Fircyk w rewolucyjnych zalotach

Łukasz Kaźmierczak

publikacja 03.12.2007 16:20

Styl prezydentury wenezuelskiego przywódcy Hugo Chaveza można śmiało porównać do noszonych przezeń z upodobaniem czerwonych koszul: jest krzykliwie, bez gustu, wyzywająco i trochę śmiesznie. Ale tylko trochę, bo Chavez jest bezwzględnym utopistą ze skłonnościami do totalitaryzmu. Przewodnik Katolicki, 3 grudnia 2007

Fircyk w rewolucyjnych zalotach




„Jeśli Stany Zjednoczone są tak szalone, by zaatakować Iran albo dokonać agresji przeciwko Wenezueli, wtedy ropa będzie nie po 100, ale po 200 dolarów” – powiedział Hugo Chavez podczas niedawnego szczytu przywódców państw członkowskich Organizacji Krajów Eksportujących Ropę Naftową (OPEC). Kilka dni wcześniej na Szczycie Iberoamerykańskim dwukrotnie nazwał zaś byłego centroprawicowego premiera Hiszpanii Jose Marię Aznara „faszystą bardziej nieludzkim niż wąż”. I wystarczą już tylko te dwa najświeższe „kwiatki”, aby świetnie zorientować się w stylu uprawiania polityki, jaki upodobał sobie wenezuelski prezydent. Bo właśnie obelgi, groźby i patetyczne słowa to znak firmowy Hugo Chaveza, jednego z najbardziej populistycznych współczesnych światowych polityków. Sam Chavez „skromnie” określa siebie „jako wielkiego miłośnika i naśladowcę Che Guevary, Włodzimierza Lenina, Lwa Trockiego i... Jezusa Chrystusa”.


„Dobry” wujcio Hugo


W chwili, gdy piszę te słowa, w Wenezueli odbywa się referendum w sprawie zmian w konstytucji, które mają umożliwić Hugo Chavezovi nieograniczone kandydowanie w kolejnych wyborach prezydenckich, czyli w praktyce utorować mu drogę ku dożywotniej dyktaturze. Paradoksalnie jednak Chavez nie musi wcale sięgnąć po pełnię władzy w sposób sprzeczny z prawem. Wenezuelski Gierek jest bowiem dziś kochany przez większość swoich rodaków. I to dokładnie za to samo, za co kiedyś noszono na rękach naszego „wicie, rozumicie” Edwarda. Odkąd bowiem Chavez znacjonalizował lwią część ogromnych wenezuelskich zasobów ropy naftowej (i wiele innych gałęzi gospodarki), finansuje przy pomocy petrodolarów jaką -taką stabilność finansową rodaków. Innymi słowy, po prostu przejada cenne surowce. Wystarczy jednak nagły spadek cen ropy, by Wenezuelczycy przestali odczuwać szeroki gest „ukochanego” przywódcy. I takie twarde lądowanie prędzej czy później musi nastąpić.

Na razie jednak Chavez korzysta z wyśrubowanych cen ropy na światowych rynkach, dążąc do budowy czegoś, co nazywa „socjalizmem XXI wieku”. Co zacz, wie tylko on sam. Można się jedynie domyślać, że „socjalchavizm” stanowi swoisty koktajl zużytych marksistowsko-leninowskich haseł pożenionych z pewnymi elementami kapitalizmu ograniczonego przez interwencjonizm państwowy. Wskazują na to kolejne zapisy, jakie Chavez chce przeforsować w nowej, zmienionej konstytucji. Zachowuje ona własność prywatną i państwową, ale wprowadza też nowe formy własności: społeczną, komunalną i ludową, a także stwarza możliwość skrócenia dnia pracy do 6 godzin.




W objęciach Naomi


Jednego nie można odmówić wenezuelskiemu „zbawcy ludzkości” – jest urodzonym populistą, idealnie wyczuwającym polityczną koniunkturę. Dlatego dziś tak chętnie podkreśla swoją wrogość wobec kapitalistycznej, republikańskiej Ameryki. W zeszłym roku na forum ONZ nazwał prezydenta USA George'a Busha „diabłem”, innym razem określił go „tchórzem, masowym mordercą i pijakiem”, wywołując niekłamany zachwyt rozmaitych zachodnich lewaków, bezkrytycznie „łykających” wszelkie antyamerykanizmy.

I tak jak kiedyś „dzieci Sartre’a” pielgrzymowały masowo do Kraju Rad, tak dziś wśród „pożytecznych idiotów” modne jest wojażowanie do Wenezueli po to, by oglądać i wychwalać tamtejsze socjalistyczne cuda. Niedawno na taką ideologiczną-krajoznawczo wycieczkę wybrała się do Caracas znana top-modelka Naomi Campbell. „Tyle tu miłości i radości, tyle programów społecznych dla kobiet i dzieci” – mówiła o tym, co zobaczyła (a ściślej, co zechciano jej pokazać) w Wenezueli. Nie obyło się też oczywiście bez porcji publicznych uścisków z Hugo Chavezem...

