Po prostu miał żyć

Z Anną Pietraszko, matką chłopca, rozmawiała Justyna Krzynówek

publikacja 14.03.2007 07:41

Przed ponad trzema laty dowiedziała się, że jej nienarodzone jeszcze dziecko ma cały szereg wad. Wbrew opinii wysokiej klasy specjalisty postanowiła urodzić. Adaś - choć nie jest zupełnie zdrowy - żyje i daje swojej mamie wiele radości. Jakby wynagradzając jej wszystkie trudności, jakie przeszła i jakie jeszcze ją czekają. Źródło, 11 marca 2007

Po prostu miał żyć




Kiedy dowiedziała się Pani, że dziecko nie rozwija się prawidłowo?

W zasadzie już na początku pojawiły się problemy, co tydzień robiono mi USG. Mój ginekolog zapytał wprost, czy chcę podtrzymywać tę ciążę, czy też wolałabym ją zakończyć. Kiedy powiedziałam, że nie mam zamiaru jej usuwać, przepisał mi leki podtrzymujące ciążę.

W 12. tygodniu ciąży, podczas jednego z rutynowych USG wyczułam, że coś jest nie tak, bo lekarz nie wykonywał badania - jak to zwykle bywa - koło pięciu minut, ale ponad pół godziny. Pracuję w służbie zdrowia, więc wiedziałam, że coś jest nie w porządku i od razu zapytałam, co się dzieje.

Lekarz odpowiedział wyczerpująco na Pani pytanie?

Nie wprost. Powiedział, że obraz USG nie jest taki, jak powinien być, bo widać było obrzęk limfatyczny płodu. Stwierdził, że on pierwszy raz w życiu widzi coś podobnego. Zaczął wypytywać, ile mam lat i powiedział, że to jest prawdopodobnie zespół Downa. Dał mi do wyboru dwa ośrodki, do których miałam pojechać na amniopunkcję - w Warszawie i w Łodzi. Przypadek sprawił, że trafiłam do Warszawy, bo po prostu ten numer telefonu był pierwszy.

Tam, jeszcze przed badaniem amniopunkcji, diagnozował mnie wysokiej klasy specjalista, profesor. I wtedy dowiedziałam się, że zespół Downa dziecko ma na pewno, a co więcej - to się dopiero okaże. Poświęcił mi raptem trzy minuty, w ogóle ze mną nie rozmawiając - dyktował tylko pielęgniarce, że płód ma obrzęk limfatyczny i duże prawdopodobieństwo wad rozwojowych - do terminacji (czyli do usunięcia). Umówił mnie na oddział, gdzie pracuje i po prostu wyszedł. Pielęgniarka zainkasowała 300 zł i to było wszystko.

A co z amniopunkcją?

Właściwie wyglądało na to, że nie była doktorowi potrzebna, bo on diagnozę już postawił, nie mając cienia wątpliwości. Na szczęście pielęgniarka okazała mi trochę serca mówiąc, co mam robić. Od razu poszłam do wskazanego szpitala, bo z Bolesławca, gdzie mieszkam, jedzie się do Warszawy sześć godzin, a nie miałam nawet noclegu. Na miejscu, po pokazaniu małej karteczki, którą wypisała mi pielęgniarka, byłam traktowana jako pacjentka do usunięcia ciąży. Pani doktor, która mnie przyjmowała, szeptała do pielęgniarek, że profesor zlecił środki poronne.

Z profesorem spotkałam się dopiero następnego dnia. Przed południem, kiedy to właściwie wykonuje się wszelkie badania, nikt się mną nie interesował. Dopiero kiedy poszłam do profesora i przypomniałam mu się, zszedł ze mną na badania amniopunkcji. Powiedział, że lepiej dla mnie, gdybyśmy "pozbyli się płodu" teraz, w 12. tygodniu, bo za miesiąc (na wyniki amniopunkcji czeka się cztery tygodnie) będę już czuła ruchy i będzie mi trudniej się zdecydować.



