Żołnierz zawodowiec

Michał Bondyra

publikacja 27.11.2007 09:20

Głęboka noc. Nagle potworny huk zrywa cię z łóżka. Z hełmem i kamizelką gnasz do najbliższego schronu. Moździerzowy pocisk trafia zaledwie o kilka metrów od pryczy, na której śpisz. Czasem tych kilku metrów może zabraknąć. Przewodnik Katolicki, 25 listopada 2007

Żołnierz zawodowiec




– Głęboka noc. Nagle potworny huk zrywa cię z łóżka. Z hełmem i kamizelką gnasz do najbliższego schronu. Moździerzowy pocisk trafia zaledwie o kilka metrów od pryczy, na której śpisz. Czasem tych kilku metrów może zabraknąć – tak o jednym z wielu zdarzeń w Iraku opowiada kapitan Michał Rohde, szef sekcji operacyjnej, 1 Brygady Grupy Bojowej.

Do misji wojskowej przygotowuje się pół roku. Najpierw jednostka dostaje rozkaz, by się sformować, przeszkolić i zgrać. – Tu nie ma szeregowych żołnierzy, sami zawodowcy, wysokiej klasy profesjonaliści od szeregowca do generała – zapewnia Rohde. 17 Międzyrzecka Brygada... Służą ze sobą od dawna. Razem jeżdżą na ćwiczenia, szkolenia. Razem też studiują topografię terenu, ale i zwyczaje lokalnej ludności. – Przez to jako polscy żołnierze jesteśmy inaczej traktowani – wtrąca. Tak było za każdym razem. W Kosowie, Bośni, Iraku. Chętnych na misje stabilizacyjne jest zwykle znacznie więcej niż miejsc. Jadą więc najlepsi z najlepszych. Przez dobry zarobek? – Każdy ma jakiś cel, ale czy przy tak olbrzymim zagrożeniu, na jakie jesteśmy narażeni, można mówić, że jedzie się tam dla pieniędzy? – pyta retorycznie kapitan, dodając przy tym, że każdy za dobrą pracę lubi być dobrze wynagradzany, a nie należy zapominać też o tym, że gros żołnierzy ma przecież rodziny. Po co więc jeździ? – Jedziesz, bo jedzie twoja jednostka, twoi koledzy, przyjaciele. To sprawdzenie siebie, weryfikacja swoich możliwości w warunkach bojowych, bo żaden nawet najlepszy poligon takich realiów nie zapewni. Tam nie ma miejsca na błędy, pomyłki. Zrobisz coś źle to już tego nie odkręcisz. Na zagraniczną misję jedziesz „na bojowo”, ze wszystkimi tego konsekwencjami – wyjaśnia kapitan Rohde.


Stacja: Kosowo


Pierwsze było Kosowo. Siedem lat temu świeżo upieczony podporucznik Michał Rohde dowiedział się, że Polska zdecydowała się na wystawienie odwodu strategicznego dla sił, które tam stacjonowały w ramach KFOR. – Byłem wtedy młodym oficerem. A najbardziej utkwiła mi siedmiodniowa podróż specjalnym transportem kolejowym – takim pociągiem pod specjalnym nadzorem. Przejeżdżaliśmy wtedy praktycznie przez wszystkie możliwe granice: słowacką, węgierską, rumuńską, bułgarską, grecką i macedońską. Jechał cały sprzęt, począwszy od cystern wodnych, a na najważniejszych dla nas „bewupach” (wozach piechoty – przyp. red.) kończąc – wspomina.

W trakcie ośmiomiesięcznego pobytu w Kosowie pomagali Niemcom, Włochom i Amerykanom. Najdłużej, bo pół roku, stacjonowali w Brygadzie Północno-Zachodniej u Francuzów w zarzewiu konfliktu kosowskiej Mitrowicy. To były początki słynnego CIMIC-u, czyli współpracy cywilno-wojskowej. Zadania mieli różne, od patroli, poprzez ochronę serbskich enklaw, na działaniach typowo humanitarnych kończąc. – Byliśmy w strefie albańskiej. Po drugiej stronie byli Serbowie – próbowaliśmy nie dopuścić jednych do drugich. Byliśmy takim buforem, strefą zaufania, w której zaczynało się normalne życie – wyjaśnia zadania wykonywane w Kosowie, do którego wraz z kolegami wysłano go tylko na... krótkie ćwiczenia.





