Dom z kołem fortuny

Jacek Butlewski

publikacja 23.03.2007 10:19

Nadużywający alkoholu i nienawidzący się rodzice, bójki, krzyki... A do tego nieustający strach dziecka zastanawiającego się, co wydarzy się za pięć minut albo czy kolejna noc będzie przespana, czy też znowu przyjedzie policja i zabierze pijanego ojca. Przewodnik Katolicki, 25 marca 2007

Dom z kołem fortuny





W tym domu Monika i jej młodszy brat mogli liczyć tylko na babcię, która z konieczności zastąpiła zawsze pijanych rodziców. Babcia gwarantowała namiastkę normalności, dbała o tak bardzo potrzebne w dzieciństwie rodzinne ciepło i starała się zagłuszać swoją miłością nieustannie mącący spokój dźwięk tłuczonego szkła... Niestety, przyszedł kryzys, z którym babcia Moniki nie mogła sobie poradzić, i przed którym nie była w stanie uchronić swoich ukochanych wnuków.

Sześć lat później

Po sześciu latach Monika opowiada mi swoją historię. Po trudnych przeżyciach z dzieciństwa zostały bolesne wspomnienia, których nie da się wymazać i o których niełatwo mówić.

- Tata i jego brat przyszli wieczorem do domu kompletnie pijani. Była wielka awantura. Nad ranem wszystko przycichło. Wstałam jak zawsze o siódmej i poszłam do pokoju babci po klucze do domu. Zapukałam i nic. Weszłam do środka i... zobaczyłam, że babcia wisi... Popełniła samobójstwo.

Monika nie wie dlaczego babcia to zrobiła. Kocha ją do dziś, gdy tylko może odwiedza ją na cmentarzu... W tym miejscu nie może już dłużej tłumić emocji – zaczyna płakać. Ale szybko zbiera się w sobie i kończy ten trudny powrót do najgorszego okresu w życiu. - Po śmierci babci trafiłam z bratem na Mariacką. Jesteśmy tu już ponad sześć lat.

Ja goszczę dopiero godzinę w ośrodku prowadzonym przez siostry szarytki, ale zdążyłem już poczuć atmosferę prawdziwego domu. To miejsce jest trochę na uboczu, z dala od centrum Poznania. Gdy znalazłem się na ulicy Mariackiej, od razu zobaczyłem wielki, jasny budynek, bardziej przypominający szkołę albo urząd niż pełen ciepła dom. Jak się okazuje, pierwsze wrażenie nie zawsze jest słuszne.

- Jak trafiłam do ośrodka? Buntowałam się. Nie słuchałam sióstr... Ciągle robiłam im na złość, zadając sobie pytanie, dlaczego mnie to wszystko spotkało i czego te siostry chcą, dlaczego tyle wymagają... Po jakimś czasie zrozumiałem jednak, że chcą naszego dobra.




Koło fortuny

Ośrodek szkolno-wychowawczy – już sama nazwa sugeruje coś szalenie oficjalnego. Nasze wrażenie może wzmocnić to, że ośrodek ma swój regulamin. Swego czasu przygotowywałem audycję o rodzinnym domu dziecka, w którym ojciec rodziny jest oficjalnie dyrektorem, bo taką funkcję dali mu urzędnicy - na szczęście życie nie jest aż tak formalne, bo żadne z dzieci nie mówi do niego per ‘panie dyrektorze’, ale ‘tato’. Podobna zasada ma zastosowanie tutaj. Ośrodek szkolno-wychowawczy zastępuje dom, siostrę przełożoną - matka, a regulamin - koło fortuny. - Jeśli ktoś coś przeskrobie – opowiada Monika – to kręci kołem i poprzez losowanie sam wybiera sobie karę... Zakaz gry w piłkę, sprzątanie łazienki itd.



Koło fortuny wisi na ścianie gabinetu jednej z sióstr, a losowanie kary jest bardziej zabawą niż karą samą w sobie – choć ta zabawa ma wymiar wychowawczy. Dzieci z domu (bo nie mam zamiaru nazywać go więcej ośrodkiem), choć czasem coś przeskrobią, co jest dla młodych ludzi charakterystyczne i zrozumiałe, raczej nie stwarzają większych problemów. Są podzielone na grupy, razem sprzątają i przygotowują posiłki, a gdy pojawia się problem, rozwiązują go wspólnie z siostrą wychowawczynią.

- Muszę wspomnieć o siostrze Małgorzacie, do której mówię „mamo”. Między nami są takie fajne, zdrowe relacje, relacje, których w dzieciństwie mi bardzo brakowało.





