11 medal za świadectwo wiary

Z ks. Edwardem Pelniem, kapelanem polskich olimpijczyków w Pekinie, rozmawia Michał Bondyra

publikacja 09.09.2008 16:20

Miałem też wrażenie, że nie wszyscy walczyli do upadłego, gryźli parkiet, wzorem fantastycznych siatkarzy z meczu z Włochami. Porażkę tych chłopaków zresztą mocno przeżyłem. Pamiętam, jak podłamany Krzysiu Ignaczak podszedł i powiedział: „Ksiądz się chyba słabo modlił”. Przewodnik Katolicki, 7 września 2008

11 medal za świadectwo wiary



Na długo przed igrzyskami obawiano się, że olimpiada w Pekinie będzie propagandą sukcesu władzy ludowej, medalowym wyścigiem pokazującym potęgę Chin. Sukcesem osiągniętym za wszelką cenę, nie zawsze w uczciwy sposób. Wiktoria w klasyfikacji medalowej, 51 złotych medali chińskich sportowców, czy bicie spektakularnych, acz kontrowersyjnych rekordów świata, jak choćby w pływaniu przez Liu Zige, potwierdziły te obawy?

– Myślę, że Chińczycy przygotowywali się do igrzysk pod każdym względem, także, a może przede wszystkim, sportowym. Przed olimpiadą odseparowali tysiące zawodników, selekcjonując z nich potencjalnych medalistów. Przypadek zarówno Zige, jak i wiele innych, moim zdaniem, nie potwierdza niczego. Przecież dopóki się czegoś nie udowodni, nie złapie na dopingu, nie można wydawać sądów. Pytania o doping równie dobrze można zadawać przy okazji niebotycznych wyczynów stumetrowca Usaina Bolta czy pływaka Michaela Phelpsa. Dla mnie to są zawodnicy na miarę czwartego tysiąclecia.

Zresztą każdy z medalistów był wielokrotnie kontrolowany. Skoro kontrole nic nie wykazały, jestem przeciwny spiskowej teorii dziejów. A co do złotych medali chińskich sportowców, przypomnijmy, że niezależni eksperci wyliczyli, że ci zdobędą ich 80...

Czy radość chińskich olimpijczyków ze zwycięstw była, Księdza zdaniem, autentyczna?

– Patrząc, jak się cieszą, jak dumni są, z tego, że są Chińczykami, że przynależą do narodu, na który patrzy cały świat, trudno przypuszczać, by te zachowania były wyuczone. Choć z drugiej strony, zdaję sobie sprawę, że pytania i kontrowersje pozostaną. Myślę jednak, że ten sukces wywalczyli tytaniczną, morderczą wręcz pracą.

W naszej rozmowie przed igrzyskami mówił Ksiądz, że: „pokora, praca, cierpliwość sportowców, wsparta modlitwą i wiarą kibiców, może dać nam medalową bombę”. Którego z tych elementów zabrakło, że zamiast „medalowej bomby” 265-osobowa kadra przyniosła nam niewypał w postaci 10 medali?

– Zabrakło wszystkiego po trochu. Pamiętam bardzo zmotywowanego ciężarowca Krzysztofa Szramiaka, który zażądał od trenerów ciężaru na rekord świata. Tu przy wielkiej ambicji i motywacji zabrakło chyba trochę pokory.

Miałem też wrażenie, że nie wszyscy walczyli do upadłego, gryźli parkiet, wzorem fantastycznych siatkarzy z meczu z Włochami. Porażkę tych chłopaków zresztą mocno przeżyłem.




Pamiętam, jak podłamany Krzysiu Ignaczak podszedł i powiedział: „Ksiądz się chyba słabo modlił”. A ja mu na to: „modlił się też biskup (Folrczyk – przyp. red.), a skoro on nie wymodlił, to ty masz do mnie pretensje?”. I rozstaliśmy się ze śmiechem...

