Stres pola walki

Renata Krzyszkowska

publikacja 20.12.2007 08:30

Obrazy zniszczenia, ranni, szczątki zabitych, wszechogarniające poczucie zagrożenia, to dla niektórych żołnierzy biorących udział w misjach pokojowych chleb powszedni. Obcowanie ze śmiercią nie pozostaje bez śladu na ich psychice. Przewodnik Katolicki, 16 grudnia 2007

Stres pola walki




Obrazy zniszczenia, ranni, szczątki zabitych, wszechogarniające poczucie zagrożenia, to dla niektórych żołnierzy biorących udział w misjach pokojowych chleb powszedni. Obcowanie ze śmiercią nie pozostaje bez śladu na ich psychice. Przygnębiające wspomnienia, złe sny, lęk i niepokój, nawet po powrocie do kraju, mogą towarzyszyć im latami, a niekiedy nawet do końca życia.

Polscy żołnierze ranni w misjach trafiają m.in. do Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie. Mają różne obrażenia: urazy wielonarządowe, rany postrzałowe, uszkodzenia słuchu, oparzenia, a także zaburzenia psychiczne wywołane wojennym stresem. Te ostatnie, chociaż niewidoczne gołym okiem, wcale nie leczą się łatwiej. – Najczęściej trafiają do nas żołnierze cierpiący na PTSD, czyli zespół stresu potraumatycznego (z ang. posttraumatic stress disorder). Na zespół ten składają się m.in. nawracające przykre wspomnienia i koszmarne sny związane z urazem, zobojętnienie uczuciowe, apatia, drażliwość, wybuchy gniewu, nadmierna czujność i podejrzliwość. Z objawami tymi współwystępują często: lęk i depresja, dolegliwości żołądkowo-jelitowe i inne objawy somatyczne. Zaburzenia związane ze stresem bojowym u niektórych żołnierzy są tak duże, że – mimo stosowanego podczas misji leczenia - uniemożliwiały im dalsze pełnienie służby i musieli być ewakuowani do kraju – mówi doc. Stanisław Ilnicki z Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie.


Twardziele potrzebują czułości


Żołnierze z PTSD unikają rozmów na temat misji, nie mogą oglądać filmów i programów o tej tematyce. Przelatujący helikopter może wywołać u nich objawy paniki, kojarzy się z sytuacją zagrożenia, wojną, transportem rannych. Krzyczą przez sen, cierpią na nadmierną czujność. Zdarza się, że w nocy budzi ich najmniejszy szmer, wychodzą z domu, by „patrolować teren”, zachowują się jakby cały czas pełnili wartę. Wszystko to negatywnie odbija się na ich życiu rodzinnym. Np. w przeprowadzonych przez Pentagon ankietach aż 20 proc. amerykańskich żołnierzy służących w Iraku stwierdziło, że z powodu przeżyć wojennych im małżeństwo rozpadło się. Dochodzi do kłótni małżeńskich i nieporozumień z dziećmi, życie rodzinne bywa wystawione na ciężką próbę. Żołnierz wracający z misji pragnie czułości, spokoju i odpoczynku, tymczasem żona, która pod jego nieobecność musiała wziąć na siebie więcej obowiązków, oczekuje od niego tego samego. Rozmijanie się oczekiwań staje się źródłem konfliktów. Niestety wielu weteranów unika kontaktu z psychologiem lub lekarzem z obawy przed środowiskową stygmatyzacją. Żołnierz, który wraca z misji ranny, jest uważany za bohatera, może czuć się dumny, bo doznane rany świadczą o jego poświęceniu i odwadze. Żołnierz, który wraca z problemami psychicznymi, uważany jest często za słabeusza, bo żołnierzowi nie wypada się załamywać. Dlatego wielu woli cierpieć w samotności, niż szukać specjalistycznej pomocy. Niektórzy szukają złudnego ukojenia w alkoholu.




Koszmary wracają


W USA oszacowano, że co trzeci żołnierz amerykański walczący w Wietnamie cierpiał na PTSD, po wojnie w Zatoce Perskiej co piąty, tyle samo wśród walczących w Iraku. W Polsce nikt nie przeprowadził jeszcze podobnych szacunków, ale jak się przypuszcza, co dziesiąty polski żołnierz wracający z zagranicznych misji może cierpieć na PTSD .

