłaniających się z innej generacji i innych niż dotychczasowe elity środowisk.

Staje się tak nawet wbrew subiektywnym intencjom i dobrej woli uczestników tych debat. Scena polityczna w Polsce jest krańcowo spolaryzowana. W tym tylko sensie atmosfera jest rewolucyjna, choć z pewnością nie dokonuje się rewolucja moralna. Terenem czy przedmiotem zaciekłej walki politycznej staje się powoli wszystko: dolina Rospudy i transplantacje narządów, ochrona życia w łonie matki i konstytucja, problem budowy peronu w małej miejscowości i kwestie proceduralne w parlamencie, wybór katolickiego metropolity i mianowanie dyrektora szkoły, nazwy ulic i polityka zagraniczna. Problem lustracji i dostępu do tajnych akt z pozoru nawet nie jest tak politycznie neutralny, jak granice rezerwatu przyrody. Książka „Tropem SB” pozornie też tylko sferę polityki pomija, ale jest w nią stale wplątana. Zbyt łatwo daje się z niej odczytać aktualne polityczne sympatie oraz stare i świeże resentymenty jej autora.




Lektura akt rzuca po prostu snop nowego światła na niedawną historię, zapewnia swojego czytelnika Roman Graczyk. Ale w dalszych zdaniach przechodzi do konkretów, na trzech aż, jak zapewnia, poziomach refleksji. Streszczę tylko te wnioski, starając się ich nie zniekształcić. Najpierw zacytuję dosłownie: Poziom pierwszy: w PRL-u w latach sześćdziesiątych było jednak TROCHĘ INACZEJ niż się dotąd powszechnie sądziło – to skłania do PEWNYCH KOREKT historycznych co do stopnia samodzielności koncesjonowanej opozycji, jaką było Koło Poselskie Znak i (szerzej) całe to środowisko [podkr. moje, K.S.]. Potem czytamy: Poziom drugi: ludzie poddani presji SB nie byli skazani na przegraną – dalej następuje rozwinięcie tej myśli. Potem jest Poziom trzeci: w latach sześćdziesiątych policja polityczna nie wyrywała paznokci i dalej szczegółowsze omówienie tej tezy. I tak jest, niestety, często z obietnicami: zapowiadany snop nowego światła pozwala coś zobaczyć trochę inaczej, skłonić do pewnych korekt i powiedzieć, że autor nie czuje dziś żadnej sympatii do Koła Poselskiego Znak i (szerzej) całego tego środowiska koncesjonowanej opozycji. Jest to jego dobre prawo, ale wydaje się, że wysiłek autora włożony w lekturę akt i napisanie książki nie przyniósł obiecywanych owoców, bo odkrywczość refleksji na poziomie drugim i trzecim można chyba pozostawić bez komentarza.

Dodam tutaj, że powściągliwość Romana Graczyka w wyciąganiu wniosków jest jednak chwalebna. Na tej samej stronie w przypisie sam zresztą nam pokazuje na przykładach, do czego może prowadzić, jak to określa poznawcza porywczość autorów publikacji, które choć należą formalnie do naukowo uprawianej historii, karmią się sensacją i wyciągają z faktów powierzchownych zbyt daleko idące wnioski.

Dla osób zainteresowanych psychologią autora a zarazem techniką budowania nowych hipotez przytoczę jeszcze jeden cytat. Omawiając wątek nieufności głównych postaci tego środowiska do T.M. (chodzi o środowisko „Tygodnika Powszechnego” i wymienioną z nazwiska osobę) Roman Graczyk dochodzi do takiej konkluzji:

Nie można też wykluczyć, że JEDYNYM POWODEM tej niechęci było to, że M. miał po prostu TROCHĘ INNE POGLĄDY, a do tego był młody, ambitny i zdolny. TAKICH ZWYKLE SIĘ NIE LUBI [wszystkie podkr. moje, K.S.].

Ja, znając życie, a także tamto środowisko, powiedziałbym raczej, że takich właśnie się lubi i aż nie śmiem spytać, jakie to gorzkie doświadczenia osobiste mogą ludzi młodych, ambitnych i zdolnych doprowadzić do tak ponurych konkluzji.




Znaczną część książki (cztery spośród ośmiu rozdziałów) zajmuje analiza akt służb bezpieczeństwa odnoszących się do czterech, w różnym stopniu przez te służby uwikłanych osób. Chcę powiedzieć tutaj stanowczo: żadne wynikające z tej lektury konkluzje nie usprawiedliwiają, moim zdaniem, tego, że autor książki (a z nim, niestety, ja, czytelnik) odbiera tym ludziom prawo do prywatności ani u schyłku ich życia, ani po śmierci. Nie powinienem ani dowiadywać się tego, że jeden z tych panów mieszka dziś w okazałej willi, ani że czyjś ojciec popełnił samobójstwo, a nie umarł, jak powszechnie sądzono, naturalną śmiercią. Żadna z tych osób nie popełniła czynu, którym miałby dziś powód interesować się prokurator. Żadna nie była osobą publiczną, której prawo do prywatności mogłoby być w pewnej mierze ograniczone. Te strony książki czytałem z rosnącym niesmakiem i bólem.

Jako groźne ostrzeżenie przeczytałem ostatnie zdania posłowia do „Tropem UB”, którego autorem jest Andrzej Friszke: Czy każdy z piszących o tych sprawach jest gotów pochylić się z taką starannością jak Roman Graczyk nad losem tych ludzi? Ilu z nich doczeka wnikliwego historyka? Udziałem większości ujawnionych będzie tylko hańba i wstyd rodziny.

W jednym z wywiadów czy artykułów (tego wątku książka nie podejmuje) Roman Graczyk opowiada o własnym bolesnym doświadczeniu. Okazało się, że jego bliski przyjaciel i współpracownik z okresu działalności podziemnej w latach osiemdziesiątych był zdrajcą, agentem czy konfidentem. Nigdy niczego takiego osobiście nie doświadczyłem, trudno mi więc może zrozumieć pewien rodzaj gniewu i bólu stale obecnego na stronach książki „Tropem SB”. I choć wydała mi się ona smutna i mało ciekawa, a w części poświęconej poradom praktycznym (zgodnie z podtytułem „Jak czytać teczki”) raczej zabawna przez swoją metodyczność, pompatyczność i powagę, nie straciłem mojej sympatii do jej autora. Ludzie maja prawo wykrzyczeć swój ból, powiedział mi kiedyś, gdy rozmawialiśmy o zwolennikach lustracji, pewien mój dawny przyjaciel, a dziś uczony kapłan.

Jest to natomiast jedna z tych, już, niestety, kolejnych publikacji, po których nie może pozostać nienaruszona moja dawna sympatia i zaufanie do Wydawnictwa Znak. Domyślać się tylko mogę, że jego Dyrekcja postanowiła, że nikt nigdy już nie napisze: Wydawnictwo książkowe jest deficytowe, dochody z „T.P.” muszą więc ten deficyt wyrównywać. Z tego powodu N. usiłuje pomniejszyć rolę wydawnictwa, jak to czytamy w pewnej właśnie przez Znak ujawnionej „Notatce spisanej ze słów tajnego współpracownika”.



***

KRZYSZTOF ŚLIWIŃSKI, biolog, publicysta i dyplomata. Od lat sześćdziesiątych współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W jego „teczce” znalazła się informacja, że już w szkole średniej i potem w czasie studiów pozostawał pod wpływem jezuitów. Mieszka w Warszawie.