Wirtualizacja miłosierdzia

Szymon Hołownia

publikacja 11.06.2007 06:15

Rzecz niby prosta jak drut – kupuję dla siebie, ale wyobrażam sobie, że na ulicy są ludzie, którzy kupić nie będą w stanie. Kupuję więc i dla nich. I po prostu im daję, nie wykonując całej tej intelektualnej woltyżerki: „Dam mu, ale co, jeśli to oszust? W drodze, 5/2007

Wirtualizacja miłosierdzia




Sprawnie i bezboleśnie przelewając pieniądze na konto organizacji charytatywnych, zachowujemy się racjonalnie, tracimy jednak bezpowrotnie szansę spotkania z obdarowanym.

Na początku roku dwukrotnie odwiedzałem Meksyk. Największy szok przeżywałem tam w restauracjach. I nie mam wcale na myśli wrażeń po spożyciu przywodzącej na myśl ogień piekielny papryczki chilli. Chodzi mi o sposób, w jaki moi meksykańscy przyjaciele zachowywali się przy kasach. W Europie w dobrym tonie jest ograniczać konsumpcję i gdy sprzedawczyni w fast foodzie proponuje do kanapki ekstra frytki, należy grzecznie odmówić. W Meksyku moi znajomi sprawdzali, czy w pakiecie nie można otrzymać przypadkiem jeszcze dwóch dodatkowych porcji, sosu i małej sałatki, po czym prosili, by zapakować je do torby, którą brali do samochodu. Przy pierwszej nadarzającej się okazji wręczyć wracającym z pracy robotnikom czy dziecku, które od świtu do zmierzchu na ruchliwym skrzyżowaniu sprzedaje kierowcom tanie, lokalne cukierki albo zieje ogniem, podpalając opary nafty, którą co chwila płucze usta.


Nędza zinstytucjonalizowana


Stojąc z nimi w kolejce do kasy fast foodu w mieście Puebla, uświadomiłem sobie, co miał na myśli Jan Paweł II, apelując o „wyobraźnię miłosierdzia”. Rzecz niby prosta jak drut – kupuję dla siebie, ale wyobrażam sobie, że na ulicy są ludzie, którzy kupić nie będą w stanie. Kupuję więc i dla nich. I po prostu im daję, nie wykonując całej tej intelektualnej woltyżerki, którą dobrze znam z autopsji i rozmów z moimi bliskimi w kraju. „Dam mu, ale co, jeśli to oszust? Dam mu, a on sprzeda i kupi sobie wino. Dam mu, a on poczuje się źle, przekonany, że uznaję go za biedaka”. Setki razy zdarzyło mi się minąć biednego człowieka – zamiast go nakarmić, tuczyłem swoje podejrzenia.

To prawda – w Ameryce Łacińskiej sprawa jest prostsza. Tam bieda nie pozostawia miejsca na wątpliwości. Kto choćby raz w życiu zobaczył dzielnice biedy na przedmieściach miasta Meksyk, favele w Sao Paulo czy Rio de Janeiro, do końca życia będzie w sobie nosił obraz nędzy, o której przeciętnym, średnio zamożnym Europejczykom po prostu się nie śniło. Nędzy tym straszniejszej, że praktycznie zinstytucjonalizowanej. Wyjętej spod państwowego nadzoru, zorganizowanej według zupełnie innych, mafijnych praw, z ludźmi, którzy nie komunikują się ze światem zewnętrznym w żadnym znanym języku, którzy za pożywienie mają dwie tortille na dzień i którzy nawet nie próbują szukać pracy, bo wiedzą, że i tak jej nie znajdą, ani oni, ani ich dzieci. Perspektywa jest jasna jak tamtejsze słońce – głód, smród i ściany z kartonu skończą się dopiero razem z końcem świata. Podobne warunki panują na meksykańskiej prowincji, którą też miałem okazję zwiedzić, w stanach Oaxaca czy Guerrero. Moja przyjaciółka, związana z Opus Dei w Puebli, przysłała mi właśnie zdjęcia z misji, z którą członkowie Dzieła wybierają się co roku do stanu Queretaro, gdzie bieda aż piszczy a dniówka w wysokości 10 pesos (ok. 3 złotych) uważana jest za szczyt szczęścia.




