Kiedyś poszukamy jej razem

Rozmowa z Katarzyną Kotowską

publikacja 01.01.2009 20:57

Adopcja jest bardzo trudna dla dziecka, trudniejsza niż dla rodziców, którzy je adoptowali. Mój problem jest prosty: ja tylko nie mogłam urodzić swojego dziecka. Jego problem jest dużo bardziej skomplikowany: ono musi zmierzyć się ze świadomością, że ktoś go nie chciał. W drodze, 12/2008

Kiedyś poszukamy jej razem



Czy rozmawianie z małym dzieckiem o adopcji jest trudne?

Z małym dzieckiem można rozmawiać o wszystkim, nawet o najtrudniejszych rzeczach dotyczących ludzkiej egzystencji, pod warunkiem że dobierzemy odpowiednie słowa i skojarzenia, które będą dla niego zrozumiałe.

„Jeż” – baśń o adoptowanym chłopcu, którą napisała Pani kilkanaście lat temu – jest przykładem takiej rozmowy?

Jeża napisałam dla mojego syna Piotrka. Miała to być książka w jednym egzemplarzu, byśmy mogli rozmawiać o ważnych dla nas sprawach, o tym, co nam się w życiu wydarzyło. Jest to opowieść o Mężczyźnie i Kobiecie, którzy są bardzo smutni, bo nie mogą urodzić dziecka. Celowo nie nadawałam swoim bohaterom imion, by Piotrek pomyślał, że to bajka niekoniecznie tylko o nas.

I że nie tylko on jeden na świecie jest w takiej sytuacji. Kiedy przeczytaliśmy to pierwszy raz, nic nie powiedział. A później ilekroć chciał rozmawiać na ten temat, brał książkę do ręki, przychodził do mnie i mówił: czytamy. A potem pytał o to, co akurat chodziło mu po głowie. Pisząc Jeża, nie spodziewałam się, że ktoś inny będzie tę baśń czytał.

Ale adoptując dwuletniego chłopca, spodziewała się Pani, że któregoś dnia zapyta: „Mamo, skąd ja się wziąłem?”

Od chwili, gdy Piotrek pojawił się w naszym domu, a może nawet jeszcze wcześniej, nie miałam cienia wątpliwości, że będę chciała z nim o tym rozmawiać i że Piotrek ma święte prawo, by się dowiedzieć prawdy. Myślałam, że taka rozmowa odbędzie się kiedyś później, że on musi dorosnąć do tego pytania, a ja będę miała dużo czasu, żeby się do odpowiedzi przygotować. Ale mój syn mnie zaskoczył. Nie miał jeszcze skończonych trzech lat, gdy któregoś dnia wparował do łazienki i zapytał: „A u kogo ja byłem w brzuchu?”.

Nie miałam czasu kombinować, nie byłam w stanie szukać kunsztownych słów. Padło pytanie – musiała paść odpowiedź. I było to dla mnie trudne. Miałam na szczęście tyle odwagi, że powiedziałam: „Nie u mnie, synku”.

Piotrek się bardzo zdziwił, widziałam, że nie spodobała mu się ta odpowiedź. I zaczął drążyć temat. Skoro nie u mnie, to może u taty? Powiedziałam, że u taty też nie, bo tatusiowie nie mogą mieć dzieci w brzuchu. I nagle Bóg mnie natchnął właściwą odpowiedzią. Powiedziałam: „Miałeś inną mamę”. Teraz wiem, jakie to było ważne i słuszne, bo to jest kolosalna różnica powiedzieć dziecku: „Miałeś inną mamę”, zamiast np. „Urodziła cię inna pani”.

Bo inna pani to jest dla mnie – ja jej nie znam, ja jej nie widziałam. Ale dla niego to jest jego mama. Taki jest sens tego słowa: Kobieta, która urodziła dziecko, jest mamą tego dziecka.

Moja gotowość na to, że umiałam tak powiedzieć, okazała się dla nas zbawienna. Piotrek otrzymał wówczas komunikat, że on ma innych, ważnych dla siebie ludzi, że ja się na to zgadzam. I skoro ja akceptuję taką sytuację, on również może to zaakceptować.

