Zamknięta pewność

Sebastian Duda

publikacja 02.05.2009 12:41

W świecie niosącym ze sobą tyle wątpliwości są orędownikami zdań niewzruszonych i mocnych. Czy jednak są to zdania żywe? Czy raczej tylko narcystyczne ekspresje wiary, do której dzielenia trudno zaprosić jest innych? W drodze, 4/2009

Zamknięta pewność



Od kilkunastu tygodni świat i Polska zmagają się z doniesieniami o pułapkach katolickiego tradycjonalizmu. Papież Benedykt XVI zdecydował się znieść ekskomunikę z czterech biskupów wyświęconych przed laty przez arcybiskupa Lefebvre’a. Niestety, jak się okazuje, lefebrystowskiemu umiłowaniu katolickiej tradycji nie zawsze towarzyszyć musi miłość do Kościoła w jego widzialnej współczesnej postaci.

Nie chodzi tu tylko o antysemickie wypowiedzi nieszczęsnego biskupa Williamsona, który negował Holokaust. Lefebryści bowiem otwarcie kwestionują wiele z tego, co głosił zarówno II sobór watykański, jak i Jan Paweł II – czyli z nauczania, bez którego trudno sobie dziś wyobrazić Kościół rzymskokatolicki. Zastanawia, skąd się bierze u nich tak niezbita pewność posiadania prawdy. Ich postawa czasem może budzić zazdrość. W świecie niosącym ze sobą wiele wątpliwości są orędownikami zdań niewzruszonych i mocnych. Czy jednak są to zdania żywe? Czy raczej tylko narcystyczne ekspresje wiary, do której dzielenia dość trudno zaprosić jest innych?

Lefebryzm to tylko jedna z wielu odmian (być może najskrajniejsza) współczesnego katolickiego tradycjonalizmu. Ów zaś zwykło się w Polsce często łączyć z politycznym konserwatyzmem. Wyznawcami obu nurtów są chrześcijanie wyraźnie tęskniący do bezpiecznych portów, które mogłyby zapewniać osłonę przed przychodzącymi ze świata gwałtownymi burzami. Tradycjonalistyczne bezpieczeństwo bywa jednak iluzoryczne. Pokazał to przypadek byłego polskiego premiera Kazimierza Marcinkiewicza. W ciągu kilku tygodni głoszone przez lata zapewnienia o przywiązaniu do chrześcijańskich wartości okazały się pustymi frazami. Związek z kochanką, rozwód z żoną i czynienie z obu spraw medialnego spektaklu budzą niesmak.

Ten, który do niedawna mienił się katolickim orędownikiem trwałości rodziny, nic sobie z tego dziś nie robi. Wielu podejrzewa, że objawiają się w tym zwyczajna próżność i głupota. Jakkolwiek jednak o Marcinkiewiczu myśleć, zastanawia, dlaczego tak łatwo zrezygnował z dziedziny twardych pewności. I dlaczego lefebryści mimo pojednawczych gestów wciąż bardzo przy niej obstają? Czyż nie wydaje się tajemnicze, że tradycjonalizm katolicki może w skrajnych przypadkach prowadzić nawet do zerwania ze wspólnotą Kościoła, na której ponoć bazuje? I czemuż to katolicki konserwatyzm nie uchronił Marcinkiewicza przed małżeńską zdradą? Nasuwa się natrętna myśl, że może w tradycjonalizmie i konserwatyzmie tkwi coś takiego, co może prowadzić ludzi do złego.

