Kilka plotek o świętych

Monika Białkowska

publikacja 29.10.2007 16:32

Ciebie to albo kanonizują, albo spalą na stosie – mają okazję usłyszeć niektórzy. Czasem rzeczywiście ta granica bywa bardzo płynna. Święci nigdy nie są obojętni. Wzbudzają skrajne emocje. W niczym nie przypominają bezbarwnych postaci w przyciasnych aureolach. Przewodnik Katolicki, 28 października 2007

Kilka plotek o świętych




- Ciebie to albo kanonizują, albo spalą na stosie – mają okazję usłyszeć co niektórzy. Czasem rzeczywiście ta granica bywa bardzo płynna. Bo święci nigdy nie są obojętni. Wzbudzają skrajne emocje. Wychodzą daleko ponad przeciętność i w niczym nie przypominają bezbarwnych, jednakowych postaci w przyciasnych aureolach, które zerkają na nas z obrazków.

Taka św. Gertruda na przykład. Na pierwszy rzut oka: pobożna zakonnica, mistyczka. Tymczasem jej współsiostra chodziła do klasztornej kaplicy i zrozpaczona pytała Jezusa: - Jak Ty możesz kochać tę nieznośną babę? A Jezus kochał, i ona kochała. Jak wszystkie nieznośne baby tego świata miała swoją wielką miłość.


Spod znaku lwa


Św. Hieronimowi, którego zasług w tłumaczeniu Pisma Świętego na łacinę nie da się przecenić, nieprzypadkowo w ikonografii towarzyszy lew. Bo Hieronim był wielkim awanturnikiem i złościć się umiał potężnie. I posługiwał się tak nielubianymi dziś przez nas stereotypami, że każdy bogaty na pewno jest łajdakiem albo przynajmniej dziedziczy po łajdaku; nawet na piśmie zachowały się po nim zjadliwe krytyki rzymskich prałatów. Słowem – rzeczywiście bardziej lew niż pokorna Boża owieczka. Ten lew jednak po każdym ataku złości zakładał na głowę żelazną obręcz z kamieniami i pokutując, tłumaczył Bogu, że przecież pochodzi z Dalmacji, gdzie wszyscy mają tak porywcze charaktery, więc Pan Bóg powinien i jego zrozumieć.


Język jak brzytwa


Św. Bernard z Clairvaux, wielki teolog, nie przepadał za benedyktynami, pisywał więc przeciw nim potężne inwektywy. Nie lubił mieszkańców Rzymu, uważając ich za złodziei, i lekarzy, których nazywał durniami. Współczesnym feministkom jego zachowanie pewnie również nie przypadłoby do gustu. Legenda głosi, że Bernard wszedł kiedyś do katedry w Moguncji, odmawiając pobożnie pozdrowienie Ave Maria, na co stojący tam posąg Maryi miał mu cudownie odpowiedzieć „I Ja cię witam, Bernardzie!”. Bernard najeżył się na to i nie zastanawiając się wiele odrzekł słowami św. Pawła: „Kobieta ma milczeć w kościele!”.

Katarzyna ze Sieny pisywała wprawdzie i nieraz głosiła językiem swoich czasów, że papież jest „słodkim Chrystusem na ziemi”. Gdy jednak stanęła przed nim, wcale nie padła do stóp ani nawet nie patrzyła na niego zachwycona. Więcej – kiedy wydawało jej się, że ten nie dość uważnie jej słucha, zaczęła tupać i krzyczeć: „Słuchaj! Do kogo ja mówię?! Do ciebie czy do ściany?!”. A były to czasy, kiedy papież nie wychodził między ludzi i nie brał na ręce dzieci ani misia koala, ale noszony w lektyce przypominał bardziej króla niż pasterza.




Nieco uciążliwi...


Na św. Filipa Neri nie raz pewnie denerwował się zakrystianin, że dziwaczy: bo był fanatykiem higieny i Mszę św. odprawiał tylko używając swojego prywatnego kielicha. I śmiali się pewnie nieco na boku współbracia ze św. Tomasza z Akwinu, bo był tak gruby, że w stole jadalnym w refektarzu musiano wyciąć specjalny uskok, by jego brzuch mógł się pomieścić. A że przy okazji umysł miał sprawny, że „Summę Teologiczną” napisał, że jego filozofię do dziś się na uniwersytetach wykłada – któż wtedy mógł przypuszczać, że zostanie po nim więcej niż owa dziura w stole?

Karol Boromeusz piastował wysokie stanowiska kościelne dlatego, że papieżem został jego wuj, brat matki. I choć nie spodziewano się po nim zbyt wiele – był raczej mało udanym dzieckiem – to jako biskup Mediolanu sprawdził się doskonale. Nie znaczy to, że wszyscy darzyli go jednakową miłością. Wystarczy wyobrazić sobie arcybiskupa, który podczas wizytacji puka w drzwi tabernakulum sprawdzając, czy nie zjadają ich korniki i który bada czystość bielizny ołtarzowej w szufladach zakrystii; który zabrania dostojnikom kościelnym przyjeżdżania do Watykanu luksusowymi pojazdami: mogą przyjść pieszo albo na mule, ale żadnych zaprzęgów, choćby tylko dwukonnych nie chciał widzieć. I który samemu papieżowi mówi prosto w oczy, że marnie spędza czas.