Z misją w Kosowie wiąże się dla Michała Rohde też jedno bardzo ważne wydarzenie. – Mój ślub i wesele, do którego wszelkie formalności musieliśmy załatwiać przez telefon – mówi ze śmiechem. Udało się. Dostał 10 dni urlopu, wrócił do kraju. Przysięgę małżeńską złożył w mundurze, a po weselu wraz z żoną udali się jeszcze na bardzo skrócony, czterodniowy miesiąc miodowy do Czech i... wrócił na misje. – Tak jak zaczęliśmy nasze wspólne życie, tak jest do dziś. Zawód wojskowego wymaga poświęcenia żołnierza, którego nie ma w domu, ale przede wszystkim żony, która o ten dom pod jego nieobecność dba – dodaje.


Brothers in Arms


Bośnia była kontynuacją Kosowa. Po roku oddechu wraz z 10. Batalionem Zmechanizowanym ze Świętoszowa oficer Rohde trafił do bazy polsko-nordyckiej. Stamtąd odesłano ich do wzmocnienia 18. batalionu stacjonującego w Kaczaniku. Działania nie różniły się od tych podejmowanych 12 miesięcy wcześniej.

W końcu przyszło szkolenie oficerskie w USA. Najpierw był miesięczny kurs językowy w DLI, w San Antonio, później siedem miesięcy w Fort Nox. Młody oficer szkolenie na dowódcę kompanii wspomina dziś tak: „Wstajesz rano i patrząc w lustro mówisz: „Hi Mike”, zamiast po prostu „cześć Michał” – to jest okropne. Raz na tydzień przekręcasz gałkę, dzwonisz do rodziny i dopiero wtedy mówisz po polsku”. Na szczęście po polsku można było też pisać maile. To właśnie z jednego z nich dowiedział się od żony, że będą mieli dziecko. – Udało mi się wrócić do domu na trzy tygodnie przed jej narodzinami. Dziś Agnieszka ma prawie 5 lat – wyjaśnia dumny tata. Co zatem z tęsknotą do żony, córki? Jak sobie z nią radzić? – Rozwój techniki; Skype, Gadu-Gadu, maile i telefony sprawiają, że nie jest aż tak źle. Choć każdy przeżywa swoje dramaty. Mnie na misji zastała wiadomość o śmierci ojca. Człowiek potrzebuje wtedy samotności, „zresetowania” myśli... Tam nie ma na to miejsca – wyjaśnia Rohde. Pomoc wtedy niosą psychoprofilaktyk, kapelan, ale przede wszystkim najbliższy kolega. – To z nim przebywasz najdłużej, to jemu powierzasz swe życie podczas patroli – wyjaśnia, dodając, że tę niezwykłą więź, braterstwo, trudno wyjaśnić. Najlepiej oddają je słowa piosenki Dire Straits „Brothers in Arms”.


Zamiast barszczu: coca-cola


Braterstwo broni, wojskowa - druga rodzina, szczególnie ważne stają się podczas świąt. – Mentalnie te święta nigdy nie będą tak prawdziwe, jak te z najbliższymi. Człowiek stara się jednak stworzyć namiastkę domu, rodziny, panującej tam atmosfery – przyznaje. Obok wymiaru duchowego służą ku temu olbrzymie zabiegi logistyczne. – Pamiętam pierwsze Święta Wielkanocne spędzone w Kosowie. Udało się nam załatwić białą kiełbasę, chrzan. Tylko zamiast kubka barszczu była coca-cola – śmieje się Rohde, dodając, że obok dzielenia się jajkiem, tęskni też do tego talerzyka, koszyka ze święconką, porcelanki. W Iraku było podobnie. – Podczas ostatnich świąt był żurek i jajka, z wielkimi problemami sprowadzone przez logistyków z kraju. Pierwszy raz w życiu moim koszykiem na święconkę był też hełm, a zamiast pieczonej babki jadłem Snikersa. Ale ma to swój urok – dodaje. Z Bożym Narodzenie nie jest inaczej. Pasterka, opłatek, choinka, prezenty, tylko zamiast eleganckich garniturów i najbliższych przy boku, moro i broń. – Był i św. Mikołaj, za którego przebrał się dowódca batalionu, ppłk Piotr Ząbkowski. Choć większość zamiast prezentów dostała rózgi, to i tak była wielka frajda – wspomina z uśmiechem.