Mechaniczne przywiązanie

Przyznaję, że rozmowa z katolickimi tradycjonalistami i konserwatystami zwykle jest dla mnie trudna. Choć pragnę cenić ich przywiązanie do tradycji, miłość do trydenckiej liturgii (sam dostrzegam jej piękno), deklaracje niezłomnej moralnej postawy, to od razu nachodzą mnie jednak nieprzyjemne skojarzenia rodem z Ewangelii. Na przykład taka historia opisana przez św. Marka:

Zebrali się u Niego faryzeusze i kilku uczonych w Piśmie, którzy przybyli z Jerozolimy. I zauważyli, że niektórzy z Jego uczniów brali posiłek nieczystymi, to znaczy nie obmytymi rękami. Faryzeusze bowiem, i w ogóle Żydzi, trzymając się tradycji starszych, nie jedzą, jeśli sobie rąk nie obmyją, rozluźniając pięść. I [gdy wrócą] z rynku, nie jedzą, dopóki się nie obmyją. Jest jeszcze wiele innych [zwyczajów], które przejęli i których przestrzegają, jak obmywanie kubków, dzbanków, naczyń miedzianych. Zapytali Go więc faryzeusze i uczeni w Piśmie: „Dlaczego Twoi uczniowie nie postępują według tradycji starszych, lecz jedzą nieczystymi rękami?”. Odpowiedział im: „Słusznie prorok Izajasz powiedział o was, obłudnikach, jak jest napisane: Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode Mnie. Ale czci Mnie na próżno, ucząc zasad podanych przez ludzi.

Uchyliliście przykazanie Boże, a trzymacie się ludzkiej tradycji, »dokonujecie obmywania dzbanków i kubków. I wiele innych podobnych rzeczy czynicie«”. I mówił do nich: „Umiecie dobrze uchylać przykazanie Boże, aby swoją tradycję zachować. Mojżesz tak powiedział: Czcij ojca swego i matkę swoją, oraz: Kto złorzeczy ojcu lub matce, niech śmiercią zginie. A wy mówicie: »Jeśli kto powie ojcu lub matce: Korban, to znaczy darem [złożonym w ofierze] jest to, co by ode mnie miało być wsparciem dla ciebie« – to już nie pozwalacie mu nic uczynić dla ojca ni dla matki. I znosicie słowo Boże przez waszą tradycję, którąście sobie przekazali. Wiele też innych tym podobnych rzeczy czynicie” (Mk 7,1–13).





W XX wieku egzegeci wylali morze atramentu, by tradycyjnie w chrześcijaństwie uznawanych za hipokrytów faryzeuszy przedstawiać w nieco korzystniejszym świetle. To prawda, że przez wieki zapomniano, iż sam Jezus był faryzeuszem – tzn. wywodził się właśnie z tego polityczno-religijnego żydowskiego stronnictwa. Faryzeuszy charakteryzowała mocna wiara oparta na przywiązaniu do Tory.

Była to wiara niewątpliwie autentyczna – bez sensu byłoby oskarżanie faryzeuszy o zamaskowaną niewiarę. Chcieli oni trwać przy Bogu, wierzyli w zmartwychwstanie (czym różnili się od współczesnych im saduceuszy – kapłańskiej artystokracji) oraz w nadejście mesjasza. Jednak obok Prawa i Proroków podkreślali także wagę licznych i drobiazgowych przepisów, które, niejako obok Pięcioksięgu i pism prorockich, wykrystalizowały się w judaizmie biblijnym.

Faryzejska wiara opierała się zatem na coraz bardziej bezwarunkowej wierności „tradycjom”. Zdarzało się, że przywiązywano do nich większą wagę niż do samej Tory. Jezus celnie wykazywał obłudę takiego postępowania. W wierze ważniejsza od przestrzegania przepisów jest bowiem więź znajdująca swoje uzasadnienie w Prawie Bożym. Dar złożony w świątyni zamiast pomocy ofiarowanej rodzicom to po prostu dar niegodny.

