Jeśli wojna, to tylko z Ukrainą

Jerzy Marek Nowakowski

publikacja 26.10.2009 19:48

Kolejne burze na szczytach władzy, afery i „afery” dość skutecznie odciągają uwagę opinii publicznej od rzeczy poważniejszych. A jedną z nich była rozpoczynająca się przed kilkoma tygodniami i zamarła nagle debata o polskiej armii, naszej obecności w misjach wojennych... Przewodnik Katolicki, 25 października 2009

Jeśli wojna, to tylko z Ukrainą



Kolejne burze na szczytach władzy, afery i „afery” dość skutecznie odciągają uwagę opinii publicznej od rzeczy poważniejszych. A jedną z nich była rozpoczynająca się przed kilkoma tygodniami i zamarła nagle debata o polskiej armii, naszej obecności w misjach wojennych – szczególnie w Afganistanie – oraz odpowiedzi na pozornie oczywiste pytanie: po co nam armia?

Jakieś dziesięć lat temu podczas wizyty premiera w Kostaryce byliśmy nieco zdziwieni, gdy na płycie lotniska szefowie rządów przedefilowali dumnie wzdłuż dwuszeregu szkolnej dziatwy machającej kwiatkami i chorągiewkami. No tak, ale ten kraj Ameryki Środkowej konstytucyjnie nie ma armii. Stąd aby zachować protokół wizyt oficjalnych, zastąpił kompanię honorową uczniami. Innym razem polski minister obrony wywołał panikę w Islandii, proponując wyspiarzom wysłanie grupy polskich oficerów na szkolenia i wymianę wojskową. Bo, podobnie jak w Kostaryce, Islandczycy armii nie mają.

Tak więc jednym z powodów, dla których warto wojsko utrzymywać, jest protokół dyplomatyczny. Kompania honorowa kilku rodzajów wojsk jest ważnym elementem dyplomacji. I piszę to bez ironii, gdyż o randze, jaką przywiązujemy do osoby gościa, świadczy formuła honorów wojskowych oddawanych przy powitaniu.

Obawiam się wszakże, że to trochę za mało, by uzasadnić wielomiliardowe wydatki na siły zbrojne.

Jakie siły zbrojne?

Mówiąc już całkiem serio, w Polsce stoimy przed poważnym pytaniem o kształt sił zbrojnych, ich rozmiar i organizację oraz sposoby szkolenia. Przyglądając się parlamentarnym debatom o wojsku, można czasem sądzić, iż politycy traktują wojsko jako jedną wielką kompanię honorową mającą dobrze prezentować się na defiladach. Tyle że generalna kompromitacja klasy politycznej od wielu lat przypominającej psa biegającego za własnym ogonem sprawia, że warto powiedzieć: panowie, wojsko to zbyt poważna sprawa, żeby pozostawić ją samym wojskowym i politykom. A żeby tak powiedzieć, to trzeba odbyć poważną publiczną debatę o wojsku, zwłaszcza że informacje przeciekające spoza zamkniętych bram koszar i budynków sztabowych nie napawają optymizmem.

Wracając do pytania o to, po co Polsce potrzebna jest armia... Z jednego z istotnych zadań wojska właśnie niedawno zrezygnowaliśmy. Zadaniem tym było budowanie w miarę jednolitego społeczeństwa. Mówiono górnolotnie o wychowawczej roli wojska.

Z tym wychowaniem w wykonaniu politoficerów peerelowskiej armii było marnie. Natomiast wobec powszechnego poboru następowało wymieszanie grup młodych mężczyzn ze wsi i tzw. Polski B z młodzieżą miejską. Unifikowały się zachowania, wygładzały gwarowe naleciałości w języku, powszechna służba wojskowa stanowiła istotny czynnik wzmacniający unitarny charakter państwa.







Pamiętam rozmowę z ministrem obrony Niemiec, który przekonywał Polaków do tego, by nie rezygnowali z powszechnej służby wojskowej, bo jest to dla niego argument za utrzymaniem powszechnego poboru w Niemczech, a tam, jako w kraju federalnym i – wtedy gdy odbywała się ta rozmowa - świeżo sklejonym z dwóch państw o różnych ustrojach, rola wychowawcza armii jest nieoceniona. Minęło kilkanaście lat i właściwie w całej Europie służba wojskowa jest zawodowa. Jedna z najważniejszych ról wojska w demokratycznym społeczeństwie została zakończona.

Wojskowy paradoks

Swego rodzaju paradoksem jest natomiast fakt znacznego wzrostu roli wojska w polityce. Słynna definicja wojny Clausewitza, mówiąca o tym, że jest ona kontynuacją polityki przy użyciu innych środków została zastosowana w praktyce przez Stany Zjednoczone po 11 września. Wojna w Iraku i Afganistanie stała się współczesnym poligonem wskazującym na dwie kwestie. Po pierwsze, że nowoczesna armia państwa należącego do świata Zachodu dysponuje tak gigantyczną przewagą techniczną, że tysiące czołgów i miliony żołnierzy nie są w stanie stawić jej oporu; czyli cały system obronny oparty na masach wojsk pancernych i zmotoryzowanych, w którym szkolono polską armię przed rokiem 1989, wart jest funta kłaków.

Liczy się nowoczesność, panowanie w powietrzu, rozpoznanie satelitarne etc. Stawianie na wielką armię broniącą terytorium państwa jest kosztowne i nieskuteczne. Drugi wniosek jest z pozoru sprzeczny z pierwszym, bo okazuje się, że nowoczesna armia jest w stanie łatwo wygrać bitwę graniczną i zająć wrogie państwo, ale nie potrafi skutecznie walczyć z oporem sił partyzanckich czy terrorystów. Doskonałym przykładem tego paradoksu jest domaganie się przez dowódców wojsk NATO w Afganistanie kolejnych dziesiątków tysięcy żołnierzy i zgodne opinie ekspertów, że te żądania są całkowicie uzasadnione.

