Życie na wyspie Olango

o. Mirosław Wojda SP

publikacja 03.06.2005 15:43

Rozpoczynamy cykl opowieści o Filipinach, najbardziej katolickim kraju Azji. Naszym przewodnikiem jest o. Mirosław Wojda, pijar pracujący na wyspie Cebu od 2002 roku. eSPe, 66/2004

Życie na wyspie Olango




GRUDZIEŃ
Stało się już tradycją, że nowicjusze zaraz po Bożym Narodzeniu udają się na Olango, by przeżyć immersję (zanurzenie) w realia życia. W tym roku ja im towarzyszę. 26 grudnia zaraz po śniadaniu jedziemy z Cebu na wyspę Lapu-Lapu (jest ona połączona z naszą wyspą dwoma mostami), na której znajduje się międzynarodowy port lotniczy obsługujący cały środkowy region Filipin. Stąd właśnie udajemy się na Olango. Jest to niewielka wyspa, pozbawiona gór. Dzieli nas od niej tylko trzydzieści minut żeglugi. Najpierw widać morze – przy brzegu jest żółte od piasku, dalej zwolna przechodzi w jasno niebieskie, aż po ciemny odcień granatu. Wraz ze wzrostem głębokości akwenu, powierzchnia wody nabiera coraz bardziej intensywnej barwy. Na pełnym morzu lśniąca biel przewalających się fal wyglądających oddali niczym szczyty pokrytych śniegiem pagórków ożywia morski pejzaż. Czasem krajobraz urozmaicają dodatkowo kolorowe łódki i stateczki. Piękna paleta kolorów. Jest co podziwiać w oczekiwaniu na przeprawę.

Wreszcie przypływa po nas coś, czego nie można już nazwać kajakiem, a co statkiem też nigdy nie będzie. Przypomina nieco szalupę z motorem, ale jest za wąskie i za długie... W najszerszym miejscu może mieć ze dwa metry, nie jest dłuższe niż na pięć metrów. Żeby coś takiego mogło się utrzymać na wzburzonym morzu, zostało wyposażone w pływaki – dwa długie jak cała łódka, ślizgające się po wodzie bambusy umocowane na sprężynujących pałąkach. Powiększają one szerokość łajby i zwiększają jej stabilność. Łódka po brzegi wypełniona jest ludźmi i towarem. Z ciekawości liczę: pięćdziesiąt cztery osoby – to chyba rekord jak na tego rodzaju środek transportu. Z nieufnością przyglądam się łodzi: czy podróżowanie czymś takim jest bezpieczne? Wysiadający mają zadowolone twarze. Spoglądam tych, którzy czekają na transport – i u nich trudno zauważyć niepokój. Niestety, innego środka transportu nie ma. Zachęcony przez pierwszych wskakujących do łódki pasażerów wchodzę na pokład. Na próżno szukam jakichś ławek czy siedzeń. Każdy siada, gdzie może, większość na burtach. Nowicjusze robią mi miejsce na desce łączącej obie burty. Pod nogami mam motor i wydobywające się zeń spaliny. Szukam wzrokiem kamizelek i kół ratunkowych... Widzę jedno zawieszone na maszcie w charakterze dekoracji. No cóż, w razie czego pozostają bambusy.

Powoli ruszamy. Czym dalej od brzegu, tym większe fale. Widzę jednak, że załoga nie po raz pierwszy przeprawia się w takich warunkach. Mają wprawę. Unikają bezpośredniego zderzenia falą bokiem łódki, ustawiają ją pod kątem i starają się przeciąć falę. Czasami wyłączają silnik. Nie zawsze udaje im się uniknąć zderzenia z falami, które raz po raz przewalają się przez burtę, wpychając ludzi do środka i zalewając bagaże. Widzę, że dla miejscowych to nic nowego – nie reagują. W pewnym momencie jednak zapada głęboka cisza – wysoka fala uderzyła w łajbę, dał się słyszeć trzask pękających pałąków. Żadnego słowa, tylko krzyżujące się spojrzenia... Jedziemy dalej.