Nikt się nie spodziewał


O młodym św. Wojciechu pisał Bruno z Kwerfurtu, że cechowała go swawola: jak wielu młodych ludzi lgnął do ziemskich uciech, łakomiąc się na jedzenie i picie. W Pradze nazywano go „miles deliciosus”, „rycerzem rozkosznym” – bo choć był już księdzem, prowadził życie bardziej jak książę niż jak duchowny. A kiedy już się nawrócił, to ludzkie słabości nie opuściły go. Pozostała gwałtowność i brak przezorności. Brakowało talentu rządzenia, zmysłu rzeczywistości i łagodnej cierpliwości, które pozwoliłyby nawracać Pragę stopniowo. On chciał wszystko od razu, i całkiem po ludzku rzecz biorąc – przegrał.

O św. Andrzeju Boboli wiadomo niewiele. Zachowała się opinia jego przełożonych, którzy po rekolekcjach zanotowali, że jest „Energiczny. Zacięty. Zapominający o własnych wygodach. Pobożność, duch modlitwy, pokora, posłuszeństwo, skromność i zachowanie reguł – przeciętne i wiele jest tu do zrobienia. Wady aż dotąd nie wykorzenione: porywczość, łatwe wybuchy zniecierpliwienia, ledwie przeciętne opanowanie uczuciowości, zbyt silne odzywanie się zmysłowości. Słabe panowanie nad językiem”.





Rafał Kalinowski nie miał talentu do prac ręcznych. Kiedy podczas otwarcia nowych warsztatów na uczelni miał ociosać belkę, zamachnął się i uderzył siekierą we własną nogę. Jedyna zaś kara, jaką poniósł w czasie studiów, była nałożona za paradowanie po mieście w białych rękawiczkach, co było młodym żołnierzom zabronione. Koledzy pocieszali potem tego męczennika elegancji, skrapiając go w areszcie perfumami.


Dzielna niewiasta


Św. Teresa z Avila (XVI w.) podróżowała w wozie. Zdarzyło się, że zsiadając niechcący odsłoniła nogę, ponoć bardzo piękną. Stojący w pobliżu żołnierz miał jęknąć z zachwytu, na co święta siostra zareagowała z właściwym sobie temperamentem: „A cóżeś myślał, seňor? Żem pokraka?”.

Jako przeorysza troszczyła się o zakonnice, ale miała o nich bardzo trzeźwy sąd i niejednokrotnie ostrzegała wizytatora, o. Gracjana: „Niech ojciec nie ufa zakonnicom! Jeżeli mają na coś ochotę, już to ojciec we wszystkich kolorach zobaczy!”.

Przyjaźniła się i pracowała ze św. Janem od Krzyża, którego nazywała „pół – bratem” ze względu na jego mizerne gabaryty. On nie pozostawał jej dłużny, i kiedy chciał ją ukarać za duchowe przewinienia, podczas Komunii podawał jej tylko pół Hostii. I choć Teresa wiedziała, że merytorycznie nie ma to żadnego znaczenia, złościło ją to niezmiernie.

Od Teresy dostało się zresztą nie tylko siostrom czy Janowi, ale nawet samemu Jezusowi! Kiedy skarżyła się, że tak wiele cierpień zsyła na tych, których sobie upodobał, miała usłyszeć w odpowiedzi: „Zawsze tak czynię z przyjaciółmi”. I nie zastanawiała się wiele Teresa Wielka, Doktor Kościoła, kiedy bez namysłu odparowała: „Więc dlatego masz ich tak mało!”.


Zabawa? Dlaczego nie?


Tomasz More był domatorem z krwi i kości, człowiekiem, który nawet zrzędzącą żonę potrafił rozbawić i nauczyć ją grać na flecie. Kiedy odmówił uznania króla jedyną i najwyższą głową Kościoła w Anglii i został skazany na śmierć, żartował nawet wchodząc na szafot. Do stojącego tam oficera miał powiedzieć: „Dobry panie, pomóż mi wejść. Schodząc, poradzę już sobie sam”.





