Muzyka jest jak modlitwa

Z Rafałem Blechaczem, wybitnym pianistą, rozmawia Dominik Górny

publikacja 03.12.2007 16:17

Moje osobiste szczęście polegało na tym, że dużej liczbie osób, których nawet nie znałem, dostarczyłem niezapomnianej radości i przeżyć. One trwają do dziś, bo są efektem mojej naprawdę ciężkiej pracy nad pianistycznym warsztatem. Przewodnik Katolicki, 3 grudnia 2007

Muzyka jest jak modlitwa




W jakiej mierze zajęcie pierwszego miejsca w Konkursie Chopinowskim było dla Pana sukcesem osobistym, a na ile narodowym?

– Miałem świadomość, że wielu Polaków wiernie mi kibicowało nie tylko ze względu na umiłowanie muzyki Chopina. Podczas wykonywania konkursowych utworów bardzo mi to pomagało, wbrew opiniom, że czułem się obciążony oczekiwaniami. Moje osobiste szczęście polegało na tym, że dużej liczbie osób, których nawet nie znałem, dostarczyłem niezapomnianej radości i przeżyć. One trwają do dziś, bo są efektem mojej naprawdę ciężkiej pracy nad pianistycznym warsztatem.

Jak interpretować dzieła Chopina, aby oddać ojczystego ducha kompozycjom będących symbolem polskości?

– Najważniejsza jest naturalność wykonania. Oznacza to, że należy podążać za tym, co kompozytor pozostawił w oryginalnych zapisach nutowych. Ta zasada jest dla mnie kluczem do właściwego zagrania utworów każdego twórcy. Powinniśmy być wierni treściom, które zachowała dla nas historia zapisana w partyturze. Trzeba umiejętnie czytać nutowe znaki, bo każdy z nich jest tak samo ważny. Własna interpretacja musi odbywać się w ramach zgodnych z charakterystycznym duchem i stylem chopinowskim. Nieuchwytną, ale znaczącą rzeczą jest to, żeby zagrać to, co znajduje się między dźwiękami przy zachowaniu jakości oryginału.

Wierność tej idei wybrzmiewa na Pana najnowszej płycie z chopinowskimi preludiami…

– Nagrania prowadziłem w lipcu tego roku w Hamburgu. Trwały zazwyczaj od godziny czwartej do dwudziestej. Miałem na nie sześć pełnych dni. Pierwsze dwa poświęciłem na zaznajomienie się z instrumentem i rozmowy z reżyserem dźwięku. Zależało mi na tym, aby wszystkie preludia zagrać tak, żeby stworzyć z nich jedno dzieło. W tym celu nagrywałem je partiami, zazwyczaj uznając wersję przedostatnią za najlepszą. Ich refleksyjny charakter udało mi się podkreślić przez samą okładkę albumu.

Jest Pan nazywany następcą Fryderyka Chopina, w jaki więc sposób wypracowuje Pan artystyczny styl Rafała Blechacza?

– Grając Chopina nie liczy się sama technika, ale romantyczny duch, którego powinno się mieć w sobie, a ja jestem taki z natury. Kontrowersje wykonawcze są sprzeczne z moją osobowością. Nie należę do ludzi, którzy chcą czy też muszą, szokować. W twórczej pracy cenię myśl Krystiana Zimermana, żeby podążać za własną intuicją i przywiązywać wagę do głosu serca. Sądzę, że w samym życiu również nie można brać pod uwagę tylko jego zewnętrznych aspektów. Myślę, że właściwym dla mnie drogowskazem jest odnoszenie się z szacunkiem do muzycznych tradycji. Próbuję odnaleźć równowagę między sobą a już uznanymi kompozytorami. Jednym z wyznaczników wielkości artysty jest to, że słuchając jego nagrań, od razu go rozpoznajemy, mówiąc na przykład – tak, to gra Artur Rubinstein. Dla mnie jest to chyba najbardziej fascynujące w odniesieniu do tworzenia własnego stylu. Chcę także zaznaczyć, że uwielbiam chodzić do swego parafialnego kościoła, aby grać na organach utwory Bacha. Robię to wtedy, gdy nikogo nie ma, jak i podczas Mszy św. Myślenie polifoniczne bardzo wzbogaca moją grę na fortepianie.





Zanim został Pan wirtuozem, jak każdy z nas zasiadał Pan na widowni podczas koncertów innych artystów. Który z nich najbardziej Pan zapamiętał ze względu na jego twórczy kunszt i panującą atmosferę?

– Są dwa takie koncerty. Najbardziej utkwił mi w pamięci recital znakomitego wiolonczelisty Mischa Maisky. Miałem wtedy 12 lat, kiedy przyjechał do Bydgoszczy. Do dziś słyszę w jego wykonaniu trzy suity Jana Sebastiana Bacha, które bardzo mnie urzekły. Drugi koncert miał miejsce w Filharmonii Pomorskiej. Wystąpiły wtedy „Poznańskie Słowiki” ze swoim dyrygentem, profesorem Stefanem Stuligroszem. Chór wykonał „Mesjasza” Haendla. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem to dzieło w całości i na żywo.

Czy zgodzi się Pan z myślą, że muzyka, której piękno pozostaje w sercu, jest jak modlitwa?

– Oczywiście, że muzyka może być jak szczera modlitwa. Zdecydowałem wyrażać siebie poprzez muzykę, bo umożliwia mi ona przekazywanie ważnych treści bez nazywania ich wprost. Myślę, że nie tylko publiczność, ale i sam pianista czuje się uszlachetniony samym obcowaniem z pięknem takiego przekazu. Dźwięki w chwili, gdy wybrzmiewają, dostarczają niezwykłych przeżyć i wzruszeń, które chce się zapamiętać na dłużej. Dzięki temu człowiek staje się zdecydowanie lepszy.