Jeśli przywiązanie – jakkolwiek cenne – do tradycji, a nawet do Prawa i Proroków, trwa w oderwaniu od prawdziwej więzi z Bogiem i bliźnimi, zmienić się w końcu musi w rodzaj fałszywej wiary. Wierność tradycji nie jest bowiem ex definitione (mimo tradycjonalistycznych uzurpacji) wiernością w miłości. Trzeba zatem podkreślić, że dokonywana przez Jezusa na kartach Ewangelii krytyka postawy faryzeuszy i w naszej rzeczywistości pozostaje ważna. Napisał niedawno o. Wiesław Dawidowski w swym artykule o tradycji w zbiorowej pracy Chrześcijaństwo przed nami:

Poleganie w życiu wyłącznie na tradycji, pojmowanej jako dorobek przeszłości osiągnięty raz na zawsze, bez uwzględnienia dalszego rozwoju, staje się częstym źródłem alienacji człowieka w świecie. Dostrzegł to w jednym ze swoich esejów Joseph Ratzinger, określając jako autentyczną tragedię rodzaju ludzkiego stan, w którym tradycja stanowi wstępny warunek zrozumienia człowieczeństwa, a jednocześnie poważne niebezpieczeństwo.

Wydaje się, że owo niebezpieczeństwo polega nie tyle na destrukcji tradycji przez prymitywny atak na nią, ale na autodestrukcji autentycznej tradycji poprzez przesadne przypisywanie tradycjonalizmowi roli wszechstronnego i wszechobecnego arbitra ludzkich spraw
[1].

Prawdą jest bowiem, że bez tradycji obejść się nie potrafimy. Jako chrześcijanie przyjmujemy przecież, że w Kościele istnieje niezmienny depozyt wiary. Pewność katolickich tradycjonalistów niekoniecznie jednak musi być z nim tożsama. Mechaniczne powtarzanie formuł i rytuałów może – przynajmniej przez jakiś czas – dawać poczucie bezpieczeństwa. Może nawet chwilowo pomagać w nawiązywaniu więzi z Bogiem i bliźnimi. A jednak twierdzę, że po jakimś czasie owo mechaniczne przywiązanie do tradycji niechybnie prowadzi do skostnienia, a nawet do rozpadu więzi. Dlaczego tak się dzieje?



[1] Zob. Wiesław Dawidowski, Tradycja. Zaglądając do skarbca, w: Jarosław Makowski, Janusz Salamon (red.), Chrześcijaństwo przed nami, Kraków 2008, s. 61–72; 69.





Katalog twierdzeń prawdziwych nie wystarczy

„My mamy Prawdę!” – krzyczą często katoliccy tradycjonaliści i konserwatyści. Prawda ta zazwyczaj utożsamiana jest przez nich z katalogiem dogmatycznych zdań (tzw. propozycji doktrynalnych) Magisterium Kościoła. Katolikom „nietradycjonalistom” trudno z taką postawą polemizować, bo przecież słuszne i godziwe wydaje się wsłuchiwanie w głos Urzędu Nauczycielskiego.

Już św. Paweł pisał do Tytusa, że jako „sługa Boga i apostoł Jezusa Chrystusa” został „posłany do szerzenia wśród wybranych Bożych wiary i poznania prawdy wiodącej do życia w pobożności, w nadziei życia wiecznego, jakie przyobiecał przed wiekami prawdomówny Bóg, a we właściwym czasie objawił swe słowo przez nauczanie powierzone mi [tj. Pawłowi – SD] z rozkazu Boga, Zbawiciela naszego” (Tt 1,1b–3). A czyż papież i biskupi nie są następcami apostołów? Czy, podobnie jak św. Paweł, nie wiodą swych wiernych do „wiary i poznania prawdy”?

Magisterium w końcu, jak wierzą katolicy, opiera się niewątpliwie na obietnicy życia wiecznego ofiarowanej Kościołowi przez prawdomównego Boga, a także na tysiącach lat godnej zaufania Tradycji, w której obietnicę tę – przekazaną przez Pismo Święte – zachowywano. Wydaje się zatem, że trzeba nam jak najmocniej do Magisterium przylgnąć, a wtedy życie wieczne maksymalnie się do nas przybliży. Czyż prostota takiego rozumowania nie jest pociągająca?