Antena w oko


Humor na misjach to rzecz niezbędna. Czasem najprostsze żarty potrafią rozładować codzienne napięcie, skupienie i strach. Nie inaczej było podczas pierwszej i ósmej zmiany kontyngentu wojsk w Iraku. Kapitan Rohde w Babilonie stacjonował w roku 2003 oraz w tym roku, gdy do Polski wrócił na przełomie czerwca i lipca. Za każdym razem w zarzewiu konfliktu z batalionem ze Świętoszowa spędził blisko pół roku. – Głupie kawały to niesamowity sposób odreagowania. W irackiej bazie mamy radiowęzeł, przez który w promieniu 20 km nadawane są różne dedykacje w stylu: „pluton łączności do plutonu dowodzenia: antena wam w oko”, „wszystkich zapraszamy na pokaz sztucznych ogni, strzelać będą z północy” czy „popatrz, jaka piękna gwiazda spada w naszym kierunku, tylko czemu jest coraz bliżej, coraz jaśniejsza i spada na nas?” – tłumaczy Rohde, któremu ciętego dowcipu w żadnej mierze odmówić nie można. Przykładem jest niezwykły prezent, jaki sprawił z kolegami swojemu przełożonemu. – Kiedyś po awansie dowódcy kupiliśmy mu palmę w doniczce z karteczką: „by nigdy mu nie odbiła” – mówi, zaznaczając, że mógł sobie na to pozwolić ze względu na wielkie poczucie humoru obdarowanego i jego niewątpliwą „światłość” umysłu.


Życiodajna chwila


W Iraku jest niebezpiecznie. Choć zwykli ludzie są nastawieni do polskich żołnierzy przyjaźnie, a w najgorszym wypadku neutralnie, problemem jest tzw. zagrożenie. – Tak w Iraku nazywa się tych, którzy ostrzeliwują patrole, organizują zasadzki. Nie jest to wróg, bo wroga widzisz, walczysz z nim w uczciwej walce – wyjaśnia kapitan. Potwierdzeniem tych słów jest choćby zdarzenie, które miało miejsce w bazie Al Hilla, do której wraz z podwładnymi Rohde trafił z Babilonu w celu wzmocnienia 12. Brygady Zmechanizowanej ze Szczecina. Tam jako szef centrum GST, składającego się z administracji irackiej i wspomagających ją zespołów wojskowych, koordynował prace w zakresie pomocy humanitarnej, odbudowy i rozbudowy infrastruktury, a wszystko po to, by przywrócić stan sprzed wojny. – Mój dzień wyglądał tak samo: 6 rano pobudka, toaleta, przejazd honkerem lub chevroletem do oddalonego o 14 km ratusza. Tam konferencje, spotkania do 16 i powrót – relacjonuje. Terminarz ten niezmienny był jednak do czasu, gdy z powodu problemów z samochodem z bazy wyjechał pięć minut później. To pięć minut uratowało mu życie. – Podczas jazdy usłyszałem wielki huk. Po chwili zobaczyłem grzyb dymu unoszącego się na azymucie ratusza. Na naszej drodze dokładnie w godzinie naszego zwykłego przejazdu eksplodował ładunek. To zdarzenie nauczyło mnie jednego: nigdy nie wykonuj tych samych ruchów, w tej samej kolejności i o tym samym czasie – wspomina kapitan. Takich zdarzeń miał kilka, może kilkanaście. Teraz mówi o tym spokojnie. Wtedy tak spokojnie nie było...