Dywersyfikować miłosierne działania


Jest jeden powód, dla którego nie mogę oderwać od tych zdjęć oczu. Wszystkie te obdarte dzieci, staruszki, które gotują zupę na palenisku z rozgrzanych kamieni, wszyscy oni mają na twarzy uśmiech. Podobny uśmiech mieli ci, którym wręczaliśmy na ulicach Puebli torby z hamburgerami, frytkami czy połową pizzy, której nie byliśmy już w stanie zmęczyć w drogiej włoskiej jadłodajni. Zamiast jednak wyekspediować ją do kuchennego zsypu, poprosiliśmy, by zapakowano nam ją na wynos. Meksyk to nie raj; gdyby wszyscy obywatele tego kraju myśleli tak jak moi znajomi, nie byłoby dzielnic nędzy. Wystarczył mi jednak ich przykład, skrócenie dystansu między dającym a biorącym, prawdziwe braterstwo, rodzina, gdzie dawanie i branie jest czymś absolutnie naturalnym. Daję, bo mam, ktoś przyjmuje z uśmiechem, bo nie ma. Dający i biorący patrzą sobie w twarz.

I to chyba jest dla całej tej sprawy rzecz absolutnie kluczowa. Od kilku lat nie mogę oprzeć się wrażeniu, że europejskie (czy szerzej: zachodnie) miłosierdzie zaczyna podlegać postępującej wirtualizacji. Przekonywani nieustannie przez przedstawicieli organizacji charytatywnych, żeby nie dawać pieniędzy konkretnym osobom, a sprawnie i bezboleśnie przelewać je na konto, owszem – zachowujemy się racjonalnie, tracimy jednak bezpowrotnie szansę spotkania z obdarowanym. Słowa „proszę” i „dziękuję”, które – jak uczono nas od przedszkola – stanowią absolutny fundament międzyludzkiej komunikacji, zastępowane są przez zlecenia przelewów i charytatywne sms–y. Czy to źle, że ludzie wpłacają pieniądze tą drogą? Skąd, to po prostu świetnie! Nauczony meksykańskim doświadczeniem zachęcam jednak do dywersyfikacji miłosiernych działań, wspierania szlachetnych i profesjonalnie przygotowanych programów, nie zaniedbując jednak takich form, w których możliwy jest bezpośredni kontakt z potrzebującym człowiekiem. Bo tylko one są w stanie dać nam napęd do pomnażania dobrych gestów. Narzekamy, że nasi najedzeni bliźni nie chcą się dzielić z biednymi. Zapominamy, że nie ma lepszej motywacji, by z dzielenia się z bliźnimi uczynić rodzaj szlachetnego nałogu, niż uśmiechnięta twarz człowieka, któremu choć na chwilę odmieniliśmy życie.


Upublicznianie dobra


Zastanowiło mnie, dlaczego robimy tak wiele, by tej twarzy jednak nie oglądać. Dlaczego z miłosierdzia świadczonego bliźnim zrobiliśmy rzecz w dziwny sposób wstydliwą? Dając, szybko odwracamy wzrok, by uniknąć zakłopotania. O tym, co robimy w tej dziedzinie, krępujemy się mówić znajomym. Czy aby na pewno dlatego, że nie chcemy, aby nas chwalono? I dlaczego, gdy chodzi o pomaganie innym, tak bardzo skupieni jesteśmy na sobie? Nie chcę, żeby ludzie wiedzieli. Co sobie ludzie o mnie pomyślą. Ja czuję się w tym wszystkim niezręcznie. Owszem, Ewangelia wyraźnie podaje: „niech nie wie twa lewa ręka, co czyni prawa”. Ja jednak czytam to jako przestrogę, by nie rozważać zbyt długo swoich konkretnych donacji, ale dawać tak często, żeby wspomniana lewa ręka zdrętwiała, a prawa pogubiła się w rachubach. Apostołowie pomagali chorym i biednym na oczach wszystkich, dowodząc im w ten sposób, że przybliża się do nich królestwo Boże. Nie urządzali sympozjów, nie kreślili tabel z analizami skuteczności swoich działań, nie zastanawiali się nad tym, czy są dość czy nie dość pokorni – brali się do roboty, bo obok nich umierali w nędzy ludzie.





