Pogoda na zabijanie

Łukasz Kaźmierczak

publikacja 29.06.2009 20:13

Żadna al – Kaida, Iran czy inna Korea Północna nie są w stanie zagrozić bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych tak bardzo, jak aborcyjna puszka Pandory, nieroztropnie otwierana przez nową amerykańską administrację. Przewodnik Katolicki, 28 czerwca 2009

Pogoda na zabijanie



Wstrząsające zabójstwo lekarza-aborcjonisty Geroge’a Tillera należy traktować jako symboliczny koniec niepisanego rozejmu, podczas którego przeciwnicy aborcji w USA nie stosowali przemocy. Teraz, po jedenastu latach względnego spokoju, do Stanów Zjednoczonych wraca wojna. Właśnie tak – wojna.

Wie o tym każdy, kto choć raz zetknął się ze specyficzną formą, w jakiej przebiega tamtejszy spór o ochronę życia poczętego. Z jednej strony mamy więc radykalnych aborcjonistów gotowych dawać „wolność wyboru” nawet w zaawansowanej ciąży, z drugiej zaś ich najbardziej zagorzałych odpowiedników po stronie pro-life, którzy zabijają „babykillerów”, przyrównując ten czyn do egzekucji rzeźników z Gestapo.

Partyzanci Armii Boga

Na początku były jednak tylko pikiety i blokowanie klinik aborcyjnych. Z czasem, wraz z liberalizującymi się coraz bardziej przepisami aborcyjnymi w większości amerykańskich stanów, niektórzy aktywiści środowisk pro-life zaczęli sięgać po bardziej radykalne środki: oblewanie ginekologów czerwoną farbą, blokowanie zamków w drzwiach klinik czy też podrzucanie do nich pojemników z gazami łzawiącymi i śmierdzącymi substancjami.

Przełom nastąpił w 1993 roku, kiedy to z rąk Michaela Griffina zginął dyrektor kliniki aborcyjnej w Pensacoli dr David Gunn. To był sygnał do wojny na całego, bez względu na koszty i ofiary.

Dalej wszystko potoczyło się już według klasycznych reguł partyzantki miejskiej: antyaborcjoniści zeszli do podziemia, rozpraszając się i tworząc dziesiątki dobrze zakonspirowanych, działających zupełnie niezależnie od siebie grupek bojowników.

Tak przygotowani radykałowie spod znaku Armii Boga, Akcji Obronnej Wybawienia Ameryki i kilku jeszcze innych organizacji rozpoczęli swoje polowanie na „babykillerów”. Ci ostatni zaś, czując rosnące zagrożenie, schronili się za wysokimi murami ściśle strzeżonych klinik aborcyjnych.

O dziwo owa taktyka przemocy zaczęła przynosić pewne efekty: z „klinik śmierci” masowo zaczął uciekać personel pomocniczy, a liczba lekarzy dokonujących aborcji zmalała – według różnych szacunków – od kilku do kilkunastu procent.

Gruszek w popiele nie zasypiałyby jednak także policja i FBI, którym stopniowo udało się rozpracować i wyłapać większość antyaborcyjnych guerillas. Symbolem i „męczennikiem” tych ostatnich stał się były prezbiteriański pastor Paul Hill, stracony w 2003 roku za to, że dziesięć lat wcześniej w Pensacoli zastrzelił dwie osoby: ginekologa mającego przeprowadzić tego dnia trzydzieści aborcji oraz jego ochroniarza.





Fala przemocy osłabła zupełnie wraz z objęciem amerykańskiej prezydentury przez George’a Busha juniora - zdecydowanego przeciwnika aborcji. Ale bilans tej trwającej przez niemal całą poprzednią dekadę bezsensownej wojny domowej i tak jest tragiczny.

Z jednej strony wyznacza go liczba przeprowadzanych półtora miliona aborcji rocznie w USA, z drugiej zaś kilkunastu zabitych ginekologów oraz podobna liczba ranionych lub porwanych aborterów, którym udało się ostatecznie przeżyć ataki antyaborcjonistów.

Zamach numer dwa

O mały włos, a na tej liście już wtedy znalazłby się także dr Geroge Tiller - jeden z najbardziej znanych amerykańskich aborterów, nie bez przyczyny nazywany przez przeciwników Tiller the Killer (Tiller Zabójca).

To właśnie bowiem Tiller jako jeden z zaledwie kilku lekarzy w całych Stanach przeprowadzał „późne aborcje” (nawet po 20. tygodniu ciąży), a także dokonywał ich na płodach, które po urodzeniu miałyby szansę przeżyć jako wcześniaki. Zdaniem obrońców życia w klinice Tillera nie przestrzegano wymogu prawnego zakładającego, że taka aborcja możliwa jest jedynie w przypadku zagrożenia zdrowia lub życia matki.