Na Olango, na nadbrzeżu, na pasażerów czekają dziesiątki kolorowych trójkołowych motorów (mototaxi). Każdy z nich zabiera po sześć i więcej osób plus bagaż. Jazda tym środkiem lokomocji nie należy do wygodnych, ale zajmujemy miejsca w pojeździe. Po drodze mijamy ubogie bambusowe chatki otoczone smukłymi palmami kokosowymi. Żadnych upraw, wszędzie piasek. W końcu docieramy do celu – do Suba, małej wioseczki rybaków. Kilkadziesiąt domków postawionych bez żadnego planu – gdzie kto mógł i jak kto mógł. Centralne miejsce wioski to plaża, z ustawionymi kilkoma szopami, w których przyjmuje się licznie odwiedzający wyspę ornitologów i ludzi z ochrony środowiska.

Na czarnej tablicy słowa powitania. Poznaję kolejną wersję mojego imienia. Na prowizorycznych stołach ryż, małe rybki, kraby, małże i morskie ślimaki. Jednym słowem same przysmaki. Niestety, nie mam do nich zaufania, wybieram tylko ryż i zupę rybną. Po posiłku następuje wielki moment – losowanie rodzin, które nas przyjmą do siebie i z którymi będziemy dzielić ich codzienne życie. Widzę wielkie podniecenie na twarzach gości i gospodarzy. Wszyscy, z wyjątkiem mnie, biorą udział w losowaniu. Ja dostaję rodzinę z przydziału. Każdy z ciekawością zapoznaje się z nową rodziną i z warunkami, w jakich przyjdzie mu spędzić najbliższy tydzień. Nie wszyscy mają łóżka, w żadnym domu nie ma światła ani wody, nie ma ubikacji, wszyscy chodzą do morza, które przyjmuje wszystko, łącznie ze śmieciami z wioski.

Moja rodzina jest bardzo czujna – gdy tylko wyjdę z pokoju, od razu pojawia się ktoś, kto chce mi towarzyszyć. Nie wszyscy mogą, bo nie każdy się ze mną dogada, nie wszyscy znają angielski. Wychodzę z domu za potrzebą, szukając miejsca, gdzie mógłbym sobie ulżyć – syn gospodarzy z determinacją podąża za mną. W końcu nie wytrzymuję – zwiedziliśmy już całą wioskę – kiedy zaczynam się załatwiać, chłopak informuje mnie, że w domu jest ubikacja. Jedyna w całej wiosce, dlatego dostałem rodzinę z przydziału.

Powoli odkrywam, że przechowywana w ustawionych w łazience kanistrach woda ma jakiś dziwny skład, przeprowadzam eksplorację, żeby się dowiedzieć, skąd faktycznie pochodzi. Okazuje się, że na podwórku jest jednometrowa „studnia”, a w niej lekko odsolona, przefiltrowana woda morska. Nowicjusze chodzą ponad dwa kilometry, żeby się umyć. W tych wyprawach towarzyszy im cała dzieciarnia z wioski. Nie ma mowy, by się rozebrać do mycia. Myją się w ubraniu, jak zresztą wszyscy w wiosce. Jeden wysiłek – podwójna korzyść. Mieszkańcy osady żyją z morza. Codziennie około drugiej w nocy, gdy morze podpływa im pod same domy, wypływają na połów. Wracają około dziesiątej rano, oczekiwani przez kobiety i dzieci, z kilkoma małymi rybkami. Teraz przychodzi kolej na dzieci i kobiety. Właśnie odpłynęło morze, jest daleko, prawie dwa kilometry stąd. Odsłania się wielka przestrzeń, która w nocy jest morzem, a w dzień lądem. Nie wszystkie kraby, małże i ślimaki zdołały się ewakuować wraz z odpływającymi wodami. Niektóre zostały i starają się ukryć w piasku – na próżno. Kobiety i dzieci dobrze znają ich kryjówki i potrafią je z nich wygrzebać. Czasami spotyka się specjalnie usypane stosy kamieni, w których kraby znajdują schronienie, gdy morze odpływa, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób staną się łatwym łupem. To, co zostało złowione i schwytane, plus ryż, stanowi wyżywienie tych ludzi, którzy każdego dnia powtarzają te same czynności. Tym wszystkim dzielą się z nami w dniach, kiedy u nich gościmy. Trudno jest odmówić, jeszcze trudniej jeść. Wszystko ma smak wody morskiej.