Dziwić trochę może, że „posiadanie Prawdy” skłoniło lefebrystów do (czasowego, niech będzie, choć niepokój w sercu podpowiada, że jeszcze różne trudne rzeczy na linii Kościół-lefebryści mogą się wydarzyć) nieposłuszeństwa papieżowi. Niektórym lepiej jednak iść na udry z wyjątkowo bezbożnym dziś światem, któremu ponoć II sobór watykański i Jan Paweł II zanadto „pobłażali”, niż oderwać się od skarbca prawd wiecznych, które od Tridentinu do Vaticanum Secundum wyrażono „ostatecznie” w zdaniach poważnych i jasnych.

Klasyczna filozoficzna definicja prawdy głosi, że oznacza ona zgodność myśli z rzeczywistością. W tradycjonalizmie katolickim żywe jest natomiast przekonanie (rzadko jednak wyrażane dosłownie), że prawda to nic innego, jak zgodność myśli z Magisterium. W wypadku lefebrystów chodzi nawet nie o całe Magisterium, ale o jego część – wyraźnie wyodrębnioną z morza kościelnych dziejów. Jeśli ktoś – wedle tradycjonalistycznych dyrektyw – sprzeciwia się tak pojętej „prawdzie”, nie może zdać, mówiąc słowami św. Pawła, „egzaminu z wiary” (por. 2Tm 3,8).

Gdybyż jednak wszystko było aż tak proste! Kiedy Jezus w Ewangelii św. Jana powiada, że (między innymi) jest Prawdą (por. J 14,6), to czy aby na pewno należy od razu utożsamiać Jezusa ze „zgodnością myśli z Magisterium”? Byłoby to przecież absurdalne! Wiadomo, że klasyczne greckie pojęcie prawdy (aletheia) różni się znaczeniowo od jego hebrajskiego odpowiednika (met). Greckie słowo określa bowiem niezafałszowaną oczywistość rzeczy, podczas gdy termin hebrajski odsyła do zaufania i wiarygodności. Symbolem greckiej prawdy jest światło. Natomiast symbolem prawdy semickiej jest skała, o którą można się oprzeć[2].



[2] Zob. Craig A. Evans, Stanley E. Porter, New Testament Backgrounds: A Sheffield Reader, Londyn-Nowy Jork 1997, s. 299.





Chrześcijańskie pojęcie prawdy łączy w sobie te dwa aspekty. Jezus, mówiąc o sobie, że jest prawdą, wskazuje przede wszystkim na to, iż jest „godny wiary”. Samo poznanie rzeczy dokonujące się dzięki działaniu rozumu i akceptacja konkluzji, do których rozum dochodzi, nie mogą być dla chrześcijanina wystarczające. Dlatego św. Paweł mówił o sobie, że szerzy „wiarę i poznanie prawdy”. W tej dwoistej naturze apostolskiego (i w ogóle chrześcijańskiego) powołania tkwi jednak znamienna pułapka. Świadomość jej istnienia miał św. Augustyn, gdy pisał słowa następujące:

Czy jednak Bóg jest czymś takim, jak umysł? Wszak niepodobna Boga zobaczyć inaczej, jak umysłem, ale nie w taki sposób, jak można widzieć sam umysł. Szuka bowiem umysł czegoś takiego, co jest Bogiem, o czym nie wyrażą się szyderczo ci, którzy pytają: „Gdzie jest twój Bóg?”. Szuka jakiejś nieodmiennej prawdy, istoty niemającej skazy. Nie jest czymś taki umysł: słabnie, czyni postępy; poznaje, nie wie; pamięta, zapomina; raz tego chce, to znowu tego nie chce. Takiej zmienności nie przystoi przypisywać Bogu. Gdybym powiedział, że Bóg jest zmienny, wyszydziliby mnie ci, którzy powiadają: „Gdzie jest twój Bóg?” (Ennaratio in Psalm XXXXI)[3]

Wiara jest nie tyle negacją rozumu, ile jego intensyfikacją. Nie polega tylko na prostym uznawaniu katalogu twierdzeń „prawdziwych”. One są potrzebne jako szczególne „drogowskazy”; język, w którym mogą się wyrazić nadzieja i miłość. Samym bowiem rozumem nie zbuduje się zaufania i więzi, ponieważ depozyt wiary może nie do końca być dostępny dla umysłu.

