Awantura o Petrellę, czyli rzecz o Czerwonych Brygadach

Piotr Kowalczuk

publikacja 06.11.2008 21:54

Czerwone Brygady w imię obłędnej ideologii latach 1972-1986 zamordowały we Włoszech ponad 130 osób, a raniły lub celowo okaleczyły ponad 2 tys. swoich ofiar. Marina Petrella należała do rzymskiej jaczejki. Zamordowała wiceszefa włoskiej policji, brała udział w kilku porwaniach. Przegląd Powszechny, 11/2008

Awantura o Petrellę, czyli rzecz o Czerwonych Brygadach



Prezydent Francji Nicolas Sarkozy okrutnie zakpił sobie z włoskich ofiar Czerwonych Brygad, uznając, że głęboka depresja terrorystki Mariny Petrelli to wystarczający powód, by uniknęła odpowiedzialności za swoje zbrodnie. Za namową żony i szwagierki, za to wbrew wyrokom francuskich sądów i rządowemu dekretowi, wstrzymał ekstradycję brygadzistki do Włoch, gdzie od 15 lat czeka na nią wyrok dożywotniego więzienia. Przy okazji wymierzył Włochom jako państwu arogancki policzek.

Trudno się jednak dziwić, bo dzięki zbiorowemu wysiłkowi światowego lewactwa, a francuskiej intelektualnej lewicy w szczególności, morderców z Brigate Rosse otacza już mit romantycznych, tragicznych bohaterów – ofiar historii wczoraj, a mściwego włoskiego państwa dziś. Jeszcze trochę, a fanatyczni zbrodniarze trafią na koszulki i breloczki, jak otaczany boską czcią rewolucjonista Che Guevara.

Czerwone Brygady w imię obłędnej ideologii latach 1972-1986 zamordowały we Włoszech ponad 130 osób, a raniły lub celowo okaleczyły ponad 2 tys. swoich ofiar. Marina Petrella (ur. 1954 r.) należała do rzymskiej jaczejki. Zamordowała wiceszefa włoskiej policji, brała udział w kilku porwaniach, w tym w 1978 r. Aldo Moro, licznych napadach na banki i urzędy pocztowe. Walczyła z rzekomo faszystowskim, opresyjnym państwem. Schwytana została w 1979 r. I co robi z nią opresyjne włoskie państwo?

Po kilku miesiącach, gdy minął przewidywany prawem limit pobytu w areszcie śledczym, wypuszcza na wolność, zakazując opuszczania miasteczka Montereale. Ta ucieka i wraca na wojenną ścieżkę. Po 30 miesiącach w Rzymie w autobusie wdała się w strzelaninę z karabinierami i znów trafiła do aresztu. W 1986 r., znów zgodnie z włoskim prawem, jest na wolności, gdzie oczekuje na wyrok w maxiprocesie brygadzistów, którzy uprowadzili i zgładzili Aldo Moro. W 7 lat później skazana została na dożywocie, więc zbiegła do Francji, która od 1985 r. decyzją ówczesnego prezydenta Françoisa Mitteranda stała się mekką czerwonych brygadzistów.

W zamian za rezygnację z przemocy otrzymali ochronę francuskiego państwa. Co kierowało Mitterandem? Pałac Elizejski wytłumaczył, że prawo włoskie nie odpowiada standardom europejskim i wobec tego Francja bierze pod opiekę jego niedoszłe ofiary, czyli winnych aktów przemocy z pobudek politycznych. Doktryna Mitteranda z typowo francuską arogancją opierała się na – nie wiedzieć skąd wziętym – przekonaniu o wyższości prawodawstwa francuskiego nad włoskim i nieprzystawalności włoskiej barbarii do kultury prawnej Francji. Tymczasem sprawy miały się dokładnie odwrotnie. We Włoszech karę śmierci zniesiono w 1947 r., a we Francji dopiero w 1981 r. (ostatni wyrok wykonano w 1977 r.)

Co więcej, Europejski Trybunał Praw Człowieka zmusił w 1997 r. Francję do poważnych zmian w legislacji (m.in. chodziło o niezgodne z prawami człowieka orzekanie w procesach zaocznych), a do Włoch nigdy żadnych pretensji nie miał. Co jeszcze ciekawsze, Mitterand de facto uznał, że za zamordowanie człowieka z pobudek politycznych odpowiadać nie trzeba. Nie trzeba nawet przepraszać. Wystarczy powiedzieć: „Już więcej nie będę”.




