Z Bogiem na starcie

Z Julią Michalską, jedyną wioślarką reprezentującą Polskę podczas igrzysk olimpijskich w Pekinie, rozmawia Magdalena Janiak

publikacja 30.07.2008 15:54

To nie jest tak, że my tylko trenujemy. Będąc poza domem, stajemy się jakby wioślarską rodziną. Chodzimy razem na imprezy, bawimy się i jemy wspólnie posiłki. Gdy jestem w Poznaniu, studiuję jak inni, chodzę na zajęcia i zdaję egzaminy. Jedynie pewne rzeczy jestem zobowiązana uzgadniać z trenerem. Przewodnik Katolicki, 27 lipca 2008

Z Bogiem na starcie



Czternastokrotne mistrzostwo Polski, kilkakrotne występy w finałach Pucharu Świata, do tego rekordy na 2000 m - to wszystko stanowi ogromny sukces. Przed Tobą jednak kolejne wyzwanie, na dodatek na najtrudniejszej wioślarskiej osadzie…

- Do tej pory były etapy przygotowań, w tej chwili jednak nie mogę się doczekać rozpoczęcia olimpiady. Najchętniej już teraz wystartowałabym i zobaczyła jak to jest. Na pewno jest to dla mnie realizacja celu, który sobie wyznaczyłam cztery lata temu, kiedy po raz pierwszy nie zakwalifikowałam się do igrzysk.
Startuję w jedynce podwójnej - to niełatwa osada. Trenuje się tak samo jak inni, ale jest się samemu. Trzeba przełamywać bariery, radzić sobie z problemami i pytać siebie, czego chcę.

Większość miesięcy w roku spędzasz na zgrupowaniach, oddając się treningom, podczas gdy Twoi rówieśnicy prowadzą studenckie, beztroskie życie. Czy nie czujesz, że jakiś etap w życiu Cię omija?

- Nie! To nie jest tak, że my tylko trenujemy i nic więcej. Przez te osiem miesięcy, będąc poza domem, stajemy się jakby „wioślarską rodziną”. Chodzimy razem na imprezy, bawimy się i jemy wspólnie posiłki. Gdy jestem w Poznaniu, studiuję jak inni, chodzę na zajęcia i zdaję egzaminy. Jedynie pewne rzeczy jestem zobowiązana uzgadniać z trenerem.

To wszystko jest na pewno wyczerpujące; gdy jednak jesteś w Poznaniu, zawsze znajdujesz czas i siły, by przyjść na niedzielną Mszę św.

- Miałam taki okres, kiedy bardzo to zaniedbywałam - do tego muszę się przyznać. Potem jednak nadszedł etap, że bardzo mi Mszy brakowało. W 2007 roku, przed mistrzostwami świata w Monachium, kiedy to był ogromny stres, zadecydowałam, że z początku będę chodzić do kościoła tylko wtedy, gdy będę czuła taką potrzebę… Okazało się, że co tydzień byłam na niedzielnej Mszy św.

Przebywając w Poznaniu, starałam się przychodzić na wieczorną Eucharystię o 19.00 Potem koleżanka zaproponowała, bym poszła z nią na godzinę 20.30 do katedry, do Duszpasterstwa Młodych 20/30. Z początku nie mogłam się tam odnaleźć. Po czasie jednak urzekła mnie atmosfera, jaka tam panuje. Zresztą i do katedry mam sentyment, tu jest moja parafia i przeżyłam tam wiele niezapomnianych chwil, takich jak Pierwsza Komunia Święta czy coroczne Pasterki. To jest takie miejsce, gdzie się ładuję, nabieram siły.

Czy to znaczy, że modlitwa pomaga w sukcesach?

- Zdecydowanie tak! Wydaje mi się, że stwierdzenia w rodzaju: „Jak trwoga, to do Boga” są jak najbardziej trafne w sytuacji, kiedy staje się na starcie w czasie zawodów i mówi: „Boże, pomóż mi”. Dla mnie nie jest to wymienianie imienia Pana Boga nadaremno. W takich sytuacjach człowiek szuka wsparcia we wszystkich źródłach, a Bóg jest tym pierwszym. Tak zostałam wychowana i to mi pomaga. Zresztą moim znajomym również.






…czasem jednak zdarzają się porażki. Czy wtedy też myślisz, że to „ręka Boża”?

- Najważniejsze, żeby z porażki wyciągnąć wnioski. Pamiętam moje największe niepowodzenia, gdy cztery lata temu jedne zawody mi nie poszły, a potem zaprzepaściłam kwalifikacje do olimpiady, następnie młodzieżowe mistrzostwa, gdzie wyprzedzałam rywalki o pięć sekund, i nagle po chwili, nie pamiętam jak to się stało, na mecie byłam czwarta. Usłyszałam wtedy wiele słów krytyki na temat moich umiejętności. To był dla mnie rok wielkich porażek, ale od tamtego czasu już się to nie powtórzyło. Tamte, ewidentnie moje przewinienia spowodowały, że teraz słucham trenera i wyciągam wnioski z każdych niepowodzeń. Niedawno właśnie dziękowałam za to Panu Bogu. Mój trener pod koniec pamiętnego roku powiedział mi: „Tak naprawdę Ty wygrałaś w tym roku”. I rzeczywiście - miał rację.

Sportowcy to ludzie z zasadami. Jaką maksymą Ty kierujesz się w życiu?
- Jest to chyba dość znane stwierdzenie „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”. I powtarzam to sobie zawsze, gdy jest mi trudno. Jeśli chodzi o sam sport, to mój trener powtarza mi, że najważniejsze, bym minęła linię mety i najpierw powiedziała sobie, że dałam z siebie wszystko, potem popatrzyła na tablicę, powtórzyła, iż nie mam sobie nic do zarzucenia, a na końcu sprawdziła, na którym miejscu udało mi się uplasować. I to jest najważniejsze. Najpierw robię to, co kocham.