Miejsce na kryzys

Rozmowa z Tomaszem Golonką OP i ks. Wiesławem Kondratowiczem

publikacja 31.12.2007 11:29

Czy znalazłbym dla siebie w Polsce miejsce, gdzie można się wyciszyć, poukładać, miejsce pomocy dla księży w przejściowych okresach życia – na zakrętach, w kryzysie wieku średniego, w obliczu decyzji zmieniających dotychczasowe zaangażowania? W drodze, 11/2007

Miejsce na kryzys




Pomysł tej rozmowy podsunąłeś, Tomku, sugerując, że warto zająć się pytaniem „Czy księża potrzebują duszpasterstwa dla siebie?”. Skąd ta intuicja?

Tomasz Golonka OP: Pierwsze źródło to moje potrzeby: człowieka, księdza, który po latach pracy na nowo odnajduje swoje drogi w kapłaństwie i miejsce w duszpasterstwie. Zastanawiałem się, czy znalazłbym dla siebie w Polsce miejsce, gdzie można się wyciszyć, poukładać, miejsce pomocy dla księży w przejściowych okresach życia – na zakrętach, w kryzysie wieku średniego, w obliczu decyzji zmieniających dotychczasowe zaangażowania. Drugie źródło to przyglądanie się mediom. Prawie wszędzie pisano, że z księżmi coś się dzieje: odchodzą, mają problemy, popadają w depresję, alkoholizm, przeżywają też inne trudności. Nie znalazłem natomiast takiej refleksji: skoro jest, jak jest, skoro księża to grupa społeczna podwyższonego ryzyka, może potrzebna jest im pomoc, duszpasterstwo.

Prowadzisz, Wiesławie, Ośrodek Duszpasterstwa Trzeźwości diecezji kaliskiej z terapią dla księży i zakonników przeżywających kryzys w związku z uzależnieniem od alkoholu. Myślisz o nim jak o duszpasterstwie dla księży?

Ks. Wiesław Kondratowicz: Sam od dwudziestu siedmiu lat trzeźwieję, przeżywam swoją chorobę alkoholową na trzeźwo i pomagam innym kapłanom. Tutaj w Kowalewie było czterystu czterdziestu dwóch domowników w ciągu trzynastu lat. Wielokrotnie spontanicznie nazywano nasz ośrodek duszpasterstwem księży. Dzisiaj przy brewiarzu przypomniałem sobie, że święty Paweł interesował się życiem swoich prezbiterów, pisząc na przykład do Tymoteusza z troską: „samej wody już nie pij, używaj natomiast po trosze wina ze względu na żołądek i częste twe słabości!”. Paweł mówi też wciąż o własnym ościeniu – ma coś, z czym się mocuje. Duszpasterstwo to prowadzenie człowieka do zbawienia, także z jego trudnościami. Media opisują kryzysy księży często w sposób spektakularny – coś się wydarzyło i wszystkie reflektory tam się kierują. A najbardziej pomogłaby rzetelna refleksja, że ten ksiądz to jest człowiek, mężczyzna i trzeba pomóc mu przeżywać trudności bycia mężczyzną i księdzem. Do nas trafiają nie tylko mężczyźni w kryzysie wieku średniego, od dwóch, trzech lat to księża z cztero, sześcioletnim stażem kapłańskim, był też neoprezbiter, w pierwszym roku kapłaństwa. Uczestniczyłem kilka razy w spotkaniach Komisji Episkopatu do Spraw Duchowieństwa, z diecezjalnymi odpowiedzialnymi za stałą formację księży. Opowiadałem o pomaganiu księżom, podkreślając, że kryzys można tak przeżywać, że staje się szansą. I to nasze specyficzne duszpasterstwo znalazło zrozumienie Komisji, można powiedzieć, że ośrodek ma placet Episkopatu. Następnym krokiem powinno być powołanie grupy, która zajmie się duszpasterstwem kapłanów, tworząc miejsca wsparcia. Wspominałem biskupom i przełożonym zakonnym, że ten dom można rozbudować i stworzyć ośrodek interwencji kryzysowej. Byłoby to komfortowe dla przełożonych, którzy nie muszą przecież być fachowcami. Gdyby istniało miejsce z dobrym kierownictwem duchowym, terapeutami, mogliby powiedzieć księdzu z problemami: jedź do Kowalewa, tam podpowiedzą, co ci dolega, zasugerują dalsze kroki.