Z tego samego założenia wychodzą terroryści wszelkiej maści: z powodów ideologicznych mordować wolno, bo ludzkie życie w starciu z Wielką Ideą nie ma żadnego znaczenia. Nie przypadkiem Mario Moretti, który wykonał wyrok na Aldo Moro, gdy go schwytano, natychmiast oświadczył karabinierom, a potem śledczym, że jest więźniem politycznym, czyli kimś, komu powinny przysługiwać specjalne prawa.

Tyle tylko, że Moretti nie był ścigany za rozrzucanie ulotek, za swoje poglądy czy przynależność do opozycyjnej organizacji, a za morderstwa. Jednostronnie wypowiedział państwu wojnę, polegającą na strzelaniu zza węgła, by potem domagać się praw kombatanckich. Idąc dalej śladem logiki Mitteranda, należałoby dziś ogłosić amnestię dla mających krew na rękach fanatyków islamskich, gdyby nagle wyrzekli się przemocy, bo przecież motywuje ich ideologia religijną. I doprawdy trudno zrozumieć dlaczego ludzie mordujący z premedytacją w ideologicznym zaślepieniu mają być traktowani inaczej niż facet, który ubił sąsiadów siekierą.

Jeśli z kolei uznać, że polityczny czy religijny fanatyzm, który każe zabijać, jest chorobą umysłową, dotknięci nią powinni być zamknięci w psychuszce i poddani leczeniu. Natomiast z etycznego punktu widzenia, i nie chodzi wyłącznie o etykę chrześcijańską, wybaczenie win jest nierozerwalnie związane z aktem skruchy i choćby próbą zadośćuczynienia swoim ofiarom czy ich rodzinom. Ale brygadziści nie musieli we Francji robić rachunku sumienia.

Francja przyjęła ok. 500 włoskich terrorystów jak politycznych uchodźców z kraju krwawej, bezwzględnej dyktatury, nie stawiając żadnych warunków, jeśli pominąć oczywisty, że nie będą dalej prowadzić swojej obłędnej wojny. Brygadziści otrzymali od francuskiego państwa wszelkie wsparcie, pracę w instytucjach publicznych, a co jeszcze boleśniejsze dla ich ofiar, pełną akceptację francuskich lewicowych salonów, na których brylowali prawem romantycznych herosów ze wszechmiar słusznej, choć, niestety, nieudanej rewolucji.

Celebrowani we francuskiej prasie i telewizji z miejsca stali się pełnoprawnymi uczestnikami francuskiej dysputy politycznej i społecznej. Wielu przystąpiło żwawo do pisania wspomnień i pamiętników, które stały się bestsellerami nad Sekwaną i Tybrem. Ich ofiary naturalnie nie miały udziału w podziale zysków z tych publikacji czy honorariów za występy w TV. Włoscy terroryści, nie dość, że uniknęli odpowiedzialności za swoje zbrodnie, to jeszcze nieźle na nich zarobili. Karkołomny zabieg pasowania morderców na bohaterów udał się francuskiemu lewactwu w pełni.

Nie zdająca sobie z tego sprawy senatorka Sabina Rossi, której ojca-związkowca zamordowały Czerwone Brygady, doznała szoku, gdy odwiedziły ją dwie francuskie studentki piszące pracę o Czerwonych Brygadach. Jak powiedziała dziennikowi „La Repubblica”: W skołowanych głowach tych dziewczątek brygadzistom winnym śmierci mego ojca powinno się postawić pomniki. A rok temu znana francuska aktorka Fanny Ardant bez skrępowania oświadczyła włoskiej prasie, że jej idolem jest Renato Curcio, założyciel Czerwonych Brygad.

Do takiej właśnie Francji zbiegła 15 lat temu Marina Petrella, gdzie zorganizowała sobie nowe życie. Wyszła za mąż, urodziła dziecko i rozpoczęła pracę w opiece społecznej. Jednak w 2003 r. doszło do spotkania ministrów sprawiedliwości Francji i Włoch, Roberto Castellego i Domenique’a Perbena. Włoch zwrócił się z prośbą o rozpatrzenie wniosków o ekstradycję 10 z ponad 500 brygadzistów, na których we Włoszech czekają najcięższe kary. W efekcie francuski wymiar sprawiedliwości uznał, że „doktryna Mitteranda” nie była żadnym aktem prawnym, a w dodatku pozbawiona jest jakichkolwiek podstaw prawnych i w związku z tym przestała obowiązywać.