Ja zawsze do różnych problemów przykładam jedną miarę: jak ja chciałabym być potraktowana czy poinformowana w konkretnej sytuacji. I wiem, że szlag by mnie trafił, gdybym mi rodzice o czymś tak ważnym nie powiedzieli. Kłamstwo jest bardzo ryzykowne. To jest dodatkowy wysiłek: trzeba pamiętać, co się nakłamało, trzeba uważać, kontrolować się. I to niczemu nie służy. A tak się dobrze oddycha, gdy człowiek ma poczucie, że żyje w prawdzie.







Jak przedstawić adoptowanemu dziecku obraz jego mamy biologicznej, by – z jednej strony – nie był to obraz zbyt wyidealizowany, wzbudzający pokłady miłości i tęsknoty za kobietą, która go urodziła, z drugiej strony, by w tym wizerunku nie było tylko negatywnego przekazu, opowieści o kobiecie, która była zła i go zostawiła?

Najważniejsze jest chyba to, byśmy sami źle nie myśleli o matce naszego dziecka. Ja myślę o mamie Piotrka ze współczuciem i z wdzięcznością. I w ten sposób mówię o niej mojemu synowi. Mam nadzieję, że moje dziecko przejmie taki do niej stosunek.

Kiedy Piotrek pyta mnie czasami, jaka ona jest, odpowiadam, zgodnie z prawdą, że nie wiem. Bo nigdy jej nie widziałam, nigdy z nią nie rozmawiałam i moja wiedza na jej temat jest absolutnie szczątkowa. Nie znam z detalami sytuacji, która skłoniła ją do tego, by oddać dziecko, ale myślę sobie, że było jej za trudno. Nie jest łatwo wychowywać dziecko, gdy można liczyć tylko na siebie, gdy nie ma się z czego żyć.

Kiedy Piotrek szedł do I Komunii Świętej, poczułam taką potrzebę i napisałam do niej list. Wiedziałam, że nic jej nie mogę zaoferować, bo Piotrek był jeszcze za mały na to, by mogli się spotkać. Ale chciałam jej dać sygnał, że nie musi się o niego martwić. Że jest ktoś, dla kogo Piotrek jest bardzo ważny, komu jest potrzebny, dla kogo jest całym światem.

Tego listu nigdy nie przeczytała – wrócił do mnie, gdyż adres, pod który go wysłałam, był już nieaktualny.

Czy po tym pierwszym pytaniu „U kogo ja byłem w brzuchu” pojawiały się kolejne?

Piotrek najczęściej dopytuje się o to, czy ma rodzeństwo. Nie umiem mu odpowiedzieć na to pytanie, bo nie wiem. Był pierwszym dzieckiem swojej mamy, mogę przypuszczać, że przez te kilkanaście lat pojawiły się kolejne dzieci. Jego tęsknota za rodzeństwem jest dla mnie oczywista: u nas jest jedynakiem.

Dlatego lubi sobie wyobrażać, że gdzieś ma jakieś rodzeństwo. Jest to dość abstrakcyjne myślenie, pewnie wydaje mu się, że to jest taka kompania do zabawy i że to są same miody, których on jest pozbawiony i których mu szkoda. Zawsze jednak mu tłumaczę, że jeśli kiedyś zechce, będzie mógł ich odszukać i poznać, ale o tym już sam zadecyduje.

Piotrek trafił do Państwa rodziny, gdy miał dwa lata. Pamiętał Dom Dziecka, pamiętał panie, które się nim zajmowały. Wiedział, że było coś innego w jego życiu.

Jak się zachować wobec dziecka, które tej pamięci nie ma, które zostało adoptowane jako niemowlę? Kiedy należy zacząć z nim o tym rozmawiać?


