publikacja 17.03.2008 10:44
Są dzieła, których wielkość paraliżuje. Ich skończone piękno, waga kunsztu, którym zostały obdarzone, uniwersalizm niesionych przez nie treści – to wszystko decyduje o ich nieprzemijającym znaczeniu dla kolejnych pokoleń. Jednak każdy kontakt z genialnym dziełem wzbogacając przeraża. Przegląd Powszechny, 3/2008
Są dzieła, których wielkość paraliżuje. Ich skończone piękno, waga kunsztu, którym zostały obdarzone, uniwersalizm niesionych przez nie treści – to wszystko decyduje o ich nieprzemijającym znaczeniu dla kolejnych pokoleń. Jednak każdy kontakt z genialnym dziełem, wzbogacając przeraża, uwrażliwiając deprymuje. Przytłaczająca jest bowiem myśl o własnej nicości wobec takich wytworów ludzkiego działania.
W historii muzyki jednym z dzieł tego rodzaju, porównywalnym chyba tylko z „Mszą h-moll” Jana Sebastiana Bacha, jest „Mesjasz” Jerzego Fryderyka Haendla. Droga do powstania tego oratorium była długa i naznaczona walką z różnymi przeciwnościami.
Artysta to człowiek uprzywilejowany przez naturę, wyznaczony do spełniania szczególnych funkcji, swoistej misji. Poświęcając się jej bez reszty, w niej widząc cel ziemskiej egzystencji, często miewa odmienny od przeciętnych ludzi stosunek do spraw życia codziennego. Bardzo specyficznie jest przezeń rozumiany np. problem patriotyzmu. Na przestrzeni wieków często można się było spotkać z kosmopolityczną postawą twórców, którzy najczęściej uważali się za obywateli świata, albo też ten kraj za ojczyznę uważali, w którym znaleźli najlepsze warunki do pełnienia swego posłannictwa. Do artystów o takich poglądach należał Jerzy Fryderyk Haendel.
Urodzony 23 lutego 1685 r. w Halle, saskim mieście, które na mocy traktatu westfalskiego (1648) przyłączono do Brandenburgii, w wieku 25 lat wyjechał ze swego ojczystego kraju, by na stałe osiedlić się w Anglii. Decyzja ta nie była skutkiem nagłego impulsu, rezultatem chwilowej zachcianki młodego człowieka, wydaje się, iż kompozytor dokładnie ją przemyślał. Wszystko zaczęło się w 1706 r., kiedy to Jerzy Fryderyk wyjechał do Italii. Przebywał tam około trzech lat, podróżując z miasta do miasta, poznając słynnych wirtuozów i kompozytorów włoskich oraz ich muzykę. Sam zaś zadziwiał Włochów własną twórczością i maestrią gry na organach. Powstały tam m.in. takie jego dzieła, jak opery „Rodrigo” i „Agrippina”, oraz oratorium „La Resurrezione”. Wszędzie witano go serdecznie, pieszczotliwie nazywając „il caro Sassone”. W Wenecji zbliżył się do dworu hanowerskiego. Przebywał tam wówczas jego przedstawiciel, książę Ernest, młodszy brat księcia-elektora Jerzego Ludwika. Gorąco namawiał Haendla, by wybrał Hanower na miejsce stałego pobytu. Kompozytor uległ perswazjom i wyjechał do miasta będącego siedzibą Jerzego Ludwika. Mianowany został nadwornym kapelmistrzem z niemałą pensją tysiąca dolarów rocznie.
Niespokojny duch oraz wieści z szerokiego świata nie pozwoliły jednak Haendlowi na długi pobyt w Hanowerze, tym bardziej iż życie kulturalne nie stało tam na wysokim poziomie. Jesienią 1710 r., w kilka miesięcy po mianowaniu go kapelmistrzem, kompozytor poprosił o urlop i przez Halle i Düsseldorf udał się do Anglii. Urlop trwał aż do czerwca roku następnego, Haendel bowiem początkowo świetnie czuł się w wyspiarskim kraju.
Przede wszystkim mógł tam zająć się tą dziedziną sztuki muzycznej, która od jakiegoś czasu fascynowała go, czyli operą. Zastał tam korzystną dla siebie sytuację. Anglia cierpiała na brak kompozytorów, gdyż od śmierci Henry’ego Purcella (1695) nie narodził się tam żaden wybitny twórca. Muzyka angielska, stopniowo obumierając, czekała na kogoś, kto znając światowe style i mając wykształcony warsztat kompozytorski, będzie tworzył muzykę nie zaściankową, ale o znamionach narodowych. Okazało się, że czekano tam na Haendla. Ponadto w londyńskim Teatrze Królowej przy Haymarket skupił się zespół znakomitych śpiewaków włoskich, zdolnych do wykonywania dzieł o najwyższym stopniu trudności.