Dlatego też aborcyjny ośrodek Tillera od wielu lat był celem pikiet antyaborcyjnych, a w 1985 roku został niemal doszczętnie zniszczony przez wybuch bomby. Samego Tillera zaś w 1993 roku postrzelono przed kliniką. Wtedy jeszcze udało mu się przeżyć.

Zamach numer dwa miał miejsce 31 maja 2009 r.: nieznany mężczyzna oddał do Tillera strzały w luterańskim zborze w miejscowości Wichita w stanie Kansas, zabijając ginekologa na miejscu. Wkrótce po tym zdarzeniu policja zatrzymała 51- letniego Scotta Roedera, radykalnego przeciwnika aborcji, który był już w przeszłości aresztowany za posiadanie materiałów wybuchowych. Ten jednak nie przyznaje się do winy.

Niemal natychmiast po zamachu postawiono także na nogi siły bezpieczeństwa w całym kraju, a prokurator generalny Stanów Zjednoczonych Eric Holder zalecił szeryfom federalnym „zaproponowanie ochrony” najbardziej znanym amerykańskim aborterom.

Rodzina Tillera podjęła natomiast decyzję o natychmiastowym i definitywnym zamknięciu jego kliniki aborcyjnej. Zapowiedziała jednak, że rozpocznie działalność „charytatywną”, której celem ma być wspieranie grup aborcyjnych.








„Jesteśmy dumni z odwagi i działalności naszego męża i ojca, który poświęcił swoje życie zapewnianiu kobietom najwyższej jakości pomocy medycznej pomimo częstych gróźb pod swoim adresem. To jest dziedzictwo, które nigdy nie zginie” - napisali członkowie rodziny Tillera.

Kontynuację „misji” zastrzelonego lekarza zapowiedział już także inny z radykalnych „babyklilerów” dr LeRoy Carhart, który podobnie jak Tiller specjalizuje się w przeprowadzaniu późnych aborcji.

Akt terroryzmu?

Po zabójstwie ginekologa z Kansas ogromny, wielomilionowy amerykański ruch pro-life stał się, rzecz jasna, łatwym celem ataków równie licznego obozu zwolenników „prawa kobiet do wolności wyboru”. „Już nie możecie nazywać się obrońcami cywilizacji życia”, „jesteście współwinni tej śmierci” – krzyczą dziś zewsząd lewicujące amerykańskie media.

Organizacje pro-life słusznie zaczynają więc obawiać się, że zabójstwo Tillera stanie się dobrym pretekstem do ograniczenia ich działalności i poddania jej ścisłej kontroli policyjnej. Nie bez powodu proaborcyjna Krajowa Organizacja na rzecz Kobiet nazwała morderstwo ginekologa „aktem krajowego terroryzmu”. A z czym w Ameryce kojarzy się terroryzm i w jaki sposób jest zwalczany, nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć...

Bez znaczenia wydaje się przy tym fakt, że wszystkie najważniejsze amerykańskie organizacje pro-life potępiły zabójstwo Tillera. Tak postąpił m.in. Narodowy Komitet Prawa do Życia - największa organizacja antyaborcyjna w Stanach Zjednoczonych – podkreślając, że „bezwzględnie potępia wszelkiego tego rodzaju akty przemocy, bez względu na ich motywy”. Ba, nawet walcząca od lat z Tillerem na drodze sądowej organizacja Operacja Ratunek uznała jego zabójstwo za „akt tchórzostwa”.

A co w tej sprawie mówi Biały Dom? „Bez względu na to, jak głębokie są różnice dzielące Amerykanów w kwestiach tak trudnych jak aborcja, nie można ich rozwiązywać na drodze ohydnych aktów przemocy” - napisał prezydent Obama w specjalnym oświadczeniu.

No tak, tyle tylko, że administracja Obamy zrobiła wystarczająco dużo, by doprowadzić do ponownej eskalacji konfliktu na tle aborcji w Stanach Zjednoczonych. Dla przypomnienia, jedną z pierwszych decyzji nowego amerykańskiego prezydenta było zniesienie dyrektywy o zakazie udzielania przez agendy rządowe finansowego wsparcia dla organizacji promujących lub przeprowadzających aborcję oraz anulowanie dyrektywy zakazującej rządowego finansowania badań nad zarodkami.

Następnym krokiem Obamy ma być zniesienie prawa federalnego, pozwalającego lekarzom na odmowę przeprowadzenia aborcji wówczas, gdy jest ona sprzeczna z ich przekonaniami moralnymi i religijnymi.

W tym kontekście łatwiej zrozumieć – choć oczywiście nigdy nie da się zaakceptować tego, co wydarzyło się w mieście Wichita. Dlatego strzały do Tillera to naprawdę ostatni dzwonek dla Obamy. Jeśli bowiem rzeczywiście zlikwiduje klauzulę sumienia i będzie dalej kontynuował swój proaborcyjny kurs, wówczas jest niemal pewne, że antyaborcyjna guerilla ruszy na nową, krwawą wojnę.