Nie tylko dlatego, że, jak twierdzili np. średniowieczni scholastycy, rozum nie potrafi sam z siebie dojść do tajemnic takich, jak Trójca Święta. Jeśli wiara ma oznaczać prawdziwą relację, potrzebuje nie tylko karmienia się poważnymi i jasnymi zdaniami wypracowanymi ongiś przez rozum (których dostarcza tradycja), lecz także ruchu poza efekty dociekań rozumu i tradycję wykraczającego.

W swej niestałości bowiem, o której mówi św. Augustyn, umysł nieustannie szukał będzie nowych rozwiązań i sądów. Zawsze jednak będą one ograniczone jednostkowymi doświadczeniami i historycznością okoliczności, w których dokonuje się umysłowe poznanie, wyrażające się w definicjach i twierdzeniach. Dlatego nie w każdym wypadku sądy umysłu, nawet jeśli przyjmują kształt doktrynalnych propozycji Kościoła katolickiego, służyć mogą budowaniu relacji z Bogiem.

Bóg istnieje przecież ponad ludzkimi sądami. Należy zatem pamiętać, że dogmaty czy formy liturgicznych obrzędów nie zostały ustanowione, abyśmy oddawali im idolatryczną cześć, lecz właśnie, aby pobudzać prawdziwą – czyli właśnie godnej zaufania – wiarę u wyznawców Chrystusa. Boga, o czym przez wieki pouczała nas „droga negatywna” w teologii, nigdy do końca nie można wyrazić za pomocą rozumowych i słownych formuł.

Gdy jednak w taki sposób opowiada się o Bogu tradycjonalistom katolickim (sam doświadczałem tego wielokrotnie), na ich twarzach pojawia się lęk szybko przemieniający się w zarzut. Ich zdaniem, takie podejście – jako rzekomo wyrażające „pesymizm poznawczy” – nie jest w gruncie rzeczy (rzymsko) katolickie. Tzw. wiara „serca” budzi najwyższe podejrzenia. Tradycjonalistów nie przekonuje, że już prorocy Starego Testamentu pomstowali przeciw mniej lub bardziej zewnętrznemu uwielbieniu, które angażowało usta, ale nie serce, a sam Chrystus skarcił za to faryzeuszy.



[3] Zob. Św. Augustyn, Objaśnienia Psalmów, Ps 36–57, przeł. Jan Sulowski, oprac. Emil Stanula CSsR, Pisma Starochrześcijańskich Pisarzy, tom XXXVIII, Warszawa 1986, s. 128. 







Zapominają oni też, że i w tradycji łacińskiego Kościoła wiara była w ciągu wieków pojmowana jako głęboko wewnętrzna orientacja aktywności religijnej. I oczyszczenie jej wiązano z pozbyciem się mechanicznego i nałogowego formalizmu po to, by możliwe stało się przebudzenie głębokiej, spontanicznej gorliwości „serca”. Nie kto inny, jak św. Jan od Krzyża – Doktor Kościoła – o poszukiwaniu przez duszę Boga dzięki wierze (i miłości) napisał, co następuje:

Szukaj Go przez wiarę i miłość, nie zadowalając się żadną inną rzeczą i nie pragnąc niczego posiadać czy poznać poza tym, co musisz z konieczności. Te dwie cnoty są przewodnikami ślepego i zaprowadzą cię tam, dokąd nigdy byś dojść nie mogła, czyli do tego ukrycia, gdzie Bóg przebywa. Wiara bowiem to głębia tajemnic, jak to już powiedzieliśmy, i jest ona jak nogi prowadzące duszę do Boga. Miłość zaś jest przewodniczką, co ją prowadzi. […]