A przede wszystkim – dawali przykład. W świecie, w którym ludzie nie mają żadnych zahamowań, by upubliczniać swoje zło, równowagę przywrócić może tylko obraz tych, którzy publicznie robią coś dobrego. Gdy słyszę, że sąsiadka wspiera dziecko z domu dziecka, a drugi sąsiad przy okazji podwórkowych rozmów o polityce i aborcji wyjaśnia, jak najlepiej wesprzeć dom samotnej matki, tworzy się atmosfera, w której łatwiej będzie wpaść na pomysł, aby komuś pomóc – pomoc stanie się opcją częściej rozważaną, łatwiej dostępną dla innych. Powtarzam – nie chodzi o to, by wstrzymywać się z wysyłaniem sms–ów, czy wspieraniem przelewami dobrych akcji. Chodzi o to, by nie czynić sobie z tego wymówki pozwalającej mijać konkretnych potrzebujących, którzy staną nam na drodze.


Po pierwsze: rozmawiać


A co z potencjalnymi oszustami? W mojej ocenie nadużywanie tego argumentu wiąże się najczęściej z redukowaniem wyrzutów sumienia – nie daję, bo co jeśli to kanciarze, którzy mój datek przepiją. Mówią to ludzie, którzy w innych dziedzinach życia wykazują się niezwykłą roztropnością; na pierwszy rzut oka rozpoznają, czy człowiek, który oferuje im dodatkowe ubezpieczenie albo sprzedawca zachwalający tę, a nie inną pralkę, to fachowiec czy zwykły naciągacz. Przecież wystarczy zwykły chłopski rozum, by zauważyć, że młodzieniec, który nagabuje podróżnych w pociągach na Dworcu Centralnym i zbiera na „leczenie chorego na raka kolegi z klasy Michała Kowalskiego”, następnego dnia będzie sprzedawał „charytatywne” krzyżówki, a za dwa tygodnie zabraknie mu dwóch złotych „na dopłatę do pociągu do Opola”.

Zawsze jeśli mam wątpliwości – rozmawiam. Kilka miesięcy temu natknąłem się na kobietę, która zaczepia kierowców na parkingach w okolicach warszawskiego centrum handlowego Promenada. Schludnie, skromnie ubrana, prosi o cokolwiek. Zastanowiło mnie to, polscy żebracy też bowiem ulegli już kapitalistycznym miazmatom i wydaje im się, że ludzie zamiast dawać na „biedne dzieci”, chętniej finansują bułkę, baton czy kapcie, słowem – inwestują w konkretne „projekty”. Z tą kobietą było inaczej – z wdzięcznością, ba, z pietyzmem wzięła ode mnie obiad, który miałem odgrzać sobie w domu, ciesząc się, że syn spróbuje sałatki. Pięć lat studiowałem psychologię, w takich sytuacjach, zanim sięgnę po portfel, zawsze ciągnę rozmowę z proszącym jak najdłużej, dopytuję o jak największą liczbę szczegółów, czekam aż w historii pojawi się jakaś luka, sprzeczność albo wyjdzie na jaw irytacja żebraka, który wkurzony tym, że ględzę, zamiast płacić, poczęstuje mnie paroma przekleństwami i zniknie. Jeśli mam czas – wykonuję też inne czynności śledcze (jeśli żebrzący zgadza się na to, by zamiast pieniędzy kupić mu żywność i prowadzi do najbliższego sklepu, po wszystkim pytam sprzedawczynię, czy byłem dziś pierwszym czy pięćdziesiątym darczyńcą danej osoby).





Wspomniana kobieta przeszła wszystkie moje testy. Nie mam czasu, by pojechać z nią „w teren” i sprawdzić sprawę głębiej. Wiem, że najlepiej byłoby, gdybym pomógł znaleźć jej jakąś pracę. A co jeśli ona mogłaby pracować, ale woli żebrać? Zasadna wątpliwość, ale co jeśli jest dokładnie odwrotnie? Przecież jeśli ta kobieta kłamie, także ma problem, zaciąga winę na swoje sumienie. I wreszcie – czy jest sens trząść się nad jednym jogurtem, skoro sam w miesiącu kupuję ich pięćdziesiąt?