TG: Może święty Paweł dbał o swoich prezbiterów, bo sam wcześniej został strącony z konia. To obraz kryzysu – spaść z wysokości na ziemię, rozsypać się całkowicie. Potrzebował około trzech lat, żeby się pozbierać. Trzy lata milczenia, żeby na nowo zaistnieć. Doświadczenie kryzysu duszpasterza ma zatem swoją tradycję biblijną. Medialne opisy kryzysów księży są często wybiórcze, ale wydaje mi się, że to z naszej strony brakuje rzetelnych analiz. Taki ośrodek mógłby być miejscem, gdzie można zapytać, co się ze mną dzieje. Czasem nie wiadomo, do kogo ma pójść ksiądz, żeby znaleźć odpowiedź na takie pytanie.





Podejrzewam, że wielu czytelników będzie zaskoczonych. Zakon czy seminarium nie wystarczają, żeby się dowiedzieć, co się ze mną dzieje w kryzysie?

WK: Jest stara zasada teologiczna: łaska wspiera się na naturze. Najlepsza formacja, seminaryjna i po święceniach, nie wychwyci bezbłędnie tego, co gnieździ się i wybuchnie za jakiś czas w człowieku. Zapytano mnie, czy dzięki naszemu ośrodkowi zmniejszył się problem choroby alkoholowej wśród duchowieństwa. Nie zmniejszył się i nigdy się nie zmniejszy! W każdej grupie społecznej jest dziesięć procent ludzi predysponowanych, by, gdy trudności się kumulują, szukać nienaturalnych sposobów radzenia sobie z kryzysem. Gdyby jakaś grupa była wolna od problemów dzięki dobrej formacji, kryzysy nie występowałyby na przykład wśród biskupów, którzy powinni być najlepszymi z najlepszych. A w tej grupie też pojawiają się problemy z alkoholem. W ośrodku mieliśmy wybitnych naukowców, profesorów doktorów habilitowanych, którzy przed pojawieniem się choroby alkoholowej byli rektorami seminariów czy ojcami duchownymi. Ale też po terapii niektórzy księża zostawali rektorami, prefektami, ojcami duchowymi, to teraz bardzo cenni ludzie.

TG: Na pytanie, czy formacja zakonna nie wystarcza, można by odpowiedzieć, że przecież ta formacja dalej trwa – chodzi o tak zwaną formację ciągłą, permanentną. Przyglądając się jej w naszym zakonie, dostrzegam jednak przede wszystkim wątek intelektualny – egzaminy z poszczególnych dziedzin, ze spowiadania, wyjazdowa sesja z wykładami. Dokumenty Kościoła mówią, że formacja księży ma być duchowa, ludzka, psychologiczna, ale brakuje mi w nich uznania, że człowiekowi może się zdarzyć zapaść, rozsypanie, kryzys. W myśleniu o formacji zauważam chęć, by wystarczało pozytywne działanie wobec człowieka. Nam, księżom, trudno dopuścić myśl, że mogę się rozsypać psychicznie, fizycznie, moralnie. Jedyny znany mi w tej chwili dokument Kościoła, który wspomina, że księdzu może zdarzyć się kryzys i warto szukać sposobów pomocy, to Vita Consecrata. W naszej mentalności zapisało się, że jesteśmy do pracy, mamy być skuteczni, poukładani, zajmować się innymi. Istnieje presja, żeby ksiądz ciągle pracował, i strach, że jeżeli nie pracuje, coś marnuje. O sobie myślimy najczęściej w odniesieniu do roli, do funkcji – w sutannie, koloratce, w tym co przed nazwiskiem, po nazwisku, mało się zastanawiając, że pod „mundurem” jest człowiek, psychika, ciało, potrzeby. Trudno tak myśleć o księdzu, pojawia się obawa, że to droga do egocentryzmu, zajmowania się sobą.

Może to efekt zderzenia z oczekiwaniami, których się spodziewamy – ksiądz sobie poradzi ze wszystkim, będzie wodzem duchowym. Gdy pojawiają się trudności, wstydzimy się, udajemy, że ich nie ma, wszyscy milczą.