Dlatego nie zatrzymuj się nigdy, nawet przelotnie, nad tym, co twe władze mogą pojąć. Chcę powiedzieć, abyś się nigdy nie zadowalała tym, co pojmujesz o Bogu, lecz tylko tym, czego nie pojmujesz. I nigdy nie zatrzymuj swojej miłości i rozkoszy na tym, co rozumiesz lub zmysłami poznajesz o Bogu, lecz kochaj i rozkoszuj się tym, czego z Boga nie możesz zrozumieć i odczuć. To bowiem, jak mówiliśmy, jest szukaniem Boga przez wiarę. Wobec tego więc, że Bóg jest niepojęty i ukryty, powinnaś Go zawsze za takiego uważać i ukryta służyć Mu w ukryciu, choćby ci się zdało, że Go znajdujesz, odczuwasz i pojmujesz (Pieśń duchowa, I, 11–12)
[4].

Bez takiego budowania wewnętrznej więzi z Bogiem wszelkie przywiązanie do tradycji i magisterialnych dyrektyw nie ma większego sensu. Hołd składany tradycjom i słowom (choćby były najprawdziwsze) nie jest jeszcze hołdem składanym Bogu. Jeśli prawdy teologiczne oddziela się od etycznych zobowiązań wobec Zbawiciela i bliźnich, uznawanie ich staje się pustą celebracją. Czyż św. Paweł nie pouczał Tymoteusza w sposób następujący:

To wszystko przypominaj, dając świadectwo w obliczu Boga, byś nie walczył o same słowa, bo to się na nic nie przyda, [wyjdzie tylko] na zgubę słuchaczy. Dołóż starania, byś sam stanął przed Bogiem jako godny uznania pracownik, który nie przynosi wstydu, trzymając się prostej linii prawdy (2 Tm 2,14–5).

Nie znaczy to jednak wcale, że nie należy troskać się już w ogóle o doktrynalne prawdy, dzięki którym wiara – więź z Bogiem – może się rozwijać najpełniej. Napomina bowiem dalej Paweł Tymoteusza:

Unikaj zaś czczej gadaniny; albowiem uprawiający ją coraz bardziej będą zbliżać się ku bezbożności, a ich nauka jak gangrena będzie się szerzyć wokoło. Do nich należą Hymenajos i Filetos, którzy odpadli od prawdy, mówiąc, że zmartwychwstanie już nastąpiło, i wywracają wiarę niektórych. A przecież trwa mocny fundament Boży, taką oto mając pieczęć: Poznał Pan tych, którzy są Jego, oraz: Niechaj odstąpi od nieprawości każdy, kto wzywa Imienia Pańskiego (2 Tm 2,16–19)



[4] Zob. Św. Jan od Krzyża, Dzieła, przeł. Bernard Smyrak OCD, Kraków 1998, s. 537–538. 






Tradycjonaliści katoliccy, z którymi rozmawiam, zwykle bardzo odnajdują się w tym fragmencie Drugiego Listu do Tymoteusza. Czyż nie unikają jak ognia dysput („czczej gadaniny”) ze współczesnymi, „progresistowskimi”, jak mówią, teologami? Czyż nie sprzeciwiają się ostro herezjom? Czyż nie odcinają się od współczesnych Hymenajosów i Filetosów? Odpowiadają sobie na te pytania i ich doktrynalna pewność osiąga apogeum. Jednak Paweł nie na tych słowach skończył swój wywód, lecz w taki oto sposób pisał dalej do Tymoteusza:

Przecież w wielkim domu znajdują się naczynia nie tylko złote i srebrne, lecz i drewniane i gliniane: jedne do użytku zaszczytnego, a drugie nie do zaszczytnego. Jeśliby więc ktoś oczyścił samego siebie z tego wszystkiego, będzie naczyniem zaszczytnym, poświęconym, pożytecznym dla właściciela, przygotowanym do każdego dobrego czynu (2 Tm 2,20–21).