W domu sióstr

Dzieci, które tu trafiły, pochodzą z bardzo trudnych rodzin. U sióstr mieszkają, uczą się, wykonują codzienne obowiązki takie jak sprzątanie czy opieka nad młodszymi kolegami. Spędzają razem czas, wyjeżdżają na zawody sportowe, przygotowują przedstawienia. Ich życie toczy się zupełnie innym, spokojniejszym rytmem. Niektóre nie pamiętają rodziców albo nie chcą pamiętać, dusząc w sobie wspomnienia. Większość dzieci ma jednak kontakt z rodzicami – Monika jeździ do ojca w weekendy i na wakacje, kontakt z matką ogranicza się jednak do sporadycznych spotkań, w czasie których następuje sekwencja krótkich pytań i odpowiedzi, charakterystycznych dla rozmówców, którzy nie mają sobie niestety zbyt wiele do powiedzenia.

Siedzimy z Moniką w obszernym pomieszczeniu na pierwszym piętrze, w którym jest doskonała akustyka, co jako radiowca bardzo mnie cieszy. W pewnym momencie wchodzi jedna z sióstr z ciastem i kawą. Kto miał szczęście kiedyś gościć na Mariackiej, ten na pewno pamięta smak tego ciasta i wieczny zapach pierników, unoszący się w całym budynku. Siostra nie domknęła drzwi – w wąskiej szparze natychmiast pojawia się kilka par oczu, zaciekawionych moją skromną osobą. Siostra, która przyniosła kawę, wychodzi na korytarz i ściąga jak magnes chichoczące dzieciaki, które wymieniają uwagi na mój temat, omawiające, z tego co słyszę, mój mikrofon, ozdobiony postrzępioną gąbką.

Dziś: Mariacka, a co dalej?

- Siostry pomogły mi wyjść na prostą... Teraz robię roczną szkołę policealną jako instruktor terapii uzależnień, a później chciałabym pracować w policji.
- Dlaczego?
- Żeby pomagać dzieciom. Mi policja bardzo pomogła. Kiedy mieszkałam z rodzicami, prawie każdego dnia musiałam dzwonić na policję. Później miałam nawet numer do konkretnego policjanta. Wystarczyło, że powiedziałam „mówi Monika”, a oni zaraz przyjeżdżali. Nie wiem, może chcę pracować w policji, żeby jakoś odwdzięczyć się za to, co oni kiedyś dla mnie zrobili.

Dwudziestoletnia Monika ma bagaż doświadczeń, który dla niejednego z nas okazałby się trudny, czy wręcz niemożliwy do udźwignięcia. Choć mam wrażenie, że w tym domu wszystko jest łatwiejsze. Siostry szarytki pomogły już wielu młodym ludziom po przejściach. Ich zadaniem jest zaszczepić w dzieciach przekonanie, że mimo całego zła i niesprawiedliwości tego świata Bóg jest zawsze z nimi, gdziekolwiek się znajdą i cokolwiek będą w życiu robić.




Z tą świadomością łatwiej jest zacząć życie od nowa, tak jak jeden z wychowanków, trzydziestojednoletni Rafał. Siostra, która poczęstowała mnie kawą i doskonałym sernikiem, pokazała z dumę jego ślubne zdjęcie. Jego dzieciństwo polegało na walce o przeżycie w walącej się altance z powybijanymi szybami. Wiecznie pijani rodzice nie byli w stanie wyżywić dzieci, dlatego on, jako najstarszy z rodzeństwa, kradł jedzenie dla siebie i braci. Kradł, żeby przeżyć. Później trafił do domu sióstr, gdzie spędził jedenaście lat i gdzie miał warunki, żeby skończyć szkołę i zdobyć zawód. Przed tygodniem dzwonił do sióstr, żeby pochwalić się nowo narodzonym synkiem. Jego dziecko będzie wychowywać się już w normalnej rodzinie, bo Rafał wyszedł dzięki siostrom na ludzi.

To mój dom…

- Co ma być, to będzie – mówi, żegnając się ze mną Monika – Musimy tylko bardzo uważać, żeby się nie stoczyć jak nasi rodzice. Jeśli to nam się uda, to będzie dobrze.

Jedna z sióstr odprowadza mnie do wyjścia. Ulicą Mariacką sunie powoli czarny mercedes, który parkuje przed głównym wejściem. Mój reporterski rower wygląda blado przy pojeździe kolejnych gości.

- Jakaś oficjalna wizyta? – pytam siostrę, która też jest zdziwiona przybyciem limuzyny, z której wychodzi elegancki pan w czarnych okularach. Zdejmuje je i przebiega oczami po oknach, szukając tego jednego, z którego oglądał świat trzydzieści lat temu jako chłopiec daremnie wypatrujący rodziców. Z mercedesa wychodzi równie elegancka kobieta, która okazuje się córką milionera.

- To tu, tato?

Ojciec uśmiecha się przez łzy wzruszenia.

- Tak. To mój dom...