WK: Nie wiem, czy oczekiwania są takie, jak sobie wyimaginowaliśmy. Przychodząc trzynaście lat temu do Kowalewa, parafii dwuipółtysięcznej, powiedziałem: mam problem z alkoholem, przeżywam go na trzeźwo od wielu lat i mam pomysł na wasz pusty dom katechetyczny – będziemy w nim robili duszpasterstwo trzeźwości; a ponieważ Bóg dał mi łaskę trzeźwości, chciałbym pomagać innym księżom, moim kolegom. I powiedziałem uczciwie: jeżeli to komuś nie odpowiada, niech pojedzie do biskupa, by zmienił decyzję. Nikt nie pojechał, parafianie pomogli i ośrodek zaczął działać. Przygotowując uroczystość dziesięciolecia, poprosiłem o słowo trzech ludzi – miejscowego lekarza, prezesa chóru i prezesa straży pożarnej. Mówili do księży, którzy podjęli terapię: jesteśmy pełni podziwu, dajecie nam nadzieję, że z tą chorobą można sobie poradzić.





Duchowni w naszym ośrodku są postrzegani jako księża z problemem alkoholowym – nie oszukujemy, że przyjeżdżają odpocząć, wyleczyć zęby. Gdy pojawił się pomysł, żebym przeniósł się do Poznania, ludzie powiedzieli: to się nam nie podoba, ksiądz musi zostać, księża też. Księża w terapii normalnie spowiadają, a ludzie przyjeżdżają z całej okolicy, żeby się spowiadać. Jakie są ich oczekiwania? Jeżeli się stanie w prawdzie, niesie to wielką nadzieję: „No, księdzu się udało, może mojemu staremu, który chleje, też się w końcu uda”. Ludzie chcą tylko, żeby księża nie kłamali, jeżeli się coś dzieje. Wiele nagłaśnianych przez media kryzysów można by rozwiązać, mówiąc: „To prawda, ale ten człowiek jest już w terapii”.

TG: My, księża, powoli się uczymy zgody na to, że istnieją różne kryzysy, dajemy sobie czas na leczenie, na terapię. Gdybyśmy zawsze umieli mierzyć się z problemami, nikt by nam nic nie wyciągał przed oczy. Ale może dzięki mediom następuje proces pozytywny – jesteśmy przyciskani do muru i musimy się w końcu wziąć za problemy. Nie chcę generalizować tematu formacji, ale myślę, że bliższa i łatwiejsza jest formacja do ideałów. Ideały są ważne, dużo trudniejsze jest uwzględnienie tego, co jest realnie w człowieku złożone. Każdy z nas ma swoje dziedzictwo rodzinne, które bywa wielkim bogactwem, ale bywa też obciążeniem. Został tak, a nie inaczej wykształcony, takie czy inne przeżycia ma za sobą, tak czy inaczej sobie z tym radzi. Każdy z nas to bogactwo talentów, którymi się szczycimy. Nosimy też w sobie różne cierpienia, często nawet nie będąc ich świadomi. Umiejętność formowania na tym poziomie realności jest trudna. Ideały są na wysokości piątego piętra, ale ja mam tylko metr siedemdziesiąt. Księża to ludzie pracujący na wysokościach, zakłada się więc, że są olbrzymami, a niekoniecznie tak jest.

Często nie wiemy, co robić z człowiekiem, którego dotknęła choroba alkoholowa. Oskarża się potem Kościół, że zamiata problemy pod dywan.

WK: To nie zła wola zamiatania pod dywan, to bezradność. Nie jesteśmy przygotowani, żeby zajmować się sobą w dobrym tego słowa znaczeniu, nie mamy wypracowanych struktur i problemy to odsłaniają. Za komuny była barykada – tam oni, tu my, wszystko było proste. Dziś to się zmieniło. Inny jest dostęp do mediów, do pieniędzy, do świata. Dzieci uczymy, żeby się Internetem nie pokaleczyły, okazuje się, że dorosłych, również księży, też trzeba tego uczyć. W przyszłym tygodniu jadę do Krakowa, do jednego z zgromadzeń, uświęconych wielowiekową tradycją, by spotykać się z kapłanami. Przyjeżdżają ludzie z pierwszej linii frontu i rozmawiamy o kryzysach spowodowanych chorobą alkoholową, ale nie tylko.

Mam jednak wrażenie, że w Kościele istnieje podejrzliwość wobec zajmowania się sobą. Pewien biskup miał powiedzieć, że jeżeli ksiądz ma problemy, trzeba mu dać więcej roboty, nie będzie miał czasu na głupoty, nie będzie się zajmował sobą.