Tak więc przybysz z kontynentu, ochoczo powitany przez dyrektora opery, Aarona Hilla, od razu przystąpił do pracy. W ciągu 14 dni powstała pierwsza angielska opera Jerzego Fryderyka „Rinaldo”, skomponowana do libretta napisanego przez Hilla na podstawie „Jerozolimy wyzwolonej” Tassa. Utwór ten był sensacją wielu londyńskich sezonów. Anglicy przekonali się, że echa włoskich sukcesów twórcy z Halle były efektem rzeczywistych wartości jego talentu, a nie rezultatem wyolbrzymiającej wszystko reklamy. Triumf „Rinalda” oznaczał także ostateczne zwycięstwo opery włoskiej w Londynie.
Wypełnione pracą dni szybko mijały i Haendel wracać już musiał do Hanoweru, gdzie czekały na niego obowiązki związane ze stanowiskiem nadwornego kapelmistrza. Po powrocie na dwór Jerzego Ludwika od razu wielce się rozczarował. Oto zamknięto Operę Hanowerską. Nie mógł więc dalej komponować oper, nie mógł też pochwalić się w kraju swym angielskim „Rinaldem”. Tęskno zrobiło się kompozytorowi za kipiącym kulturalnymi wydarzeniami Londynem. Wtedy właśnie, gdy porównał możliwości twórczego rozwoju w obydwu miastach, ostatecznie zdecydował się opuścić na zawsze Niemcy. Po raz wtóry poprosił o urlop i uzyskał go, jednak pod warunkiem iż powróci w rozsądnym terminie. Wydarzenia lat następnych ułożą się dla Haendla szczęśliwie, można by powiedzieć, iż według scenariusza słynnego powiedzenia o górze i Mahomecie. 1 sierpnia 1714 r. zmarła królowa Anna i na tron angielski nieoczekiwanie wyniesiono księcia Jerzego Hanowerskiego, którego uroczysta koronacja odbyła się w październiku w katedrze westminsterskiej. Nowa sytuacja zaskoczyła wszystkich, a najbardziej Haendla. Poczuł się nieswojo. Od wyjazdu z Niemiec nie kontaktował się ze swym pracodawcą. Nieco zażenowany kompozytor postanowił jednak pracować dalej, jakby nie dostrzegając zaistniałej sytuacji. Pisał i wystawiał kolejne opery, mając nadzieję, iż dzięki nim obłaskawi wielbiącego muzykę, władcę. Tak jak sądził, nastał w końcu dzień pojednania, a to za sprawą opery „Amadigi di Gaula”. Muzyka ta tak oczarowała księcia, że przebaczył swemu nadwornemu kompozytorowi wszelkie przewinienia, przywracając mu nawet zawieszoną pensję. Wydawać by się mogło, że twórca „Mesjasza” to dziecko szczęścia i do pełnego zadowolenia niczego już brakować mu nie powinno.
W 1741 r. opuścił Londyn, udając się na zaproszenie namiestnika Irlandii do Dublina. Przyjęto go tam nadzwyczaj serdecznie, co było balsamem dla jego umęczonej londyńskimi przejściami duszy. Nic tedy dziwnego, że wreszcie spokojny, na swój sposób szczęśliwy, Haendel zadedykował gościnnemu narodowi dzieło swego życia – oratorium „Mesjasz”. Utwór ten powstał jednak jeszcze w Londynie, w ciągu 15 dni (od 29 sierpnia do 14 września 1741 r.). Do Dublina kompozytor wyjechał 4 listopada tegoż roku, a więc blisko 2 miesiące po ukończeniu dzieła. Prawdopodobnie pisał je więc bez konkretnego przeznaczenia, a dopiero gorące przyjęcie w Irlandii skłoniło go do owej dedykacji. Hipotetycznie można też sądzić, że zaproszenie otrzymał dłuższy czas przed wyjazdem i z wdzięczności za nie, skomponował „Mesjasza”. Prawykonanie oratorium odbyło się 12 kwietnia 1742 r. w Dublinie i choć nie przyniosło Haendlowi korzyści materialnych, bowiem dochód z koncertu przeznaczony był na cele charytatywne, wielki sukces podbudował psychicznie kompozytora, wzmocnił jego wiarę w celowość twórczego wysiłku. Do końca życia starał się, by każde wykonanie „Mesjasza” zasilało dobroczynne fundacje i raz do roku, przeważnie w Wielkim Tygodniu, nawet gdy stracił już wzrok, stawał za pulpitem dyrygenckim, by przewodzić kolejnej jego prezentacji.
