„Brzydkie” słowa

Maria Mojzesowicz

publikacja 21.05.2009 18:21

Lubimy wpadać w święte oburzenie, że w dzisiejszych czasach nie tylko dorośli „po ciężkich przejściach”, ale i dzieci nawet z tak zwanych dobrych rodzin, których w naszym kraju jest wiele, używają, nie bez satysfakcji, „brzydkich i bardzo brzydkich” słów. Skąd się to bierze? Wychowawca, 5/2009

„Brzydkie” słowa



W pewnych środowiskach istnieje moda, która nakazuje ludziom zabiegać o (wątpliwej jakości) autorytet za pomocą wulgaryzmów. Zastanówmy się nad mechanizmem zapamiętywania pierwszych „słówek” z tego niepotrzebnego, ale będącego w dość powszechnym użyciu, repertuaru.

Małe dziecko uczy się języka ze słyszenia, od otaczających je osób. Ale dorośli rozmawiając ze sobą nie traktują jakiejś burzliwej rozmowy jako tekstu dydaktycznego do zapamiętania. Natomiast dziecko usłyszało i zapamiętało.

Podchwyciło towarzyszącą słowu intonację: gniewu, miażdżącej krytyki, chęci zastraszenia rozmówcy jednym „mocnym” określeniem, lub wykpienia, czy upokorzenia osoby przeciwnika. Zasłyszana wiedza pozostaje w pamięci dziecka, oczekując odpowiedniej sytuacji, w której będzie się mogło nią posłużyć.

Czasem małe dziecko czuje się skrzywdzone i upomina się o sprawiedliwość. Kiedy indziej walczy o to, aby zostało zauważone i wówczas podświadomie decyduje się na powtórzenie słowa, które, wykrzykiwane przez zdenerwowanego tatę, powoduje wyraźny szok u mamy i babci.

I co najważniejsze, osiąga zamierzony cel. Innemu maluchowi zaczyna dokuczać „kompleks własnej małości” i zasłyszane od dorosłych słowa traktuje jako symbol tej dorosłości, która już potrafi skutecznie obronić się przed ingerencją w sprawy malca kogoś niepowołanego, kogo dziecko nie akceptuje.

Wówczas odpowiednio wybrane obraźliwe słowo lub zwrot występuje w roli wzmocnionego zwrotu: „odczep się ode mnie, bo cię nie potrzebuję, nie lubię, bo się ciebie boję!”. Można tu jeszcze wymienić chęć zaimponowania rówieśnikom, albo obawę przed posądzeniem o tchórzostwo, bo skoro wszyscy dookoła używają „takich słów” i nic się właściwie nie dzieje, to przecież i mnie również nic się nie stanie. A gdy będę ich unikać – powiedzą, że jestem tchórzem i mięczakiem.

Dorośli, żyjący w coraz większym pośpiechu, potrafią co najwyżej napiętnować, znacznie rzadziej – ukarać, ale na dobrą sprawę, chyba nie bardzo są w stanie wytłumaczyć, skąd i w jaki sposób po raz pierwszy pojawił się w tych słowach lub zwrotach odcień pejoratywności i dlaczego utkwił w nich na stałe.

Kiedyś wszystkie słowa były dobre, gdyż rzeczywistość stworzona przez Boga „była dobra”, a człowiek, stworzony „na obraz Boży” (Rdz 1, 27), został włączony do tego łańcucha dobra: „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1, 31).

Bóg zaproponował człowiekowi „partnerstwo” w urządzaniu i doskonaleniu świata i aby go zachęcić i ośmielić do podjęcia współpracy, dopuścił do misterium nadawania imion otaczającemu go stworzeniu. Każde nowe odkrycie, a więc: przedmioty, zjawiska, odczucia i uczucia – w kolejności poznania – otrzymywały swoje nazwy i stanowiły dorobek ludzkiej wiedzy, zdobywany w pocie czoła, metodą porównywania nowego z poznanym już wcześniej.



Dopiero z czasem człowiek wypracował w sobie umiejętność abstrakcyjnego myślenia i nauczył się nadawać „imiona” uwzględniające charakterystyczne cechy wspólne: ktoś, pozbawiony precyzji ruchów, kojarzył się człowiekowi ze słoniem, ale trzeba było osiągnąć perfekcję... w produkcji porcelany, aby mogło powstać określenie: „porusza się jak słoń w składzie porcelany”.

Podobny mechanizm można wykryć w kategorii tak zwanych „brzydkich”, niecenzuralnych słów, czyli przezwisk, wulgaryzmów, obelg, inwektyw i przekleństw obrażających bliźniego, sprawiających mu przykrość, powodujących wyraźną krzywdę, bo w takich kategoriach należy oceniać uszczerbek na autorytecie, który niekiedy pociąga za sobą nawet utratę lucrum cessans („korzyści możliwych”).

Z myślą o zewidencjonowaniu tej niebezpiecznej, bo często nakręcającej agresję leksyki, filolodzy opracowali Słownik polskich przekleństw i wulgaryzmów (pod red. M. Grochowskiego, PWN, 2008). Na pierwszy ogień weźmy najpopularniejszy w dzisiejszej mowie potocznej „przerywnik” – na literkę „k...”, pochodzący wprost z czcigodnej łaciny (curvus, curva – krzywy, krzywa), który w swojej pierwotnej funkcji nominatywnej jest zupełnie neutralny.