– Niestety objawy syndromu stresu pourazowego nawracają. Niektórzy żołnierze trafiają do naszej kliniki kilkakrotnie. Są to osoby mniej odporne psychicznie, bardziej podatne na stres, które nawet nie musiały znajdować się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Zbyt wyczerpujące dla nich mogły się okazać po prostu trudy służby wojskowej i rozłąka z rodziną. Dzieje się tak pomimo faktu, że żołnierze są przygotowywani do każdej misji. Na poligonach ćwiczą procedury, jakie będą obowiązywać w czasie prawdziwej służby, poznają kolegów, ale to oczywiście tylko symulacja, warunki zastane po wyjeździe są często zupełnie inne – mówi doc. Stanisław Ilnicki.

Różnice są widoczne od razu po przyjeździe. Np. w Iraku dają się we znaki wysokie temperatury i burze piaskowe. W Afganistanie – wysokogórski klimat. Żołnierze przebywają stale na wysokości naszych Rysów, a patrolują tereny na wysokości szczytów alpejskich. Czasami trudno im się oddycha. Opowiadają, że noce są tam bardzo ciemne i przerażająco ciche. Góry i wąwozy sprzyjają nieprzyjacielowi, który może łatwo zaatakować znienacka.


Boją się wszyscy


W każdym kraju, do którego wyjeżdżają nasi żołnierze, muszą się przyzwyczaić do ostrzału rakietowego bazy, zarywania się w środku nocy i chowania w schronach. Boją się wszyscy, zwłaszcza ci, którzy biorą udział w patrolach i konwojach, w czasie których szczególnie często dochodzi do ataków przeciwnika i eksplozji bomb pułapek.

– Każdy wyjazd na patrol może być ostatnim. Jest strach i obawa, ale o tym żołnierze starają się nie myśleć i nie rozmawiać. Po pewnym czasie przychodzi pewnego rodzaju przyzwyczajenie. O tym, że może być niebezpiecznie, nieustannie przypomina kamizelka kuloodporna, pistolet i karabin, który ma każdy żołnierz – mówi major Marek Zieliński, rzecznik prasowy 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej, który dwa razy pełnił służbę wojskową na misji pokojowej w Iraku.





W Afganistanie dodatkowym stresem jest fakt, że jeździ się wąskimi i krętymi górskimi drogami, często na skraju przepaści. Pojazd nie tylko łatwo może się osunąć, ale w razie ostrzału z wyższych partii gór nie ma się gdzie ukryć. Dodatkowo trudniej o pomoc dla rannych żołnierzy. W Iraku śmigłowiec może dolecieć do rannego w dwadzieścia minut, w Afganistanie trzeba na niego czekać nawet dwie godziny. Porucznik Łukasz Kurowski, który w sierpniu tego roku zginął w Afganistanie, być może by żył, gdyby śmigłowiec doleciał szybciej. Były to ostatnie dni jego misji. Na jednym z patroli pojazd, którym jechał, został ostrzelany, rakieta urwała mu nogę, mimo pierwszej pomocy udzielonej przez kolegów mocno krwawił, śmigłowiec przybył za późno. – Wszyscy żołnierze z jego oddziału bardzo to przeżyli. Kilku trzeba było ewakuować do Polski, bo nie byli w stanie dalej pełnić służby. Kierowca pojazdu, którym jechał porucznik Kurowski, trafił do nas z nasilonymi objawami PTSD i już nie wrócił na misję – opowiada doc. Stanisław Ilnicki.


Misja zmienia


– Polscy żołnierze biorący udział w misjach pokojowych muszą walczyć z terrorystami przebranymi za cywilów, zwykłymi bandytami, podkładającymi bomby i strzelającymi z ukrycia – opowiada major Marek Zieliński. – Na forach internetowych przedstawiciele ruchów pacyfistycznych nazywają nas okupantami. To dla żołnierzy wojsk koalicyjnych obraźliwe. Tu nikt z nas nie zachowuje się jak okupant, bo okupant nie niesie pomocy humanitarnej, nie służy ludności cywilnej wszelką pomocą. Media skupiają się na tej najbardziej brutalnej części każdej misji, czyli bombach, strzelaniu, zabitych i rannych, mniej mówi się o ciężkiej pracy, jaką wojska koalicji wykonują tu dla ludności cywilnej, o dostarczaniu żywności i lekarstw, udziale w odbudowie czy odminowywaniu. Widziałem naprawdę biedny i pełen przemocy świat. To prowokuje do przemyśleń. W Polsce narzekamy na wszystko, a nie umiemy dostrzec tego, jak źle mają inni. Na szczęście w czasie służby nie musiałem wystrzelić ani jednego naboju, tak jak większość polskich żołnierzy misji pokojowych nie odniosłem żadnego urazu, fizycznego ani psychicznego, ale jestem świadomy, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia – mówi major Marek Zieliński.