Wojna „czysta”

Kiedy przed laty amerykański politolog Edward Luttwak sformułował teorię, iż współczesne demokracje są niezdolne do prowadzenia wojny, bo obywatele nie zgadzają się na ofiary z życia żołnierzy, sztabowcy wymyślili bezzałogowe samoloty i czołgi oraz koncepcję wojny „czystej” minimalizującej ofiary zarówno po stronie własnej armii, jak i wśród ludności cywilnej kraju atakowanego. Wojna „czysta” jest potwornie kosztowna. Jeden pocisk tzw. inteligentny kosztuje tyle, ile utrzymanie tradycyjnego plutonu piechoty przez dobre kilka miesięcy. Na dodatek inteligentna broń wymaga znakomicie wyszkolonej i zawodowej armii. A żołnierz zawodowy kosztuje, a jego wyszkolenie kosztuje jeszcze więcej.

„Wojna asymetryczna”

I wszystko byłoby dobrze, gdyby wojna „czysta” nie zmieniała się po zwycięstwie w „wojnę asymetryczną”. To kolejna nazwa wymyślona przez sztabowców, oznaczająca wojnę nie z państwem, a z terrorystami i partyzantami. I w tej z kolei wymyślna technika jest mało przydatna. Satelita nie wyśledzi terrorysty, a bezzałogowy Predator nie zastrzeli siedzącego w krzakach partyzanta. Do wojny asymetrycznej potrzebny jest żołnierz o silnej motywacji, odwadze i niebojący się rozlewu krwi nie na ekranie komputera, tylko w życiu realnym.






Co z polską armią?

Wracając do pytania o polską armię, wypada stwierdzić, że po przejściu na zawodowstwo jesteśmy w połowie drogi. Nie mamy jeszcze armii zawodowej z wyjątkiem kilku tysięcy żołnierzy służących w Iraku i Afganistanie. Nie mamy też armii powszechnej ani w dawnej formule, ani w formule takiej, jak w Szwajcarii, gdzie istnieje powszechny system obrony terytorialnej. Skoro armia przestała pełnić funkcje wychowawcze (i narzędzia do indoktrynacji i terroryzowania społeczeństwa jak w czasach komunistycznych), to pozostały jej dwie kolejne funkcje.

Pierwsza to obrona własnego terytorium. W obecnym stanie wojska bylibyśmy zapewne w stanie obronić się przed agresją ze strony Czech, Litwy lub Słowacji i – być może – Białorusi. W wypadku Niemiec bądź Rosji obrona trwałaby znacznie krócej niż 70 lat temu, a co więcej, z powodu braku wyszkolonej obrony terytorialnej nie udałoby się zapewne sformować nowej Armii Krajowej do walk partyzanckich.

Zresztą te ostatnie byłyby półterrorystyczną partyzantką miejską, gdyż ukształtowanie terenu i wytrzebione lasy nie pozwoliłyby na efektywną wojnę partyzancką. Logiczny wniosek jest taki, że wydajemy miliardy na armię przygotowującą się do obrony przed napaścią ze strony Ukrainy, bo tu, jak się wydaje, byłaby szansa na stoczenie względnie równorzędnej klasycznej wojny. Ale atak z Ukrainy nie wydaje się z powodów politycznych prawdopodobny. Wniosek jest taki, że do obrony terytorium Polski nie jesteśmy przygotowani.

Ostatnie zadanie armii to wzmacnianie pozycji politycznej państwa poprzez udział wojska w misjach międzynarodowych i zdolność do zagrożenia militarnego ewentualnym przeciwnikom. W istocie jest to jedyne zadanie, jakie dziś Wojsko Polskie w miarę efektywnie wypełnia. Nasz udział w wojnach irackiej i afgańskiej wzmocnił pozycję międzynarodową Polski do rozmiarów, których politycznie nie byliśmy w stanie skonsumować.

Dzięki kilku tysiącom żołnierzy i ofiarom z ich krwi i życia zostaliśmy dopuszczeni do uczestnictwa i współdecydowania o kluczowych problemach współczesnego świata. Kłopot w tym, że nasi politycy nie umieli wygrać wojen toczonych przy dyplomatycznych stołach, a w istocie krew naszych żołnierzy był jedynym aktywem, jakim dysponowali. Teraz musimy podjąć decyzje dotyczące przyszłości armii. I obawiam się, że podejmiemy najgorsze z możliwych, czyli ograniczenia udziału w misji afgańskiej i powrotu do armii ani zawodowej, ani powszechnej, który to stan trwa już od wielu lat.

Mimo pogarszających się warunków w Afganistanie, warto chyba nie tylko wytrwać, ale wręcz wzmocnić nasz kontyngent do rozmiarów 4 lub 5 co do wielkości. Jakby to okrutnie nie brzmiało, śmierć 15 żołnierzy była inwestycją, która zostanie stracona, jeśli podejmiemy zbyt nerwowe działania zmierzające do ograniczenia ryzyka dla pozostałych.

Polska armia potrzebuje pieniędzy, sprzętu, nauki angielskiego, ale przede wszystkim potrzebuje jasnej wizji rozwoju. Podobnie jest z polityką obronną państwa. Gotowość do obrony przed atakiem z Ukrainy to zdecydowanie za mało.