Olango jest bardzo znaną wyspą ze względu na rezerwat przyrody zwany Sanktuarium Ptaków (pokazują ją w programach przyrodniczych). Co roku na ponad dziesięciohektarowym obszarze odpoczywają wędrowne ptaki. Przylatują bardzo wycieńczone aż z Chin i Mongolii. Odżywiają się przez kilka tygodni i lecą dalej. By stworzyć im jak najlepsze warunki do odpoczynku, zalesia się część tego terenu, który w nocy jest morzem. a w dzień lądem. Sadzi się specjalny gatunek drzew wegetujący w słonej wodzie – z silnie rozbudowanymi korzeniami, które utrzymują trzon drzewa ponad lustrem wody.

Na tak małej wyspie nie ma zbyt wielu atrakcji. Nowicjusze są przygotowani na spotkanie z dziećmi i z młodzieżą. Poprowadzą katechezy, będą uczyć śpiewu. Popołudnie w wiosce to czas odpoczynku. Mężczyźni gromadzą się razem, by podziwiać walki kogutów, kobiety – by poplotkować. Przed nocą jednak trzeba przygotować sieci. Noc zapada szybko, każdy zapala „koktajl Mołotowa” – butelkę z naftą i szmacianym knotem – i przygotowuje kolację. Dni mijają szybko. Lżejsi o kilka kilogramów wracamy do domu, by wspólnie powitać Nowy Rok.

WIELKI TYDZIEŃ

Z trójką nowicjuszy powróciłem na Olango, by z tamtejszymi rybakami świętować Wielki Tydzień. Przeprawa odbyła się bez problemu i trwała tylko piętnaście minut, bo morze było wyjątkowo spokojne. Doświadczyłem, że pływanie może być też przyjemnością. Bogatsi o grudniowe doświadczenie wzięliśmy ze sobą wodę pitną (jeden galon – 3,7853 l), zupy i inne jedzenie w puszkach.

Tym razem obyło się bez uroczystego powitania. Zamieszkaliśmy u naszych rodzin z grudniowego pobytu. Szybka wizyta w poznanych poprzednio miejscach, by sprawdzić, co się zmieniło. Niewiele – morze to samo, może więcej śmieci na plaży i kurzu w powietrzu, gdyż ostatnio nie było sztormu, który by ją oczyścił. Jest też telefon, choć nie ma prądu, według ogłoszenia można się przy jego pomocy komunikować z całym światem. Dzieci mnie rozpoznają, wołają po imieniu, tylko one potrafią dobrze wymówić moje imię. Już nie jestem sam, wszędzie idą za mną.

Uroczystość Wielkiego Czwartku. Wybrano już Apostołów, dwunastu autentycznych rybaków – jak w Ewangelii – spracowanych mężczyzn, znających swój zawód. Twarze wysmagane wiatrem, ogorzałe w słońcu. Każdy z nich będzie ubrany w kolorową „tunikę”, tradycyjne muzułmańskie płótno, przepasany szarfą z imieniem. W ich asyście udaję się do kaplicy. Dumnie siadają na wyznaczonych miejscach i czekają tylko na jedno – na mycie nóg. Wielkie to dla nich przeżycie, tym bardziej że celebransem jest Europejczyk. Nie ma problemu ze zdejmowaniem butów, bo każdy ma na nogach „japonki”. Będzie inny problem – jak tu uprać ręcznik? Ale to nie mój ręcznik i nie mój problem.