Podarowanie Irlandii tego dzieła ma aspekt symboliczny. Oto Haendel, przyjeżdżający do nieznanego kraju, przynosi ludziom, jak Mesjasz, dobrą nowinę. Wszak termin „mesjasz”, niezależnie od czasów, religii i kraju, kojarzony jest z czymś pozytywnym, silnym, dającym nadzieję. W Starym Testamencie, gdzie są jego korzenie, oznaczał ludzi poświęconych Bogu przez akt namaszczenia. Pomazańcy Jahwe byli wykonawcami woli Najwyższego. Poczynając od II w. p.n.e., w literaturze pozabiblijnej mesjaszem zaczęto nazywać oczekiwanego wybawiciela Izraela. Wyobrażano go sobie najczęściej jako króla z rodu Dawida. W literaturze rabinicznej określano tak zwycięskiego króla, a w Nowym Testamencie – potomka Dawida, który dzięki swym cierpieniom wybawił ludzkość od grzechu. Religie chrześcijańskie odnoszą ten termin do Jezusa, nazywanego Chrystusem, co jest greckim przekładem słowa hebrajskiego „masiah”. Trzeba przyznać, że haendlowskie oratorium znakomicie dorasta do potęgi i wewnętrznej mocy tych, których określano terminem stanowiącym jego tytuł. Doszło w nim do spotkania dwóch, genialnie wykoncypowanych elementów: tekstu literackiego, wzbogaconego cytatami z Biblii, i warstwy muzycznej, niezawierającej cytatów, ale równie bogatej.
Tekst literacki, pióra Charlesa Jennensa (1700-1773), znawcy Biblii i wielbiciela sztuki muzycznej Haendla, jest dramatyczną medytacją nad głównymi doktrynami wiary chrześcijańskiej. Składa się z trzech części, z których każda zdominowana jest przez ideę wiodącą, przy czym motyw przewodni z ustępu poprzedzającego, rozwijany jest we fragmencie następnym. I tak, po części I przynoszącej Proroctwo, następuje część II będąca realizacją owego Proroctwa – zwycięstwo nad złem i Zbawienie. Część III zaś to owoc Zbawienia – Zmartwychwstanie.
Kompozytor nie był mistykiem i jego wiara miała przyziemny charakter, a jednak tekst „Mesjasza”, a może okoliczności jego powstawania i osobiste przeżycia, tak dalece pobudziły jego wyobraźnię, iż stworzył dzieło tak głębokie w swej wymowie, docierające do nieprzeniknionych zakamarków ludzkiej duszy, iż trudno właściwie w nim wyznaczyć granicę między wytworem sztuki, a owocem religijnego uniesienia.
Wymieńmy tu kilka technicznych elementów – tych ze sfery idei nie tylko nazwać nie sposób, ale nie zawsze można je wyodrębnić – składających się na ten niesamowicie doskonały fresk muzyczny. Są to: bogactwo melodyczne, przejrzyste piękno każdej, najkrótszej nawet melodii, niekonwencjonalność w konstruowaniu schematów rytmicznych, doskonałe operowanie fakturą kontrapunktyczną i przejmujące wykorzystywanie kontrastu między homofonią i polifonią, odważna i różnorodna kolorystycznie harmonika, ilustracyjność muzyki w stosunku do tekstu, czasem jawiąca się wprost, a niekiedy w sposób bardziej ukryty, a nade wszystko niepospolite wyczucie dramaturgii, za sprawą którego wszystkie konflikty zaistniałe w dźwiękowej płaszczyźnie, po apogeum, zmierzają do ostatecznego rozstrzygnięcia. Haendel jawi się w „Mesjaszu” najwyższej próby architektem. Połączenie bowiem tak wielu radykalnie zwalczających się przeciwności w doskonale spójną całość – to zadanie przerastające możliwości kompozytora, to triumf muzycznego architekta. By tego dokonać musiał ujrzeć na dnie swego serca nie tylko Niebiosa, ale samego Boga. Ponadto niezbędne było dogłębne zrozumienie istoty człowieczego losu i wyrażenie tego wszystkiego językiem niepotrzebującym tłumaczenia – muzyką.
Po prawykonaniu „Mesjasza” w Dublinie, jeden z recenzentów napisał: Brak słów, by wyrazić nadzwyczajny zachwyt, jaki wywołał ten utwór wśród pełnej podziwu publiczności. Wzniosłość, wspaniałość i subtelność dostosowane do najwyższych, najbardziej majestatycznych i wzruszających słów, to wszystko zmówiło się, aby zachwycić i oczarować rozentuzjazmowane serce i ucho. Józef Haydn po usłyszeniu oratorium powiedział: On jest mistrzem nas wszystkich, a Beethoven nazwał jego twórcę największym kompozytorem, jaki żył kiedykolwiek.
To jest dzieło, którego wielkość paraliżuje.