WK: Metoda „dajcie mu więcej roboty” nic nie załatwia. Po terapii wypuszczamy księży z zaleceniami mniejszej ilości pracy, większej ilości czasu, żeby co tydzień pójść na miting AA, pochodzić do psychoterapeuty, pogłębiać życie duchowe. Dwa lata po terapii ksiądz nie powinien z marszu iść do odpowiedzialnej funkcji. Trzeba znać i szanować reguły choroby. W przeciwnym razie uprawiam samowolkę – nie wiem, jak postępować z chorym, ale mi się wydaje, że tak będzie dobrze. Przełożony staje przed alternatywą: załagodzić sytuację, bo tysiąc następnych spraw czeka, czy z pokorą powiedzieć – nie umiem tego sam rozwiązać. W mojej diecezji, gdy biskup ma moralną pewność problemu alkoholowego księdza, mówi: „Proszę pojechać do Kowalewa”. Najczęściej ten człowiek nie chce, ale biskup nie dyskutuje, od tego są tu terapeuci. Pierwszym objawem choroby alkoholowej jest system iluzji i zaprzeczeń, nie widzi się swojej tragicznej sytuacji i zaprzecza istnieniu problemu.





TG: Zapracowywanie problemów zawsze jest pokusą. Ta metoda jest tak popularna, bo niesie łatwiejszy sposób radzenia sobie, czasami skutkuje, ale prędzej czy później prawdopodobnie problem się ujawni. Przeczuwam też w niej lęk przed przyznaniem, że mamy problemy, bo wszyscy wolelibyśmy ich nie mieć i nie musieć się z nimi mierzyć. Lubię przywoływać przykład świętego Antoniego Pustelnika. Istnieje jego przedstawienie, autorstwa Hieronima Boscha, zatytułowane Kuszenie świętego Antoniego. Wokół Antoniego piętrzy się mnóstwo potworów, bohomazów, mniej czy więcej obrzydliwych czy wrednych. To nie są poczwary, pokusy spadające na świętego z zewnątrz. Cały obraz to historia jego spotkania z własnym wnętrzem. Potwory, straszydła, jaszczury, wszystko jest we mnie. Mówi się, że święty Antoni to wielki zwycięzca. Jego droga wiodła przez samego siebie, przez spotkanie z sobą. Patrzył w twarz każdej z sił, uczył się rozróżniać potwory od aniołów. Nauka patrzenia w twarz temu, co się we mnie kryje, nauka rozpoznawania aniołów i demonów, radzenia sobie z nimi, to w tradycji Kościoła zajmowanie się sobą.

WK: Dotknąłeś niesamowicie ważnej rzeczy, która podpowiada, jak formować. Jan Paweł II mówił, że jest teraz czas świadków. Dobry formator będzie też mistrzem. Święty Antoni poprzez swoją drogę przeżywania kryzysów stał się i jednym, i drugim. Dużo jeżdżę po seminariach, spotykam wychowawców, którzy – z całym szacunkiem – zazwyczaj są księżmi dziesięcioletnimi, po doktoratach rzymskich. W moim odczuciu nie są w stanie być mistrzami, ponieważ nie mają drogi własnego doświadczenia duchowego.

W lutowym numerze miesięcznika zamieściliśmy wywiad z Krzysztofem Grzywoczem, ojcem duchownym w seminarium opolskim, który powiedział, że dzisiaj za szybko kreuje się mistrzów. W konsekwencji w wieku pięćdziesięciu lat ludzie są często wypaleni, a to przecież najlepszy okres na owocowanie.

WK: Kończyłem poznańskie seminarium, nasi profesorowie, ojcowie duchowni to byli mistrzowie, starsi panowie, którzy byli autorytetami. Zapytałem kiedyś pewnego biskupa, dlaczego w seminariach są teraz tak młodzi wychowawcy. Odpowiedział, że jest obecnie tendencja, by kleryk z wychowawcą byli blisko wiekiem. Prowadzenie duchowe nie polega jednak na tym, żeby być trochę starszym kolegą. W naszym ośrodku nie jesteśmy wyrozumiali. Najistotniejsze w terapii jest stawianie wymogów. Gdy ksiądz przychodzi, mówimy: słuchaj, musisz się umyć, zadbać o siebie, to podstawowe rzeczy. Zmiany są widoczne w najdrobniejszych szczegółach. To stare zasady powrotu do życia duchowego – przez planowanie dnia i dbałość o własną przestrzeń. Jeżeli zachodzę do pokoju księdza i widzę przy łóżku szklankę z przyschniętymi fusami oraz brudne skarpetki obok, a za trzy tygodnie nie ma szklanki i skarpet, tylko zasłany tapczan, wiem, że w tym człowieku coś drgnęło.