Przypadek bez precedensu to start Otylii, która płynąc spokojnie za swoją odwieczną rywalką Australijką Jessicą Schipper, była pewna awansu do finału. Nie dała z siebie wszystkiego i to się zemściło. Schipper weszła z ostatnim czasem, Otylia była pierwsza, która do finału... nie dopłynęła. A przecież, jak pokazał Phelps (8 złotych medali i 7 rekordów świata – przyp. red.), kalkulować nie należy... W finale „motylka”, gdzie Otylia była czwarta, dała już z siebie wszystko. Powiedziałem jej wtedy: „Otylio, na Chinki nie było dziś siły”.

Wracając do modlitwy, o co się Ksiądz modlił przed startami olimpijczyków, bo chyba nie o ich medale...

– Nigdy nie modlę się o konkretny wynik czy medal. Boga proszę tylko, by podczas ich startu i po jego zakończeniu, nie nabawili się jakiejś kontuzji.

A który z tych medali był dla Księdza najcenniejszy?

– Szczególnie bliskie są dla mnie dwa: Leszka Blanika, który po zdobyciu złota napisał mi podziękowanie „za modlitwę, wsparcie i wiarę we mnie do samego końca”, oraz srebro naszych kajakarek: Anety Koniecznej i Beaty Mikołajczyk, które wraz z trenerem podziękowały mi mówiąc, że „to księdza medal”...

Ale miarą sukcesu są nie tylko medale. Udział złotej paraolimpijki z Aten, ping-pongistki Natalii Partyki był chyba tego najlepszym przykładem.

– To jest ogromna osobowość. Skromna, ładna dziewczyna. Bardzo delikatna, inteligentna. A swoje doświadczenie życiowe przy swojej delikatności znosi „po męsku”... Jest nieprawdopodobna. Ze znakomitą Chinką z Hongkongu przegrała o włos, ale ona sobie to powetuje na kolejnej paraolimpiadzie. Szkoda, że nie tu...

Kogoś Księdzu szczególnie szkoda?

– Zapaśnika Krzysia Wiłkomirskiego. W rozmowie w samolocie mówił mi, że przed igrzyskami chciał zdobyć medal, by w ten sposób zebrać pieniądze dla chorego synka, ale gdy na fundację, którą założył w tym celu wraz z żoną, wpłynęło sporo gotówki, nie chciał nadużywać dobroci Pana Boga. Medal zdobyć chciał i tak, by syn był z niego dumny. Chyba za bardzo chciał... niestety, nie wyszło.




Gdy nadchodzą porażki, potrzebne jest wsparcie. Tu wkracza Ksiądz...

– W takich sytuacjach podchodzę, podziękuję za start, wyściskam. Pamiętam rozczarowaną Monikę Pyrek, która wbrew ambicjom i oczekiwaniom nie zdobyła medalu.

Podszedłem wtedy do niej i mówię żartobliwie: „Moniko, jedyne co mi przychodzi do głowy to to, że musimy chyba oboje iść na piwo!”. Ona zaczęła się śmiać. O to chodziło. Bo przecież nie ma co rozdrapywać świeżych ran.

Ale wsparcie sportowcom dawali też inni sportowcy. I tu piękny przykład dali piłkarze ręczni, którzy otoczyli swoją opieką Otylię, gdy ta była załamana po zajęciu czwartego miejsca. Oni z nią rozmawiali, prosili o autografy, robili wspólne zdjęcia, zabierali na swoje mecze, by w tych trudnych momentach nie była sama. Podobnie postępowali siatkarze, lekkoatleci. To była cała plejada wspaniałych ludzi.

W Księdza relacjach z Pekinu utkwiło mi powtarzane wielokrotnie zdanie: „niesamowite uczestnictwo olimpijczyków we Mszach Świętych w kaplicy w wiosce olimpijskiej”...