Tradycjonaliści również odnoszą słowa te do siebie, bo uważają, że są potwierdzeniem ich doktrynalnej czystości. Zapominają, że w ciągu wieków w Kościele odnoszono je też do procesu oczyszczenia duszy, tak jak przedstawiał go wyżej wspomniany św. Jan od Krzyża. Cóż z tego wynika? Otóż nie tylko to, że tradycjonalistycznej idolatrii i mistycznej teologii często nie jest ze sobą po drodze.

Lefebryści nie chcieli w pewnym momencie pamiętać, że wskazywaniem współczesnych błądzących Hymenajosów i Filetosów ma się zajmować Urząd Nauczycielski, a nie oni. Że od przywiązania do tradycji ważniejsze jest postępowanie w prawdzie, oparte na głębokiej więzi zarówno z Bogiem, jak i z Kościołem oraz z bliźnimi – tymi w Kościele i tymi poza nim. Że walka o same słowa ukryte w dawnych doktrynalnych propozycjach oraz walka z nowymi rytuałami w imię zachowania rytuałów starych nie na wiele się przydaje.

Ważniejsze bowiem od obrony szańców tradycji jest wewnętrzne oczyszczenie – zarówno Kościoła, jak i każdego chrześcijanina. Bez niego łatwo jest się zamknąć w szlachetnej, trydenckiej kruchcie lub też w ogóle, co niestety pokazał ostatnio Kazimierz Marcinkiewicz, nie przejmować się godnym trwaniem w kościelnych przedsionakach. Tacy jednak, jak napisał Tymoteuszowi św. Paweł, „dalszego postępu nie osiągną, bo ich bezmyślność będzie jawna dla wszystkich” (por. 2 Tm 3,8–9). Czy można osiągnąć postęp w wierze, jeśli do pojęcia postępu podchodzi się z największymi podejrzeniami?

Miejsce na wątpliwości

Pisze Wiesław Dawidowski:

Stoi zatem przed nami poważne zadanie umiejętności odróżnienia tradycji, pojmowanej jako racja bytu dla człowieka, od tradycji ludzkich stanowiących jedynie sposób wyrażania się człowieka w określonym czasie. Mówiąc zupełnie prosto, chodzi nam o takie życie tradycją ludzką i chrześcijańską, które uniemożliwiłoby duszenie się waporem tego, co przemijalne, konwencjonalne, czasowe i przypadłościowe.

Tradycjonalizm polega na przywiązywaniu wielkiej wagi do formy konkretnej społeczności, ale jego słabość polega na tym, że motor myśli ludzkiej funkcjonuje wtedy wyłącznie dzięki paliwu dostarczonemu z przeszłości. Gdy jednak wypali się to paliwo, wypala się też niestety cały motor religijny, napędzający relacje człowieka z Bogiem, a przynajmniej pobudzający człowieka do szukania Boga lub więzi z drugim człowiekiem
[5].

Wypalenie, o którym wspomina o. Dawidowski, nie jest niestety tożsame z duchowym oczyszczeniem. W konserwatywno-tradycjonalistycznym świecie rzadko kiedy pojawia się miejsce na wątpliwości. Czyż racji jednak nie miał Czesław Miłosz, który w swej Odzie na osiemdziesiąte urodziny Jana Pawła II napisał, że „kiedy odezwą się moce chaosu, a posiadacze prawdy zamkną się w kościołach, jedynie wątpiący pozostaną wierni”? Tej profetycznej wizji na pewno nie jest po drodze z tradycjonalistyczno-konserwatywnym katolickim optymizmem. A jednak, nie wiedzieć czemu, wydaje mi się ona bardzo prawdziwa.



[5] Wiesław Dawidowski, Tradycja. Zaglądając do skarbca, art. cyt., s. 70.