O pomysłach młodego Adama Chmielowskiego, późniejszego brata Alberta, opowiada jego przyjaciel, malarz Leon Wyczółkowski: „Tłum był gęsty, jezdnią toczyło się mnóstwo powozów. Naraz Chmielowski podstawia lewą nogę pod koło jakiejś szykownej przejeżdżającej karety. Miał protezę, nic mu się nie stało. Ale przewraca się i krzyczy. Leży na ziemi niby okaleczony człowiek. Koledzy go otaczają, udają przerażonych. Kareta zatrzymuje się natychmiast i gruby jegomość, który nią jechał z jakimiś paniami, wysiada zobaczyć, co się stało. Koledzy z udanym oburzeniem wskazują na wijącego się niby z bólu Chmielowskiego. Stropił się właściciel ekwipażu, myśli sobie, że mogłaby wyniknąć z tego gruba sprawa o odszkodowanie. Chcąc więc tę sprawę załagodzić niezbyt wielkim kosztem, proponuje 20 marek „szmercgeldu”. Zgodni chłopcy dali się ułagodzić i zapewnili, że żadnej skargi nie będzie”.

Później Chmielowski zdążył być pacjentem Zakładu dla Umysłowo Chorych z diagnozą, że nie nadaje się już do leczenia (wyzdrowiał nagle i całkowicie), a umierając wiele lat później, otoczony współczującymi braćmi zakonnymi, poprosił ich o papierosa, żeby zepsuć nazbyt jak na jego gust podniosłą atmosferę.


Współcześni


Gianna Beretta Molla usłyszała kiedyś od swojego spowiednika: „Jeśli kapitalne dziewczęta nie będą wychodziły za mąż, a będą to czynić tylko te z ptasimi móżdżkami, to pytam, jakie będziemy mieć rodziny?”. Odkryła powołanie do małżeństwa, a w mężu była zakochana do szaleństwa. Była wziętą lekarką, pediatrą i chirurgiem. Uwielbiała prowadzić samochód, jeździła na nartach, tańczyła, chodziła po górach. Zachowały się zdjęcia przedstawiające ją siedzącą na płocie. Malowała paznokcie, ubierała się modnie – z podróży mąż obowiązkowo przywoził jej magazyny o modzie. Starała się być piękną dla męża i dla Boga. Urodziła czworo dzieci: za czwarte oddała życie.

Za świętego, choć na razie bez oficjalnej kanonizacji, Belgowie uważają również swojego zmarłego w 1993 roku króla Baudouin. Razem z żoną Fabiolą nie mogli mieć dzieci. Król pisał więc w dzienniku duchowym: „Zrozumieliśmy, że w ten sposób nasze serca stały się bardziej wolne, by kochać wszystkie dzieci, absolutnie wszystkie”. Król otrzymywał też listy od dzieci. Jedno z nich pisało: „Panie Królu, narysuj mi nowy świat”. „To tak, jak „Mały Książę” Saint-Exupery’ego...” - komentował Baudoin.


Dwa wyjścia


Francuski film „Czekolada” kończy się zdaniem wygłoszonym przez księdza w wielkanocnym kazaniu: „Bóg nie będzie nas sądził z tego, przed jaką ilością zła zdołaliśmy się uchronić, ale ile dobra zdołaliśmy uczynić”.





To nie słabość wyznacza kierunek życia świętych, ale miłość, która pcha ich do przodu mimo kolejnych upadków. Bo święci są uparci. Nie myślą o sobie tak bardzo, że aż nie zauważają, że ktoś pomyśli, że są pyszni albo głupi. Tylko ludzie mali się poddają, tylko mali uciekają. Święci mówią: jestem słaby, nie mam siły, ale i tak będę Cię kochać, nie pozbędziesz się mnie tak łatwo! Skoro raz Cię Boże wybrałem, to będę za Tobą szedł, z potłuczonymi kolanami, z obitym nosem, z workiem moich wad, ale i tak za Tobą pójdę! Że lubię dobrze zjeść? Że charakterek mam niezły? Że lubię się dobrze ubrać? To nie jest najważniejsze! To nie przesłoni mi Ciebie!

Święci składają się z heroicznych czynów i ludzkich twarzy. Kiedy za 50 lat mówić się będzie o Janie Pawle II, ważniejszy w jego życiorysie będzie zamach czy homilia w Warszawie z 1979 roku niż zmęczona chorobą twarz, drżąca dłoń, głos, który nie chciał wydobyć się z krtani. I za 50 lat będą mówić „Jan Paweł II Wielki” – a tylko świadkowie pamiętać będą, jak odbijał żółtą piłkę podczas audiencji, pamiętać będą zniecierpliwione machnięcie ręką w ostatnią Wielkanocą Niedzielę. A przecież i to jest prawda o człowieku.

Ostatecznie wyjścia są tylko dwa: człowiek może być zbawiony albo potępiony. Gdzieś po drodze niejednemu pewnie przyjdzie jeszcze wycierpieć swoje w czyśćcu, ale i to przecież się skończy. Nie ma dla człowieka trzeciej drogi.

Tyle plotek o świętych. Mam nadzieję, że wybaczą oni, że tym razem nie o heroicznej, ale o powszedniej stronie ich życia pisaliśmy. Ale to po to, żeby dać nadzieję – że świętymi mają być żywi ludzie, a nie malowane portrety. My.