Petrellę aresztowano w 2007 r. Wyrokiem dwóch francuskich sądów, a wreszcie dekretem rządu, miała być deportowana do Włoch. Ale dostała depresji uniemożliwiającej przyjmowanie pokarmu. Francuska lewica podniosła wrzawę, a w sprawę aktywnie wmieszały się siostry Bruni – żona i szwagierka prezydenta Sarkozy’ego. Ta ostatnia pytała dramatycznie, co włoskiemu rządowi przyjdzie ze śmierci Petrelli.

I w końcu prezydent, jako ostateczna i jedyna instancja, wstrzymał ekstradycję, tłumacząc decyzję względami humanitarnymi. De facto jest to „doktryna Mitterandabis”. Sarkozy nie krył przy tym, że decyzję podjął pod wpływem sióstr Bruni. Rodzina zamordowanego przez Petrellę funkcjonariusza policji zachodzi w głowę, czemu ich Sarkozy nie spytał o zdanie, a Włosi pytają, kto w rodzinie Sarkozych nosi spodnie i jak funkcjonują tamtejsze instytucje, skoro dwie kobietki potrafią unieważnić wyroki sądów i dekret premiera.

Włochów ubodło najbardziej, że ich kraj znów został potraktowany przez francuskiego prezydenta-aroganta jak, nie przymierzając, mordująca swoich więźniów chińska dyktatura i jak państwo, które nie jest w stanie zapewnić chorej kobiecie opieki lekarskiej.

Co ciekawe, stan włoskich służb medyczno-więziennych podał w wątpliwość prezydent kraju o najwyższym odsetku samobójstw w zakładach karnych całej Europy. A prawda o brygadzistach odsiadujących kary we Włoszech jest taka, że pomijając 30, którzy nadal piszą manifesty o wojnie klas i konieczności zbrojnej rewolucji, pozostali (w sumie ok. 50 osób z 6 tys., którzy przewinęli się przez włoskie więzienia i areszty) wychodzą na długie urlopy, w dzień chodzą do pracy, a do cel wracają na noc, nierzadko spędzając weekendy w domu.

Nie od rzeczy będzie jeszcze raz tu podkreślić, że chodzi wyłącznie o wielokrotnych morderców. To zresztą jeden z niewielu zbiorowych przypadków, w których program reedukacji więźniów naprawdę się powiódł. Wielu brygadzistów skończyło za kratkami studia.

W dzikiej awanturze o Petrellę, której na wieść, że nie zostanie deportowana do Włoch natychmiast wrócił apetyt, włoski rząd wbrew temu, co breszy oszołomione światowe lewactwo, wcale nie dyszy żądzą zemsty. Włosi nie mogą sobie po prostu pozwolić na akt łaski wobec Petrelli, bo wydawałoby się, że wyrzucona na śmietnik historii ideologia Czerwonych Brygad wcale tu nie umarła. W 1999 r. tzw.

Nowe Czerwone Brygady zamordowały w Rzymie rządowego eksperta prawa pracy, prof. Massimo D’Antonę, a trzy lata później w Bolonii zastrzelony został jego następca prof. Marco Biagi. Sprawców złapano i skazano. Rok temu w Padwie aresztowano 15 członków kolejnej jaczejki, którzy w ramach wojny klas chcieli zamordować Berlusconiego, planowali zamachy na SKY Tv, Mediaset, dziennik „Libero” i jego dziennikarzy. Włoskim władzom zależało na przekazaniu wojującemu lewactwu sygnału, że prędzej czy później za swoje zbrodnie poniosą karę.

P.S. Włoska prasa kibicuje gen. Jaruzelskiemu w toczącym się właśnie procesie. Rekordy wszelkie pobił były dyplomata, politolog, pisarz i komentator „Corriere della Sera”, Sergio Romano. 15 października na łamach największego włoskiego dziennika z pełną powagą wywiódł, że gdyby porównać sytuację Polski z grudnia 1981 r. do sytuacji Francji z 1940 r., to generałowi Jaruzelskiemu o wiele bliżej jest do generała De Gaulle’a niż marszałka Petaina.