Morze, morze…

Andrzej Mendygrał

publikacja 05.06.2007 21:03

Anglicy mają takie powiedzenie: Ludzie dzielą się na tych, którzy żyją, na tych, co umarli – i na tych, co pływają po morzach. Muszę przyznać, że jest w nim sporo prawdy. Teraz – na emeryturze – żal mi tego życia na morzu i dla morza. Posłaniec, 6/2007

Morze, morze…



Większą część życia spędziłem, pracując na morzu. Teraz – na emeryturze – z okna widzę przepływające po Zalewie Szczecińskim statki. I żal mi tego życia na morzu i dla morza. Rzecz jasna, nie zerwałem z morzem. Nie da się z nim zerwać całkowicie. Statki i żaglowce, na których pływałem śnią mi się po nocach. Latem próbuję załapać się chociaż na krótki rejs na jachcie – choć na parę dni – słony oddech morza koi moje serce. Pewnie, każde zajęcie odciska na człowieku niezatarte piętno – ale życie na morzu naznacza szczególnie mocno.


Żegluga


Morza i oceany zajmują prawie 70 procent powierzchni naszego globu. W tych warunkach żegluga staje się koniecznością; i od czasu, gdy jakiś nasz praprzodek odkrył, że można pokonać rzekę na kawałku pnia, rozwija się przez cały czas – tak nieodzowna dla istnienia cywilizacji jak krew dla ciała. Zdawali sobie z tego sprawę Rzymianie. Navigare necesse est, vivere non necesse (Żeglowanie jest koniecznością, życie koniecznością nie jest), do dziś nie straciło na aktualności. Bez tego krwiobiegu świata upadłaby większość państw, a nasze życie materialne i duchowe stałoby się o wiele uboższe.

Morzem transportuje się absolutnie wszystko, co tylko się da załadować na pokład i pod pokład. Statki pływają coraz szybciej – coraz większe i coraz bardziej wyspecjalizowane. Lawinowo narastający postęp technologii i błyskawiczny rozwój informatyki uczyniły pracę na morzu znacznie łatwiejszą, lecz wcale nie bezpieczniejszą. Morze nadal potrafi być śmiertelnie groźne, nawet w porcie: w grudniu ubiegłego roku, stojąc na cumach w Plymouth na brygu Fryderyk Chopin, z załogą złożoną głównie z uczniów szkoły średniej, przeżyliśmy huraganowy wiatr o sile 12 stopni w skali Beauforta. Przy pękających cumach, w środku portu wzywałem pomocy – groziło nam wyrzucenie na brzeg. Pomoc, na szczęście, przyszła w samą porę.

Zbyt wiele jest czynników, których nigdy się do końca przewidzieć nie da, aby – nawet w dzisiejszych czasach – uznać żeglugę za zajęcie bezpieczne. Mało tego, nawet jeśli marynarz wie, że na swoim kursie spotka sztorm o wielkiej sile – moc żywiołu może zawsze okazać się silniejsza niż najnowocześniejsza konstrukcja statku, i tak się czasem zdarza. Giną ludzie i statki – często bez wieści. Dlaczego zatem ludzie decydują się na pływanie? Skąd się biorą marynarze?




Załogi


Większość znanych mi osobiście marynarzy poszła na morze, bo pociągała ich przygoda. Chcieli zobaczyć świat, a w swej naiwności nie wiedzieli, że wszystkie porty są do siebie podobne. Zdecydowana mniejszość wybrała ten zawód z powodów materialnych. Na morzu zarabia się więcej niż na lądzie, w zamian jednak marynarz spędza na statku często z górą pół roku, przy czym ogrom odpowiedzialności osobistej czyni pracę bardzo uciążliwą. Potrzeba do niej silnej i odpornej osobowości, potrzeba profesjonalizmu, dużej wiedzy, poczucia odpowiedzialności i ogromnej staranności w wypełnianiu obowiązków. Dobry marynarz to taki człowiek, który w pracy nie potrzebuje nadzoru. Na morzu nie ma miejsca dla obiboków czy lekkoduchów. Błąd popełniony nieopatrznie przez jednego członka załogi może innych kosztować życie. Statek i praca na nim weryfikują ludzi bez litości – kto nie ma pożądanych cech, ten kończy morską karierę po jednym rejsie. Odwieczne te zasady obowiązywać będą, dopóki statki nie znikną z oceanów.