Ale żaden z owych lewackich trybunów nie dostrzega jakoś, że wenezuelski mistrz public relations przyjaźni się jedynie z tymi spośród światowych przywódców, z którymi łączy go wspólna pasja do społecznego „zamordyzmu”: lewicowymi kacykami z niektórych państw Ameryki Łacińskiej w rodzaju Fidela Castro, fundamentalistami islamskimi pokroju irańskiego prezydenta Mahmuda Ahmadineżada czy też z władcami postkomunistycznych skansenów, takich jak Białoruś pod rządami Aleksandra Łukaszenki.


Chavez spotyka Kadafiego


Hugo Chavez chętnie powołuje się na naukę Chrystusa, którego uważa za jedną z najbardziej antyimperialistycznych i rewolucyjnych postaci w historii ludzkości! Jednocześnie z zaciekłością zwalcza Kościół katolicki: zarzuca niektórym biskupom, że popierają tyranów i wyzyskiwaczy, a księży nazywa obłudnymi faryzeuszami. W maju wenezuelski prezydent zaatakował samego Benedykta XVI, od którego zażądał przeproszenia ludów tubylczych Ameryki Łacińskiej za to, że Papież nie mówił na temat „holokaustu”, jakiego miały one rzekomo doznać ze strony katolików.





„Hugo Chavez to paranoik. A dokładnie dyktator paranoik. (...) To pajac, jest tym, kim wygodnie jest mu być. Kiedy spotyka Kadafiego, przedstawia się jako muzułmanin. O sobie mówi, że jest chrześcijaninem i pokazuje się z krzyżem w ręku, ale ludzie mu nie wierzą” – ripostował wenezuelski kardynał Jose Castillo Lara.

Jak widać Kościół nie zamierza przypatrywać się biernie pogarszającej się sytuacji w kraju i stopniowemu ograniczaniu praw obywatelskich przez Chaveza i jego paramilitarne bojówki.

W jednym z tegorocznych komunikatów wenezuelskiego episkopatu biskupi alarmują, że obecne lewicowe rządy doprowadziły do radykalnego rozszerzenia się strefy biedy w społeczeństwie, a kraj boryka się z wszechobecną korupcją i niespotykaną wcześniej falą przemocy. Potwierdzają to dane statystyczne: według Wenezuelskiego Narodowego Instytutu Statystycznego poziom biedy za rządów Chaveza wzrósł o 10 proc. (do 53 proc.). Wenezuela zajmuje także niechlubne czwarte miejsce na światowej liście krajów o największej liczbie zabójstw (46,5 morderstw na 100 tys. mieszkańców w 2004 roku).

Wenezuelscy biskupi wyrażają też zaniepokojenie planami reformy konstytucji, które ich zdaniem „wydają się zmierzać do ograniczenia demokracji w Wenezueli i przemienienia systemu politycznego w marksistowsko-leninowską dyktaturę”.


Przypadek beznadziejny


Wielkim marzeniem Hugo Chaveza jest wskrzeszenie antyimperialnej międzynarodówki socjalistycznej. Kto według niego powinien być jej przywódcą, nie trzeba chyba mówić. Szkopuł jednak w tym, że czasy nieco się zmieniły i pociąg historii odjechał daleko do przodu. Chętnych więc jakoś nie przybywa. Bo na kogo może liczyć dziś Chavez? Na ledwo zipiącego Kim Dzong Ila, kombinującego nieustannie, jakby tu zachować władzę i nie zostać przy tym zlinczowanym przez zagłodzonych rodaków? Na Chińczyków zajętych dziś robieniem naprawdę wielkich pieniędzy? A może na Łukaszenkę – zdanego na łaskę i niełaskę kapryśnego Putina, który nie ukrywa nawet specjalnie, że ledwo, ledwo toleruje przaśno-buraczanego białoruskiego kołchoźnika?

Odpowiedniego wsparcia nie dadzą Chavezovi nawet lewicujący zachodni intelektualiści, którzy owszem na papierze i w zaciszu kawiarnianych kanap skłonni są obalać rządy i wywoływać wielkie rewolucje, ale żeby zaraz wyzbywać się dobrobytu, jaki zapewniają im ich „zgniłe” liberalne społeczeństwa, to już może niekoniecznie.

Ale wbrew temu wszystkiemu Hugo Chavez nie przestaje nadal wierzyć, że to właśnie jemu pierwszemu uda się zbudować socjalistyczny raj na ziemi. A, że jego przypadek jest nieuleczalny, najlepiej świadczy zdanie, jakim zakończył składanie prezydenckiej przysięgi po wygranych wyborach w 2006 roku: „Przysięgam na Chrystusa, największego socjalistę w dziejach, przysięgam na wszelkie męki, nadzieje i miłości: Ojczyzna, socjalizm albo śmierć!”.