Ja zaczęłabym na poziomie nierozumiejącego znaczenia słów dziecka. Pokazujemy mu słońce i nazywamy je, pokazujemy psa i tłumaczymy, że to jest pies. I trudno wskazać ten moment, kiedy ono zaczyna kojarzyć fakt, że to coś, co szczeka, to jest pies, a to coś, co świeci, to słońce. Słowo „adopcja” musi się pojawić w równie naturalny sposób. Możemy mówić co jakiś czas: „Moja kochana adoptowana córeczko”.

A kiedy dziecko zacznie to rozumieć, zacznie też pytać. I wtedy musi zobaczyć, że my jesteśmy gotowi na taką rozmowę. Że jako rodzice adopcyjni nie czujemy się gorsi, mniej wartościowi, że nie uważamy się za rodziców drugiego gatunku. Musimy mieć już za sobą etap żalu do Pana Boga, do świata, do ludzi, nie możemy czuć się skrzywdzeni, nie możemy zazdrościć innym, że oni dostali coś, czego my nie mogliśmy się dobłagać. Musimy zasypać tę dziurę w sercu i bardzo świadomie zrobić z sobą porządek.







Czyli przeżyć żałobę po swoim nieurodzonym dziecku?

Ten etap trzeba mieć za sobą, nim zdecydujemy się wyciągnąć ręce po dziecko adopcyjne. Jeśli tego nie zrobimy, ono wyczuje, mimo naszych najlepszych intencji i starań, że jest namiastką tamtego nieurodzonego dziecka. Jakiś ból oczywiście zawsze zostaje w sercu, bo tak jest z każdą żałobą. Ale czas mija, żałoba nie jest już tak dojmująca, nie myślimy o tym stale, nie opłakujemy. Żyjemy dalej. Dopiero wtedy możemy spokojnie rozmawiać o adopcji.

Nasze dziecko nie może mieć poczucia, że ten temat jest dla nas za trudny, bolesny, że nas rani. Bo dziecko, jeśli nawiązuje właściwe więzi ze swoimi rodzicami, nie chce ich ranić. I dlatego nawet podświadomie będzie unikało rozmów, które dla rodziców są trudne, które sprawiają im przykrość. A jak będzie unikało tematu, to jemu samemu będzie trudno uporać się z faktem, że jest dzieckiem
adoptowanym.

Adopcja jest bardzo trudna dla dziecka, trudniejsza niż dla rodziców, którzy je adoptowali. Mój problem jest prosty: ja tylko nie mogłam urodzić swojego dziecka. Jego problem jest dużo bardziej skomplikowany: ono musi się zmierzyć ze świadomością, że ktoś go nie chciał. A skoro tak, to prędzej czy później zada sobie pytanie: „Co ze mną było takiego, że rodzice uznali mnie za nic niewartego, niegodnego?”.

Dziecko przykłada własne doświadczenie do tej sytuacji i nie rozumie, że czasami dorośli borykają się z ogromnymi problemami, nie dają rady. Dlatego ma prawo pomyśleć, że jest wybrakowanym towarem, który ktoś zareklamował i oddał. To się oczywiście wiąże z bardzo trudnymi emocjami, więc niezwykle ważne jest, by miało poczucie, że może o tym porozmawiać, że zawsze może zapytać.

Przychodzi taki dzień, gdy dziecko opuszcza dom – idzie do przedszkola, do szkoły, między rówieśników, na podwórko. Czy razem z nim musi iść informacja: to jest dziecko adoptowane?

Rok temu odpowiedziałabym pewnie na to pytanie inaczej, niż odpowiem dzisiaj. Bo przez ten rok w szkole Piotrka wydarzyło się dużo niedobrych rzeczy, które mocno go dotknęły. Dzieci z powodu jego przeszłości bardzo mu dokuczały, a gdy widziały, że Piotrka to boli, że dokuczanie działa, to uwzięły się na niego jeszcze bardziej.

Ale kilka lat temu miałam poczucie, że zarówno w przedszkolu, jak i w szkole informacja o tym, że Piotrek jest dzieckiem adoptowanym, musi dotrzeć do dorosłych, i to ode mnie, a nie od plotkujących sąsiadek. Mieszkamy w małym, wiejskim środowisku, gdzie właściwie wszyscy się znają. Nie ukrywałam adopcji przed sąsiadami – idiotyzmem byłoby wymyślanie jakichś niestworzonych historii na temat dziecka, którego nie mieliśmy, a nagle mamy. I to dwuletnie. Dlatego nie mogło być mowy o tajemnicy.