TG: Umiejętność zajmowania się sobą to jedna z najważniejszych rzeczy. Jeżeli ktoś się nie mierzy z sobą, nie przechodzi swojej drogi Antoniego Pustelnika, chyba nie jest w stanie być mistrzem.

Poruszający jest ten obraz niezasłanego łóżka. Bywa, że ksiądz nie dba o siebie, bo nie ma czasu, wszystko jest ważniejsze, cały świat czeka. Potem najczęściej cierpi modlitwa indywidualna. Jak ma wyglądać higiena życia duchowego?

WK: Choroba alkoholowa ma swoje elementy psychiczne, płaszczyznę biologiczną, ale jej jądro tkwi w duchu człowieka. Podążając za opinią księdza doktora Marka Dziewieckiego, rozumiem życie duchowe tak, że każdy ma centrum zarządzania swoim życiem, głębokie jestestwo, ducha, gdzie znajduje się odblask Boga. Tam mieszczą się pytania o sens, o to, kim jestem, jaka jest moja relacja do Boga. Jeżeli nie troszczę się o ducha, jeżeli w seminarium zostałem przygotowany jak rzemieślnik, wysłuchałem setek wykładów a kaplica nie była najważniejsza, bardzo szybko zacznę się wypalać. Z czymś sobie nie poradzę, a ponieważ jestem pusty, pojawią się różne „pomoce”. Ja przez pierwsze sześć lat życia kapłańskiego nie mówiłem brewiarza. Byłem księdzem młodzieżowcem, do tańca i do różańca, zawsze z wszystkimi. A ojciec duchowny powtarzał w seminarium: „Nie odkładaj brewiarza, bo zawsze jest coś w tej łączności z Bogiem, do czego możesz wrócić”. Wróciłem do brewiarza dopiero na trzeźwo.





W przypadku choroby alkoholowej początkiem może być konflikt. Na przykład w przeżywaniu celibatu, seksualności. Młody ksiądz jest przecież mężczyzną, jeżeli nie znalazł pomocy w poukładaniu własnej seksualności, może mieć problemy. Anonimowi Alkoholicy mówią, że każdy alkoholik ma seks do remontu. Są ludzie, którzy z podobnych konfliktów wychodzą bez alkoholu, innych uzależniających podpórek, ale są tacy, których to zaczyna wciągać i choroba się rozwija, bo jest sposobem radzenia sobie. Nie ma jednego powodu nadużywania alkoholu. Amerykanie mówią, że osiemdziesiąt procent ludzi pije bezkarnie, a dwadzieścia procent będzie się powoli uzależniało, i te dwadzieścia procent jest wśród lekarzy, księży, wśród rolników, kobiet i mężczyzn. Z tego dziesięć procent potrzebuje natychmiastowej pomocy. W tej złożoności przyczyn elementy przyspieszające chorobę nazywamy wyzwalaczami, wywoływaczami. Znam jednak coraz więcej młodych księży, którzy nie mają specjalnych wyzwalaczy, a tylko lubią surfować po Internecie, gdy z boku stoi szklaneczka dobrego piwa. Potem się z tego robią dwa piwka, bo siedzi do pierwszej w nocy, potem trzy i już nie umie otworzyć komputera bez piwka. Jeżeli do tego dodać kryzysy, z którymi normalnie by sobie poradził, gdyby nie to przyzwyczajenie, jest wciągnięty.

TG: Z jednej strony są jakieś reguły, z drugiej jest pewnie tyle alkoholizmów, ilu alkoholików, czyli nie ma reguł. W tym kontekście wróciłbym do pytania: czego księżom trzeba. Nie dziwi was najbardziej, że księżom czegoś w ogóle potrzeba? To najważniejsze odkrycie i zmiana w myśleniu. Formacja jest ogólna, ideały ogólne, a każdy ma swoją drogę. Potrzeba umiejętności i pomocy w odczytaniu niepowtarzalnej ścieżki własnych uwarunkowań, skłonności do uzależnień, podatności na kryzysy, talentów. Myśląc o higienie życia, wracam do nawyku myślowego, że ksiądz musi ciągle pracować. Często się z tym czujemy bezpiecznie i dobrze. I może się pojawić mechanizm, że mam poczucie winy z powodu własnego wolnego czasu. To wprowadza chaos w radzenie sobie z życiem: mam wolny czas, jestem więc winny, bo inni pracują. A jeżeli jeszcze chcę zrobić coś przyjemnego, mam poczucie winy z powodu przyjemności. Kłóci się ona z moim obrazem księdza. A przecież przyjemności nie muszą być grzechem.