Morze i wiara


Ludzie morza nie afiszują się ze swoją wiarą. Oglądanie miesiącami tych samych twarzy na ograniczonej przestrzeni pokładu skutecznie uczy równości. I zmusza do zachowania względów w stosunku do innych. Obecnie pod obcymi banderami pływa około stu tysięcy polskich marynarzy – najczęściej w międzynarodowych załogach. Na takich statkach ekumenizm ćwiczy się praktycznie. Ale dla każdego marynarza, bez względu na wyznanie, najwyższym dobrem jest RODZINA. To dla niej znosi monotonię ciężkiej pracy, dla niej znosi dzikie wiatry Północnego Atlantyku i mordercze upały na Morzu Czerwonym. I ryzykuje życie, płynąc szalupą komuś na ratunek.

Do niej tęskni, o niej marzy i liczy dni do powrotu do DOMU. A potem znów rusza na morze – dla RODZINY. Tak marynarz mówi – i może nawet tak myśli? A modlitwa? Jeśli tak, to w zaciszu kabiny, w momencie zagrożenia, w ogarniającym czasami zwątpieniu. Bez ostentacji. Prywatnie – w osobistej rozmowie z Panem Bogiem. Za to szczerze i z głębi serca.

Większość znanych mi ludzi morza jest wzorem chrześcijańskich cnót. Lecz w ich wierze nie ma niczego na pokaz – nie lubią nawet o niej rozmawiać. Nie lubią jej okazywać. To sfera ścisłej prywatności, do której nikogo się nie dopuszcza.




Modlitwa żeglarza


Kilka lat temu, po bardzo ciężkim sztormie (fale dochodziły do 14 m wysokości), w okolicach Bermudów napotkaliśmy samotnego żeglarza. Był to Niemiec, z pochodzenia Ślązak. Jacht miał uszkodzone omasztowanie i silnik – wyglądało na to, że ledwie przetrwał (w okolicy zatonęło wówczas parę statków; sami ledwo wyszliśmy cało). Pogoda była już piękna, więc ludzie z mojej załogi popłynęli pontonem naprawić uszkodzenia, a Reinhardt – potłuczony i posiniaczony – wylądował na naszym pokładzie. Po dłuższej chwili znaleźliśmy czas na pogawędkę.

– No, i jak to przetrzymałeś? – zapytałem.
– Sam nie wiem. Pamiętam tylko, ze siedziałem w kokpicie w pasie ratunkowym, słuchałem, jak z radiostacji dobiega wołanie o pomoc i modliłem się ze wszystkich sił. Obiecałem panu Bogu, że nie będę już kłamał, że się ożenię z Friedą, że kupię Mu obraz do kaplicy… Sam już nie pamiętam, co Mu jeszcze obiecałem. To trwało chyba ze dwadzieścia godzin… Nie mogłem zejść pod pokład, bałem się. I modliłem się cały czas… A potem wiatr zaczął siadać… I przetrwałem. A potem was spotkałem – zakończył.

Napiliśmy się kapkę.
– Modliłem się… modliłem… – kontynuował, ściszając głos – i dopiero teraz zdałem sobie sprawę… dopiero teraz – przecież ja jestem niewierzący!
– Nawet nie ochrzczony! – głowa opadła mu na piersi i zachrapał.

Nie budziłem go.

Ale gdy patrzyłem na niego, śpiącego ciężkim snem wyczerpanego człowieka, przyszły mi na myśl słowa Papieża Polaka, wypowiedziane niegdyś w Gdyni do tysięcy wiernych: Kto nie umie się modlić – niech wypływa na morze!



***


Andrzej Mendygrał – oficer Polskiej Marynarki Handlowej, jachtowy kapitan żeglugi wielkiej. Specjalizuje się w prowadzeniu żaglowców: dowodził brygantyną Henryk Rutkowski, żaglowcem pasażerskim Peace, kanadyjską Concordią, żaglowcem badawczym PAN Oceania i ostatnio – brygiem Fryderyk Chopin – największym pływającym dwumasztowcem pełnorejowym na świecie.