Tak po prostu?

Tak, to było dla mnie straszne przeżycie, nikt nie chciał ze mną na ten temat rozmawiać, byłam tam zupełnie sama, a traktowano mnie i mówiono o mnie w taki sposób, jakbym miała katar. Nikt nawet nie zapytał mnie o zdanie. Dopiero kiedy znów poszłam do profesora i zapytałam, czy mam szansę urodzić zdrowe dziecko, powiedział, że jakieś tam szanse mam i jeżeli bardzo chcę, to mogę poczekać na wyniki. Tylko muszę raz w tygodniu robić USG, bo jeśli płód obumrze, to będę miała straszne problemy.

Zaczęły się cztery tygodnie oczekiwania, które sama nie wiem jak minęły. Po miesiącu okazało się, że dziecko nie ma zespołu Downa, nie ma też wad cewy nerwowej. Poznałam płeć. To była dla mnie pełnia szczęścia. Dopiero wtedy zaczęłam tak naprawdę cieszyć się dzieckiem. Do Warszawy już nie pojechałam. Zmieniłam też lekarza prowadzącego. Ten odkrył zgrubiały fałd karkowy, ale mówił, że może to jest po prostu jakaś torbiel, bo dziecko rozwija się prawidłowo, że rośnie. Co miesiąc pytałam, czy wszystko jest w porządku. I słyszałam, że tak. Jednak - jak się później okazało - w porządku nie było. Ale Adaś po prostu miał żyć.

Adaś urodził się w 36. tygodniu.

Trafiłam do szpitala w Bolesławcu z dużym rozwarciem i tak już chyba miało być, bo lekarka w związku z tą torbielą postanowiła zrobić cesarskie cięcie, żeby dziecko się nie męczyło. Bóg czuwał nad nami, bo gdyby synek urodził się w sposób naturalny, na pewno by nie przeżył. Okazało się, że Adaś był niewydolny krążeniowo, był cały opuchnięty. Na drugi dzień trafił na oddział intensywnej opieki medycznej w Legnicy, zrobiono mu echo serca. I postawiono diagnozę. Okazało się, że mały ma bardzo rzadką wadę serca - tetralogię Fallota.

Stosunkowo wcześnie zdiagnozowano syna, chociaż wadę można było wykryć przed jego urodzeniem. Czy wtedy byłoby łatwiej?

To trudne pytanie, bo bardzo dużo przeżyłam. Ciężko to rozpatrywać w takich kategoriach. Widocznie tak miało być. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że dzięki temu, iż nie wiedziałam wcześniej o tej chorobie, ciąża (od momentu, kiedy miałam w rękach wyniki badań amniopunkcji) przebiegała w miarę spokojnie. Na pewno mój strach nie pomógłby synkowi. A z drugiej strony fakt, że wykryto problem zaraz po urodzeniu, sprawił, że można było szybko zadziałać. Wtedy widać było gołym okiem, że dziecko ma problemy i niewiedza byłaby jeszcze straszniejsza. A tak wiedziałam, że tę wadę można leczyć, że serce mojego synka można operacyjnie korygować. Cały czas miałam nadzieję, że dziecko będzie żyć, że sobie z tym poradzi.

Skąd czerpie Pani siły?

Czeka nas dużo pracy, wada Adasia jest bardzo skomplikowana i dosyć rzadka. Jego rozwój jest cały czas stymulowany. Na pewno nie będzie sportowcem, ale z jego wadą da się żyć. Jest we mnie siła i nie bierze się ona znikąd, przychodzi z góry. Nic nie dzieje się przypadkiem. Wystarczy, że patrzę na synka, to od razu się mobilizuję. Adaś jest bardzo ruchliwy i nie pozwala mi na użalanie się nad sobą. Ma w sobie niespożyte pokłady energii i ogromnie dużo radości.