Wszystko, co nie jest proste może w rodzaju żeńskim zostać określone przymiotnikiem „krzywa” i nie wywołuje żadnych emocji. A we współczesnym języku włoskim słowo to oznacza „zakręt”.

Weźmy inny przykład: „niech go ch.....a jasna! – człowiek wyrzuca z siebie ten okrzyk w rozgoryczeniu, życząc bliźniemu, by spotkało go coś złego. Ale wykropkowane słowo ma bardzo konkretne znaczenie straszliwej choroby, która w przeszłości dziesiątkowała ludzkość na rozległych terenach.

Wówczas ludzie z wiarą i nadzieją w sercu śpiewali suplikacje: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny – zachowaj nas, Panie! Ci, którym udało się przetrwać „morowe” powietrze, przekazywali dzieciom i wnukom tragiczną historię cudem przeżytej epidemii.

Trudno jednak wyobrazić sobie, by naoczni świadkowie tragedii mieli odwagę zaadresować takie ponure życzenie nawet do największego swojego wroga. Nie wolno rzucać na wiatr lekkomyślnych słów, złych słów. A tymczasem słowo to stało się nosicielem wrogości, uosobieniem zła na etapie życzeniowym.

Im więcej w nas egoizmu i zarozumiałości, im częściej próbujemy zdobyć dla siebie – kosztem drugiego człowieka – jak najwięcej przestrzeni życiowej, tym łatwiej jest nam pogodzić się z możliwością porównywania nielubianego, niedocenianego przez nas bliźniego do któregoś z przedstawicieli świata zwierząt.

Czy nigdy nie zdarzyło się nam nazwać kogoś małpą, świnią, krową, podłym psem, gadem, czy może jeszcze innym zwierzakiem, który w swoim rodzaju biologicznym jest na właściwym miejscu, ale jako „prototyp” osoby ludzkiej brzmi obraźliwie, nawet gdy takie przezwisko jest niby-żartobliwe.

Nie oparły się manii tworzenia obraźliwych epitetów również i nazwy części ludzkiego ciała, które w swojej wulgarnej wersji, w odniesieniu do lekceważonej osoby, brzmią szczególnie obraźliwie. A przecież: „...ciało wasze jest przybytkiem Ducha Świętego” (1 Kor 6, 19).



Warto tutaj wspomnieć, iż niektóre imiona własne, znane chociażby z Biblii, zyskały sobie na tyle złą sławę, że przemieściły się do kategorii rzeczowników pospolitych. Używamy nagminnie oceny: „cham, chamski, chamstwo”, a słowo to pochodzi od imienia syna Noego, który wyśmiał w beztroski sposób ojca w związku z jego chwilową niedyspozycją i niezbyt chwalebnym zachowaniem. Judasz – wiadomo, zdrajca, ale w roli epitetu – to straszny zdrajca, na którym można się zawieść tylko raz, a potem człowiek już się go wystrzega.

Znacznie bardziej niepokojący staje się fakt, że dziewczyna w wieku szkolnym wykorzystuje swoje piękne imię „Maria”, by wprowadzić jakąś tajemniczą dwuznaczność w momencie przedstawiania się w towarzystwie rówieśników: „Marycha”. Czy to prowokacja obliczona na podziw, czy może świadomy sygnał? Trudno wywnioskować, co się za tym kryje, ale dzieciaki czasami tak okrutnie żartują, że dorosłym cierpnie skóra na grzbiecie.

Człowiek od wieków wyraża siebie, swoje wnętrze, swój rozum i serce jako połączenie podziwu i lekceważenia, miłości i wrogości, otwartości na bliźniego i egoizmu, właśnie za pomocą słów. Im bardziej uporządkowane ma wnętrze, tym klarowniejszy jest jego sposób myślenia, tym łatwiej jego wypowiedź układa się w zorganizowany szereg słów, w którym nie ma miejsca na przerywniki, przezwiska, czy prowokujące dwuznaczności.

Wówczas słowa nabierają autentycznej wartości, odradzają się w swoich właściwych znaczeniach, a osoba staje się wiarygodna dzięki rzetelności swoich wypowiedzi, w których dominuje szacunek dla rozmówcy, szacunek do świata, który został stworzony jako dobry.

Nie istnieją bowiem „brzydkie słowa” jako takie, same w sobie. Stają się „brzydkimi” w konkretnym momencie, gdy człowiek stara się napełnić je negatywnym znaczeniem, utrwalając je przez kolejne powtórzenia i rozprzestrzenianie tych kalekich realizacji wśród innych osób, podobnie jak on niezadowolonych i rozgoryczonych, opanowanych przez pychę albo zawiść lub po prostu nieszczęśliwych.

Język ze swojego założenia, jako środek komunikacji międzyludzkiej, powinien służyć DOBRU, uczestniczyć w jego powstawaniu, wzroście i dojrzewaniu jego owoców.

Istnieje od dawna maksyma:
„Pokaż mi, z kim się przyjaźnisz, a powiem ci, kim jesteś”.

Sparafrazujmy ją w następujący sposób:
„Posłucham cię, jak mówisz i dowiem się, kim jesteś”.

*****

Maria Mojzesowicz – katechetka w Gimnazjum nr 13 w Zespole Szkół im. S. Staszica w Warszawie