Wiedziałam, że będą najróżniejsze sytuacje, w których ta informacja nie będzie bez znaczenia. Taką rozmowę musiałam np. odbyć kilka lat później z panią od języka polskiego, która kazała dzieciom zrobić drzewo genealogiczne. Piotrek miał z tym drzewem ogromny problem. „To które ja mam w końcu drzewo narysować?” – pytał mnie zdenerwowany.

Powiedziałam mu: „To jest twój wybór. Możesz narysować jedno albo drugie. Tylko, że o tamtym powiem ci tyle, ile wiem, a wiem bardzo niewiele. Reszty możesz nie rysować albo możesz zmyślić. Jeśli chcesz, możesz narysować drzewa naszych dwóch rodzin. Piotrek wysłuchał mnie i doszedł do wniosku, że wolałby narysować drzewo swojej biologicznej rodziny. „Ale przecież to jest o wiele za mało” – stwierdził i się poryczał. Dałam mu więc jeszcze jeden wybór: „Jeśli nie chcesz, nie musisz w ogóle odrabiać tego zadania”. Ostatecznie narysował drzewo naszej rodziny.




Dziś – mądrzejsza o to doświadczenie – co by Pani poradziła rodzicom adopcyjnym?

Żeby raczej nie mówić, nie etykietować. Oczywiście wiedzieć musi dziecko, rodzina, znajomi i najbliżsi przyjaciele. Pozostali – jeśli żyjemy w małym środowisku, gdzie i tak się dowiedzą – lepiej, żeby wiedzieli od nas. Jeśli w anonimowym środowisku wielkomiejskim – wiedzieć nie muszą. Bo niestety na świecie nie brakuje głupich ludzi, którzy chcą zranić drugiego człowieka. I jeśli trafi im się taka okazja, chętnie z niej skorzystają. My już na to nie będziemy mieli żadnego wpływu.

Jak powiedzieć o adopcji swoim rodzicom, jak ich przygotować na to?

To trochę zależy od tego, w jakich relacjach jesteśmy z naszymi rodzicami. Jeśli żyjemy z nimi jak z przyjaciółmi, z którymi rozmawia się o różnych problemach, to dlaczego nie mielibyśmy z nimi rozmawiać o adopcji.

Moi rodzice byli wprowadzeni w problem, wiedzieli, że staramy się o dziecko, że mamy z tym kłopoty. I przyszedł taki moment, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o adopcji. Nie czekaliśmy oczywiście na ich radę, bo rady „adoptuj dziecko” nie można przyjąć od nikogo – nawet od własnej mamy. Ona nie wie, co to znaczy nie mieć dziecka. Dlatego nasze rozmowy nie polegały na radzeniu się, tylko na głośnym myśleniu o tym, że adopcja to jedna z dróg, byśmy mogli zostać rodzicami.

Z teściową było inaczej: ją poinformowaliśmy o naszej decyzji. Było to dla niej trudne i zareagowała dość stereotypowo – strachem.

Nie podlega jednak dyskusji, że nawet jeśli rozmawiamy o tym z bliskimi nam osobami, ostateczną decyzję podejmujemy my: ja i mój mąż. Nikt inny.

A jak i kiedy powiedzieć o tym znajomym?

Bliskim osobom dobrze jest mówić wcześniej, by miały czas na oswojenie się z naszą decyzją, ale musimy być przygotowani na to, że nie wszyscy to zrozumieją, nie wszyscy przyjmą i zaakceptują nasze dziecko. Może się nawet zdarzyć, że część znajomych przestanie nimi być. Nam się tak przytrafiło.