Zatem – po pierwsze: rozmawiać. Nie rzucać bez słowa i uciekać ze wstydem takim, jakby przed chwilą zrobiło się coś zdrożnego. Zatrzymać się przy starszej pani, która nagabuje przechodniów obok największej warszawskiej księgarni. Uśmiechnąć się, zażartować. Sprawić, żeby to, co się na tej ulicy dzieje, było raczej spotkaniem niż załatwieniem sprawy, nie wściekać się na nią, że mimo iż kupiliśmy jej lekarstwa, za tydzień widzimy ją w tym samym miejscu. Lekarstwa mają bowiem to do siebie, że się kończą, a renta się nie zwiększa. Ciągłe dawanie – to brzmi jak herezja w świecie, w którym nawet działalność dobroczynna ulega czasem kapitalistycznemu myśleniu w kategoriach: inwestycja – zysk (ciekawa rzecz, że Jezus nie apelował do bogatego młodzieńca, żeby zainwestował pieniądze w programy, ale żeby po prostu je rozdał).

Nie jesteś zbawicielem świata


Po drugie – radzę wyzbyć się kojącej myśli, że sięgając do portfela, uda nam się zbawić ten świat. Nauczył mnie tego starszy pan, który w najlepszym garniturze stał z wyciągniętą ręką pod kościołem przy warszawskim placu Starynkiewicza. Przyjeżdżał kilka razy w miesiącu z daleka (bo żebrać u siebie się wstydził), jego renta nie wystarczała nawet na światło, do tego dochodziły jeszcze jakieś alimenty. Płacił to wszystko i nie miał na jedzenie i leki. Kupiliśmy i jedno, i drugie. Pamiętam, co czułem, gdy zobaczyłem go w tym samym miejscu dwa tygodnie później. Zainwestowałem tyle pieniędzy, a on znów tu stoi?! Staruszek też czuł już, co się święci, więc gdy tylko mnie zobaczył, zaczął wtulać się w filar kościoła, niczym dziecko, które narozrabiało i udaje, że właśnie go nie ma. – Znów nie miałem za co wykupić recept. Nie wezmę od pana żadnych pieniędzy, nic już nie chcę, pan już mi pomógł.

Są na tym świecie ludzkie biedy, które nie poddają się logice rozwiązania problemu. Są na tym świecie ludzie, których, zamiast dawać im wędkę, już do końca życia trzeba będzie karmić rybą. Nauczyła mnie tego siostra Małgorzata Chmielewska, gdy w ubiegłym roku odwiedziłem jej ośrodek na świętokrzyskiej prowincji. Zachwycałem się „biznesowością” tego przedsięwzięcia – tym, że siostra, lansując tezę, iż „biedak zarobi tylko na bogatym”, uruchomiła tanim kosztem produkcję luksusowych przetworów i mebli, które następnie sprzedaje snobistycznym warszawiakom. Siostra uparcie wracała zaś do bezdomnych, mieszkających w jej warszawskich domach, którzy nigdy w życiu nie pokalają się już żadną pracą i będą „pasożytowali na zdrowej tkance społeczeństwa”. A miarą chrześcijaństwa tej tkanki będzie to, czy na taki układ się zgodzi.




Zaplanowane miłosierdzie


Naprawdę nie zachęcam nikogo, by wszystko, co ma, rozdał naciągaczom. Proponuję tylko, by tę część naszego chrześcijańskiego życia, którą jest praktyczne miłosierdzie, przestać traktować kompulsywnie. I jeśli mamy czas – pogadać z proszącym na ulicy, ale przede wszystkim jeszcze w domu gruntownie przemyśleć swoje pomaganie. W każdym miesiącu określić swój miesięczny (nawet najskromniejszy) budżet „do rozdania” i zdecydować, w co te pieniądze włożymy. Ile pójdzie na potencjalne „zmarnowanie” dla pani spod sklepu i staruszka spod kościoła, a ile przeleję fundacjom. Sam w miarę skromnych możliwości, staram się wspierać projekty, w których widzę twarz biorącego. Choćby na odległość, jak w caritasowskim programie Skrzydła, w którym wybiera się jedną z dwóch opcji i opłaca konkretnemu dziecku (w wersji podstawowej) dodatkowe obiady, leki, ubrania, szkolne wyprawki albo (w wersji rozszerzonej) funduje także książki, dodatkowe korepetycje czy wyprawy do kina. Wiem, że moimi podopiecznymi są Karol i Ania z mojego rodzinnego Podlasia, nigdy ich nie widziałem, ale Caritas co semestr przesyła mi informację od szkolnego pedagoga o tym, co się z nimi dzieje, od Karola dostałem też ostatnio piękną kartkę na święta. Jeśli kiedyś zechcą mi podziękować, nie będę kokieteryjnie się czerwienił i krzyczał: „Nie trzeba!”. Ale gdy oni skończą mówić, ja też im podziękuję. Za to, że mimo iż mają trudne życie, wciąż trzymają właściwy kurs. Podczas gdy ja daję im pieniądze, oni dają mi coś znacznie cenniejszego – przykład. Właściwy punkt odniesienia do moich codziennych, błahych problemów – dowód, że można mieć siedem lat, raka, bezrobotnych rodziców i mieć nadzieję, i żyć.