WK: W chorobie alkoholowej poczucie winy i wstyd to dwa bardzo silne zranienia. U nas, kapłanów, te przeżycia zahaczają jeszcze o zbawienie duszy. Pan Bóg na pewno mnie potępi! Parę razy umierałem na kacu, po kilkunastu dniach picia, i myślałem wtedy: „Boże, co ja teraz zrobię, jak stanę przed Tobą?”. Piekło, człowiek się czuje jak potępieniec. Ktoś to porównał do piłki nożnej, a ja bardzo lubię piłkę. Idę prawym skrzydłem, robię jeden drybling, drugi, trybuny pełniutkie, składam się do strzału, przykładam nogę, jestem pewien, już słyszę ryk kibiców i... piłeczka centymetr nad bramką. Jęk na trybunach, a ja stoję na murawie i mówię: „Jesteś do niczego, nie miałeś prawa, przecież to była idealna sytuacja”. Myśl nie idzie w stronę tego, że jestem człowiekiem, że to tylko centymetr nad poprzeczką, następnym razem trafię w poprzeczkę a za trzecim w okienko; tylko atakuję sam siebie: jestem do niczego. Jeżeli do wstydu dochodzą rozkręcone ambicje, w obliczu niepowodzeń pojawia się głęboka autoagresja: takie nic, zero, z czymś takim nie można żyć. Wtedy alkohol objawia się jak zbawiciel, który pozornie ratuje, bo daje ulgę. Dlatego tak potrzebny jest drugi człowiek i Bóg. Założyciele AA, doktor Bob Smith i Bill Wilson, odkryli, że rozmawianie o swoim cierpieniu odsunęło od nich obsesję picia.





Tobie ktoś pomógł w drodze do trzeźwości?

WK: Jako młody, sześcioletni wikary, miałem potworne problemy z alkoholem. Powiedziano, żebym poszedł się leczyć do domu, do mamy i wrócił, jak będę wyleczony. Do AA trafiłem przez pewnego starego lekarza, nieżyjącego już doktora Siudę. Poszedłem do niego, bo mnie dwóch mężczyzn pijanego przyprowadziło do domu w sutannie, jak usnąłem przy stole na weselu. On posłał mnie do psychologa, pani magister Marii Matuszewskiej, gdzie usłyszałem, że jest grupa Anonimowych Alkoholików. Zacząłem jej brzdąkać teksty typu: „No gdzie, ja ksiądz, do jakichś Anonimowych Alkoholików, co pani, pani magister, co oni powiedzą, jak mnie zobaczą, księdza”. I ta mądra kobieta powiedziała: „To pan się nie wstydził chodzić po parafii po pijanemu i do kościoła iść pijanym, a teraz się pan wstydzi, że spotka kogoś na grupie, gdzie się pan ratuje; jeżeli on będzie, to będzie w tej samej sprawie co pan”. I dla mnie, mądrego teologa, praktyka, duszpasterza z włosami i gitarą to było odkrycie: Jezu, przecież ta kobieta ma rację. Wstydzić się mogłem, jak mnie policja zwinęła pijanego i zawiozła do izby wytrzeźwień. Błagałem, ale nie chcieli wypuścić, bo nie miałem w dowodzie, że jestem księdzem. Tak, my, księża, najbardziej potrzebujemy umiejętności korzystania z pomocy. Dobrze byłoby, gdybyśmy zgodzili się, że potrzebujemy pomocy i umieli o nią prosić. Trzeba mówić chłopakom na początku drogi w seminarium, że wypada prosić o pomoc, to jest głęboko ludzkie i ewangeliczne.

TG: Wygląda więc na to, proszę panów, proszę księży, że jesteśmy po prostu ludźmi, o dziwo, jesteśmy ludźmi.



Rozmawiał Wojciech Prus OP

***

Tomasz Golonka - ur. 1964, dominikanin, po święceniach w 1991 roku był katechetą, duszpasterzem akademickim, przez 13 lat odpowiedzialnym za formację studentów dominikańskich w Polsce, obecnie mieszka w Gdańsku i jest duszpasterzem absolwentów.

Wiesław Kondratowicz - ur. 1948, kapłan diecezji kaliskiej, założyciel i dyrektor Diecezjalnego Ośrodka Duszpasterstwa Trzeźwości, trzeźwiejący alkoholik, działacz trzeźwościowy, doradca duchowy i terapeuta.