Wielki Piątek. Przed południem Droga Krzyżowa. Biorą w niej udział głównie dzieci, młodzież i kobiety. Wszystko odbywa się w języku bisaya, niewiele rozumiem. Między stacjami odmawiają różaniec. Tak naprawdę nie wiem, co to było – wszystko odbyło się tak szybko, czytania, modlitwy, że trudno było złapać oddech. Ludzie byli zadowoleni, bo odprawili jeszcze jeden pobożny akt. Mówiąc szczerze, dłużej trudno byłoby wytrzymać na słońcu. O godzinie 15.00 wierni tradycji rozpoczęliśmy celebrację Męki Pańskiej i adorację Krzyża. Wieczorem o godz. 20.00 zgromadziliśmy się na boisku do koszykówki, by uczestniczyć w rozważaniu siedmiu ostatnich słów Chrystusa. To nabożeństwo z reguły odbywa się przed południem, ale ze względu na upał zostało przeniesione na wieczorne godziny. Prezenterami rozważań na temat ostatnich siedmiu słów Jezusa byli jego Apostołowie. Niestety, dwóch z nich po uroczystościach Wielkiego Czwartku nie wróciło do formy i musiało być zastąpionych przez nowicjuszy.

Wielka Sobota przed południem to czas na spowiedź. Prawie wszyscy spowiadają się w bisaya, mała grupa po angielsku. Na wieczorną liturgię wielkanocną zjawią się Apostołowie, nie wszyscy wprawdzie, ale ku memu zdziwieniu jest obecny Judasz. Na krótko przed uroczystością zapowiedziałem, że mogą przynieść wodę, którą podczas odnawiania przyrzeczeń chrzcielnych poświęcę. Efekt był zaskakujący. Wokół ołtarza znalazło się tyle różnych butelek, bidonów i innych pojemników, że dla mnie nie starczyło już miejsca. Po uroczystości zaś spotkałem ludzi z innych miejscowości, którzy dowiedziawszy się o święceniu wody, szybko udali się w drogę, ale przybyli za późno. Krótka jest ta noc. O godzinie 3.00 słychać pierwsze głosy i nawoływania. Na godzinę 4.00 zapowiedziano Sugat. Jest to spotkanie Jezusa z Matką zaraz po zmartwychwstaniu. Na odprawianie tego nabożeństwa wierni z Filipin mają specjalne pozwolenie Stolicy Apostolskiej. Oto jak ta uroczystość przebiegała na Olango:

Spotkaliśmy się wszyscy przed kaplicą, nastawiliśmy zegarki na tę samą godzinę. Potem rozdzieliliśmy się. Mężczyźni poszli w jedną stronę, kobiety w drugą. Zwykle w parafiach na tę okazję przygotowuje się figury Maryi i Chrystusa Zmartwychwstałego. tu ich nie ma, więc trzeba je było zastąpić żywymi postaciami. Na specjalnie przygotowanych krzesłach, pięknie ukwieconych cudownymi orchideami zasiedli: chłopiec dumnie odgrywający rolę Zmartwychwstałego i dziewczynka grająca rolę Maryi. O wyznaczonym czasie wyruszyły dwie procesje, mężczyzn z Chrystusem i kobiet z Maryją. Jako miejsce spotkania przewidziano boisko do koszykówki. Na białym plastikowym krześle, wśród orchidei, siedział chłopiec z dumnie podniesioną ręką w geście zwycięstwa. Powoli zbliżamy się do miejsca spotkania. Przybyliśmy za wcześnie, mimo regulowanych zegarków. Musimy czekać. Z daleka widzimy chór aniołów stojący na specjalnym podium, gotów rozpocząć swoje anielskie pienia. Wreszcie zjawia się Maryja, trochę zmieszana, trochę wystraszona, jakby jeszcze żyła Wielkim Piątkiem. Chór aniołów rozpoczyna swój śpiew „Regina Coeli” w oryginale, bez tłumaczenia. Co do wierności słów można mieć zastrzeżenia, ale liczy się przesłanie. Przekonani do radości, w asyście skrzydlatych aniołów, udajemy się do kaplicy na Mszę Świętą Zmartwychwstania Pańskiego.