Razem czy obok?

Ks. Wojciech Przybylski

publikacja 03.12.2007 16:12

Po długim okresie narzeczeństwa pobrali się. Mieli czworo dzieci. Tego wieczoru, w dni ślubu ostatniej córki, gdy znaleźli się sami w domu, usiedli naprzeciw siebie. On zaczął się jej długo przyglądać. Potem powiedział: „Do licha, kim ty właściwie jesteś?”. Przewodnik Katolicki, 3 grudnia 2007

Razem czy obok?



Powierzchowność


Istnieje realne niebezpieczeństwo obumierania, a nawet zaniku niegdyś żywej tkanki małżeństwa, rodziny, wspólnoty. Więzi uległy rozluźnieniu… Powody? Wciąż te same: rutyna, pośpiech, brak czasu, lenistwo, powierzchowność kontaktów, indywidualizm, egoizm, brak zainteresowania drugim, niecierpliwość, pogoń za pieniądzem, przemęczenie. Nie mamy dla siebie czasu. Rozmowy ograniczają się tylko do zdawkowych odpowiedzi, nakazów, manifestowania jakiejś potrzeby, okazywania pretensji, roszczeń. Nie przykładamy wagi do tego, co drugiemu w duszy gra. Wciąż odkładamy na plan dalszy konieczną rozmowę. Jeśli rozmawiamy, bardziej słyszymy siebie, aniżeli partnera. Słuchamy nieumiejętnie. Brak nam cierpliwości, życzliwości, otwarcia. Sądzimy, że w domu niczego nie brakuje, dzieci nie chodzą obdarte, głodne - przecież dbamy o nie, poświęcamy się dla nich - czy to mało, pytamy retorycznie?


Jestem skarbem


Na lekcji religii ksiądz katecheta opowiedział dzieciom przypowieść o skarbie ukrytym w roli. Jedno z dzieci po jej wysłuchaniu wstało i powiedziało: „To ja jestem tym skarbem dla Pana Boga”. I chociaż nie taki był sens przypowieści, miało rację. Jesteśmy skarbem dla Boga.

A dla siebie? Skarb to coś cennego, pięknego. Trzeba strzec go, troszczyć się o niego. Czy odkryliśmy skarb jakim są najbliżsi i ich obecność? Czy znamy ich? Czy otwieramy przed nimi świat naszych myśli, przeżyć, obaw, lęków? Czy naprawdę jesteśmy w tym, czym oni żyją? Czy nie żyjemy obok nich, czy nie chadzamy swoimi ścieżkami, żeby wieczorem zejść się pod wspólny dach na nocleg? Czy i co z siebie dajemy? Czy nie zapominamy o sercu, miłości?


Po prostu przykład


Ktoś kiedyś powiedział, że wzajemne wychowanie małżonków, rodziców i dzieci opiera się na dwóch rzeczach: przykładzie i miłości. Nic więcej. Tego trzeba się uczyć, o tym wciąż sobie przypominać, żeby rzeczy, choćby to były artykuły pierwszej potrzeby, nie przesłoniły nam człowieka i jego duszy.

A jeżeli zabraknie miłości i przykładu? Przecież samotność, wyobcowanie, brak wspólnego języka, ucieczka z domu, agresja, przemoc nie rodzą się z dnia na dzień. To buduje się w człowieku jak guz, narasta jak dokuczliwy ból. Odbiera radość, zamyka, frustruje, rodzi strach, lęk, agresje. Bywa, że eksploduje jak bomba z opóźnionym zapłonem. Dziwimy się. Nie rozumiejąc, pytamy - dlaczego? o co chodzi? Przecież wszystko było w porządku. Czy my ze sobą naprawdę rozmawiamy? Czy robimy to cierpliwie, starając się słuchać, a nie przekrzykiwać, coś sobie narzucać czy udowadniać lub manifestować?





A powierzchowność rozmów, pośpiech, brak umiejętności zwierzania się, strach przed mówieniem o swoich problemach przed rodzicami. Brak tu czegoś podstawowego, fundamentalnego, bez czego nie ma ani dobrego życia, ani rodziny: brak więzi, zanik duchowej wspólnoty, przyjaźni, duchowego życia całej rodziny, którzy często żyją obok bliskich. Ta więź, wspólnota, duch, nie rodzi się sama. To zadanie. Pierwsze, najważniejsze, niezbędne. Dom, rodzina, to nie tylko „ciało”: ściany, meble, dach nad głową, ale przede wszystkim jeden duch, serce, wartości, wyrozumiałość, cierpliwość, uprzejmość, życzliwość, wzajemna pomoc, troska, zainteresowanie, czułe spojrzenie i gest, wspólnie spędzany czas, wspólna modlitwa. Bez tego dusimy się, jesteśmy znerwicowani, popadamy w depresje, lęki. Widzieć, uczyć się, otworzyć swój świat i interesować się światem swojego dziecka, męża, żony. Po prostu być z nim, towarzyszyć mu. „Rodzina, ach rodzina, dobrze, kiedy jest, a kiedy jej nie ma, samotnyś jak pies”. Tak Bóg w swojej mądrości nas zaplanował i wewnętrznie „skonstruował”, że żyjemy, rozwijamy się dzięki tym, których spotykamy. To łaska. Drugi człowiek to skarb.

***

Marek lat 10 postawił krzesło na stole, przywiązał jeden koniec paska do rurki grzejnika, a z drugiego zrobił pętlę i założył sobie na szyję. Przygotował swoją śmierć z zimną krwią dorosłego. Zostawił list: „Nie obwiniajcie nikogo za moja śmierć. Odbieram sobie życie z własnej woli”. Całe wyjaśnienie to dwa słowa: Boję się”. Przecież był zdrowy, nie groziła mu w szkole jedynka, żadnych zatargów. Uważany za szczęśliwego. Skąd więc to „boję się”? Był samotny. Widział w TV setki obrazów przemocy, wiele razy z ust ojca słyszał, że życie jest „g…”, pamiętał krzyk dziadka po kłótni z synem i synową: „Chcę umrzeć!”, pamiętał płacz mamy, której wydarzyło się coś, czego nie potrafił zrozumieć. Nic więcej.

Trzeba się przestraszyć, oprzytomnieć, obudzić. Czy musi zapukać do nas dramat, nieszczęście, żebyśmy wreszcie przebudzili się ze śpiączki, duchowego letargu? Przecież tak tragiczne decyzję również „dojrzewają”. Sączą się szczególnie w młodą duszę dzień po dniu, „budują” przyszły, nadchodzący, według nas niespodziewany dramat, nieszczęście. Tego nie widać, nie słychać. To płynie jak podskórna woda, powolna niszczycielska erozja, która systematycznie, dzień po dniu podmywa fundament radości, wiary, ufności, miłości, by w końcu doprowadzić do zapaści, ruiny. Mówimy” Mądry Polak po szkodzie”. Szkody bywają różne, czasem nieodwracalne. Bądźmy mądrzy przed szkodą. Stawka jest bardzo wysoka.