Napisała Pani książkę o adopcji przeznaczoną dla dorosłych. „Wieża z klocków” to rodzaj pamiętnika, w którym szczerze i otwarcie mówi Pani o bólu bezdzietności, o potrzebie bycia rodzicem, o wzajemnym dorastaniu do miłości, o problemach, które może napotkać rodzic adopcyjny. Pisała ją Pani z myślą o tym, by inni mogli znaleźć odpowiedzi, których Pani nigdzie nie znalazła?

Tak. Potrzebowałam takiej książki wiele lat temu i jej nie znalazłam. Potrzebowałam wsparcia i go nie dostałam – nawet w ośrodku adopcyjnym. Chciałam poznać ludzi, którzy przeszli już przez to, do czego ja się przygotowywałam, ale nikt mi tego nie ułatwił.

Pomyślałam więc, że skoro ja takiej książki szukałam, to pewnie innym też się przyda. I dlatego zdecydowałam się podzielić swoim doświadczeniem z tymi, którzy o adopcji myślą, którzy się do niej przygotowują, którzy już adoptowali dziecko.





Czy Piotrek potrafi i chce mówić innym, że jest dzieckiem adoptowanym?

Jeśli zaprzyjaźni się z jakimś kolegą, to mu o tym mówi. Cieszy mnie, że nie jest to dla niego temat tabu.

Zna inne dzieci adoptowane?

Teraz zna i myślę, że to dla niego ważne. Ale wcześniej nie znaliśmy nikogo, kto miałby adoptowane dziecko.

Dla małego Piotrusia napisała Pani baśń o Kobiecie i Mężczyźnie, którzy nie mają dziecka i są z tego powodu bardzo smutni. Ale z dorastającym Piotrkiem nie da się już rozmawiać językiem baśni. Trzeba znaleźć inny sposób, bo dorastające dziecko – może jeszcze bardziej niż małe – będzie chciało poznać prawdę o swoim życiu. Jest Pani przygotowana do takiej rozmowy z dużym dzieckiem?

Chciałbym teraz powiedzieć: „Tak, oczywiście, jestem przygotowana”, ale to się dopiero okaże, czy tak jest. Mam poczucie, że nie boję się tych pytań. Nie obawiam się też, że coś stracę. Na ile znam Piotrka, mogę przypuszczać, że kiedyś będzie chciał szukać tych ludzi.

Boi się Pani tego?

Nie boję się i czasami mu o tym mówię. Że jeżeli będzie chciał szukać, to ja mu w tym pomogę i będziemy szukać razem. Jeśli chce, możemy to robić już teraz, ale to musi być jego pomysł, bo to będzie też jego ból.

A będzie?

Nie wiem, ale tak może być. On w wyobraźni idealizuje swoją mamę. Być może jest to najmilsza w świecie kobieta i żyje jej się bardzo dobrze. Ale jeśli nie, jeśli ma problemy albo żyje zupełnie inaczej niż my, to będzie jego ból. I pewnie jego rozczarowanie. Tego się najbardziej obawiam. Nie mam natomiast poczucia, że może mi to w jakiś sposób zagrażać. Jeśli jestem matką taką, jaką powinnam być, to zasłużyłam…

Na miłość?

Nie wiem, czy na miłość się zasługuje. Może na jego szacunek i na przetrwanie więzi, którą od tylu lat wspólnie tworzymy.

rozmawiała Katarzyna Kolska

*****

KATARZYNA KOTOWSKA z wykształcenia architekt, jest pisarką, ilustratorką, scenarzystką, scenografem, krytykiem literackim. Mieszka pod Warszawą. Jeż wydany w 1999 roku, którego napisała dla swojego syna, był wielokrotnie nagradzany: w 1999 otrzymał tytuł Książki Roku IBBY, w 2000 wyróżnienie w Konkursie Fundacji Świat Dziecka, w 2002 wpisano go na Listę Honorową IBBY i zdobył I nagrodę w Konkursie Komitetu Obrony Praw Dziecka, a w 2003 trafił do Kanonu Książek dla Dzieci i Młodzieży.W 2001 roku ukazała się Wieża z klocków, nagrodzona tytułem Książka zimy 2001/2002 przez Bibliotekę Raczyńskich w Poznaniu.