Zanim zdecydowałem się regularnie wpłacać niewielką sumę na wsparcie pensji w „charytatywnym holdingu” siostry Chmielewskiej, dokładnie obejrzałem całe to miejsce, pogadałem z ludźmi. Też wiem, komu tu pomagam. Ostatnio wraz z moją meksykańską przyjaciółką ustaliliśmy, że obejmiemy opieką znane z imienia i nazwiska jedno meksykańskie dziecko. W tym kraju działa prężna fundacja, która zaczyna od rzeczy najprostszych – kupuje dzieciom szkolne mundurki. Koszt nie jest wielki, w przeliczeniu kilkadziesiąt złotych. Niby nic, ale bez mundurka do szkoły się tam człowiek nie dostanie. A więc jeśli nie ma pesos na mundurek, nie ma szans na wyrwanie się z biedy, na edukację, na nic. Później kupuje się książki, pomoce szkolne. I podobnie jak w Caritasie, na wszystko są faktury, których zestawienia raz, dwa razy w roku otrzymuje się pocztą.





Pompa, czyli być albo nie być


To bardzo ważny element całego procesu, dzięki nim wiem, że moje pieniądze nie są przejadane przez jakichś urzędasów albo nie służą temu, żeby zamiast wyciągać dziecko z biedy, zabezpieczając mu edukację, rozleniwiać je, zostawiać tam, gdzie jest. To dlatego zawsze daję pieniądze na WOŚP, a nigdy nie dam ich na eventy, w których szlachetność celu idzie w parze z co najmniej problematyczną organizacją (zachodnia prasa donosiła po pierwszej edycji Live Aid, że na sporej części zebranych pieniędzy położyli łapy afrykańscy dyktatorzy), a które opierają się na hasłach ogólnie słusznych („zbieramy na biedne afrykańskie dzieci”). Byłem w Afryce, tam większość dzieci jest biedna. W ten kontynent można wpompować dowolną ilość środków i niczego to nie zmieni. Ale ufundowanie studni z żywą wodą, a konkretnie pompy jakiejś subsaharyjskiej wiosce, gdzie woda to być albo nie być? Kosztuje to podobno kilkaset euro (jak się człowiek uprze, to odłoży, nieważne – za pół roku czy za cztery lata), a ratuje życie kilku pokoleniom ludzi. Program wodny prowadziła kiedyś Polska Akcja Humanitarna (choć ja, fundując, wolałbym jednak wskazać na mapie konkretne miejsce, gdzie moja pompa trafi; chcę zachęcić moich znajomych, byśmy nawodnili całą okolicę, a może kiedyś ją odwiedzili; spotkali nie anonimowy program, a konkretnych ludzi), szukam w tej sprawie jakiegoś kontaktu.

I pointa. Kilka tygodni temu w kościołach czytano historię z Dziejów Apostolskich, fragment ze świętym Piotrem, który uzdrawia niewidomego, mówiąc mu: „nie mam srebra ani złota, ale co mam, to ci daję”. Przesłanie jest jasne: najważniejsze nie są pieniądze, największym darem jest uwaga i czas (gdyby Piotr miał ze sobą pieniądze, ten człowiek być może do śmierci byłby ślepy). Od dwóch miesięcy biję się z pytaniem: czy stać mnie na to, by poświęcić rok swojego życia i wyjechać do jednej z misyjnych placówek w Afryce? Bo nawet jeśli czasem zdarza mi się z kimś podzielić, nie dorosłem chyba jeszcze do złożenia bliźniemu ofiary.



***

SZYMON HOŁOWNIA ur. 1976, dziennikarz i redaktor, członek redakcji „Newsweeka”, za–ca dyrektora programowego kanału religijnego ITI, wcześniej pracował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Ozonie” i „Rzeczpospolitej”, laureat nagrody „Ślad” im. bp. Jana Chrapka (2007), ostatnio wydał książkę Tabletki z krzyżykiem, mieszka w Warszawie.