– Statystyki mówią o tym, że zdobyliśmy 10 medali. A to nie jest do końca prawda. My zdobyliśmy jeszcze jeden. Ten jedenasty, najcenniejszy, za uczestnictwo we Mszach św. i za świadectwo wiary. Nasza kaplica była jedynym miejscem w centrum religijnym zawsze wypełnionym ludźmi – naszymi olimpijczykami. Tak żarliwie modlącego się kościoła i z taką frekwencją pozazdrościć mogłaby niejedna polska parafia. Po znajomości modlitw widać było, że oni nie uczestniczyli we Mszach okazjonalnie. Obecność Jezusa w tabernakulum w wiosce mobilizowała też zawodników do przychodzenia do kaplicy o różnych porach dnia i nocy. Kaplica to jednak nie wszystko, była też „olimpijska kancelaria” – sześć ławeczek, gdzie siedziałem codziennie od godz. 11 do 15, przyjmując ich w każdej sprawie, od spowiedzi, poprzez rozmowy o rodzinnych czy małżeńskich problemach, ale i radościach, aż po udzielanie informacji na temat kursów małżeńskich czy przygotowań do bierzmowania...

A zdarzały się w wiosce olimpijskiej nawrócenia?

– Trudno mi to oceniać, ale przynajmniej kilku zawodników zrobiło olbrzymią refleksję i postanowiło zmienić swoje życie, mówiąc, że to, co było dotąd nijakie, na pół gwizdka, teraz chcieliby żyć autentycznie tym, co Chrystus do nich mówi. Największym zaskoczeniem było przyjście trenera jednego z olimpijczyków, który opowiedział, jak jego podopieczny przed startem poprosił go wraz z masażystą i lekarzem o to, by wspólnie z nim pomodlili się o jego dobry występ. „To księdza zasługa, ksiądz przecież wie, że to był zupełnie inny chłopak” – mówił trener. „Ale przecież za to należy dziękować Temu na górze” – powiedziałem.




Pamiętam też pierwsze zetknięcie przed wylotem do Pekinu z piłkarzami ręcznymi. W holu warszawskiego hotelu podszedłem do nich w zwykłej koszuli, bez koloratki, mówiąc: „Panowie, to jest jedyna grupa sportowców, z którą się nie znam”. Krzysiu, jeden z nich powiedział: „A kim pan jest?”. Ja na to: „kapelanem polskiej reprezentacji”. „A kto to jest kapelan?” usłyszałem. Pomyślałem wtedy: wielkie chłopy, to nie będą łatwe igrzyska. Potem w wiosce, kiedy poprosili mnie wraz z trenerem Wentą o odprawienie Eucharystii tylko dla nich, przypomniałem im to zdarzenie i podziękowałem za zaczepne pytania. Krzysiu bardzo mnie za nie przepraszał... Ale przecież nic się nie stało.

Piłkarze ręczni w ogóle byli wyjątkowi. Pamiętam, gdy pewnego razu Sławek Szmal poprosił: „Jutro dzwonię do mamy i chcę jej powiedzieć, że tu naprawdę jest ksiądz, a ja byłem u spowiedzi, ale ksiądz musi jej to potwierdzić, bo ona mi nie uwierzy...”.

To chyba najlepszy dowód na to, że Księdza posługa miała w Pekinie sens...

– Miała, ale to dzięki naszym olimpijczykom, niezwykłym ludziom, którym autentycznie dziękuję za wspólne spotkania, rozmowy, za zaufanie i otwieranie się. A moją radością z tamtego czasu są SMS-y, które od nich dostałem i wciąż dostaję. Pisze jeden z nich: „...Dziękuję za wszystko, a jest tego dużo. Bóg mi Cię zesłał, będziesz w moim sercu”, inny nieco żartobliwie: „Księdzu nasz, moje miejsce w telefonie już masz” czy w końcu ten najbardziej wzruszająco: „Pomodlę się za ciebie, przyjacielu, byś miał siłę, by wytrwać w modlitwie za nas”...