"Maksiu, ty chyba będziesz święty!"

Małgorzata Pabis

publikacja 26.04.2007 09:20

Wróciłem pod koniec 1946 roku do Warszawy, gdzie mieszkała matka. Chciałem się uczyć. Przed wojną myślałem o medycynie, ale w obozie widziałem co robili lekarze i w uszach brzmiały mi zawsze wtedy słowa primum non nocere. Straciłem wiarę w człowieka. Nie mogłem pójść na medycynę. Źródło, 22 kwietnia 2007

"Maksiu, ty chyba będziesz święty!"




Władysław Lewkowicz podczas II wojny światowej był więźniem obozu KL Auschwitz. Obecnie 86-letni mężczyzna podkreśla, że Bóg pozwolił mu przeżyć "piekło" i dożyć długich lat. - Czasem jest mi już ciężko. Wydaje mi się, że jestem słaby i chory. Łykam "tony" lekarstw. Niedawno lekarzom wydawało się, że mam raka, a ja dzięki Opatrzności Bożej oraz pomocy Świętego Ojca /Maksymiliana, towarzysza "piekła obozowego", świadczę o jego świętości oraz przypominam młodych, bezimiennych, polskich patriotów - opowiada były więzień o numerze 3121.

W 1939 roku Władysław Lewkowicz miał 18 lat. Mieszkał w Warszawie, gdyż jego ojciec był oficerem i przez jakiś czas musiał przebywać w stolicy, dokąd zabrał swoją rodzinę z Poznania. - Na krótko przed wybuchem wojny pojechałem na szkolenie wojskowe. Byłem w Gradziczach koło Grodna. Jeszcze nie zdążyłem zdać munduru, a wojna wybuchła. Wtedy na wezwanie prezydenta Warszawy razem z kolegami poszedłem bronić miasta przed okupantem - opowiada mężczyzna, dodając: - Byłem wtedy na placu Unii Lubelskiej. Szliśmy z karabinami na czołgi. Wielu wtedy zginęło.

Ja przeżyłem

1Warszawiacy nigdy nie pogodzili się z tym, że Niemcy przejęli stolicę. Wielu walczyło tak jak mogło. - Chcieliśmy ludziom dawać nadzieję, więc rozrzucaliśmy ulotki "Polska żyje!" i po nitce do kłębka wyłapali nas wszystkich. W wagonach bydlęcych wieźli nas - 1600 osób - nie wiedzieliśmy gdzie - wspomina Władysław Lewkowicz.

15 sierpnia 1940 roku, w dzień Wniebowstąpienia Matki Bożej i Cudu nad Wisłą, dwa miesiące po otwarciu KL Auschwitz młody chłopiec znalazł się w tym strasznym miejscu. - Zaraz jak wyrzucono nas z wagonów nastąpił krzyk, bicie. Dawali nam numery począwszy gdzieś od 1500, ja otrzymałem jeden z ostatnich - 3121. Byliśmy młodzi, więc pracowaliśmy w najtrudniejszych komandach - podkreśla były więzień.

Więcej niż złoto

Wspominając piekło obozu pan Władysław opowiada o uczuciu najstraszniejszym - o głodzie, który towarzyszył więźniom niemal bez przerwy. - Do dziś brzmią w moich uszach słowa: każdy kto przeżyje więcej niż trzy miesiące w obozie jest złodziejem. Dawali nam tak mało jeść, że głód towarzyszył nam ciągle. Z tego powodu wiele mówiliśmy o jedzeniu; co lubiliśmy jeść, co mama gotowała na niedziele. Jedzenie... najczęstszy temat rozmów w obozie - opowiada Władysław Lewkowicz.

Do "najlepszych" czasów w obozie więzień 3121 zalicza ten, kiedy wychodził poza obóz, by pracować na grządkach przy pomidorach. - Wtedy w konspiracji podjadaliśmy pomidorki. Oczywiście trzeba było to tak robić, by nikt nie zauważył. Nie byli w stanie nas upilnować. Czasem takiego małego pomidorka zanosiłem do obozu dla kolegów. Jak ktoś był w szpitalu to dla niego pomidor, cebula to było więcej niż złoto. Kalorii w nim nie było wiele, ale dawało to wielką radość i satysfakcję. Za przemycanie jedzenia groziły ciężkie kary. Jak złapali kogoś to wyrzucali z komanda, a nawet do bunkra się szło - podkreśla były więzień.



Kwiatek z wdzięczności

Swoje życie zresztą narażali nie raz. O swoim życiu obozowym pisali niewielkie raporty i zostawiali je w umówionym miejscu. Dwie kobiety w nocy zabierały je, a zostawiały lekarstwa, chleb, a raz nawet... zakonsekrowane Hostie. - Dostaliśmy cały woreczek Hostii. Jakaż to była radość. Baliśmy się tylko jak wniesiemy je do obozu. Zabandażowaliśmy koledze nogę i tam włożyliśmy. Strażnicy na bramie nic nie zauważyli - wspomina Władysław Lewkowicz.

Ze łzami w oczach mężczyzna wspomina kobiety: Bolesławę Kożusznik i Helenę Płotnicką, które im pomogły przeżyć ten straszny, obozowy czas. - Helenę Płotnicką, matkę rodziny nakryli Niemcy. Nie wydała nas, nic nie powiedziała. Kiedy wieźli ją do krematorium, jeden z kolegów położył jej na piersi namalowany kwiatek. To był nasz dar wdzięczności. Druga przeżyła wojnę, odszukaliśmy ją, by jej podziękować. To spotkanie było niezwykle wzruszające. Muszę powiedzieć, że to były bohaterskie kobiety - podkreśla pan Lewkowicz.

"Nie bójcie się..."

W obozie Władysław Lewkowicz poznał ojca Maksymiliana Marię Kolbego, którego zapamiętał ze zdjęcia z Rycerza Niepokalanej. - Z jakiejś fotografii pamiętałem, że ma długą brodę i niezwykły uśmiech. Kiedy tylko przywieźli franciszkanów do obozu, zaraz rozeszła się wieść, że jest wśród nas ojciec Maksymilian Maria Kolbe - opowiada Lewkowicz, dodając: - Spotykaliśmy się często po wieczornym apelu. Wspólnie modliliśmy się, a on nas spowiadał. Oczywiście w konspiracji. Najczęściej mówił o Niepokalanej, o Opatrzności i o woli Bożej. W tym piekle podtrzymywał nas na duchu słowami Chrystusa: "Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, duszy zabić nie mogą". Pomagał nam w tym czasie i w tych okolicznościach godnie żyć i godnie umierać.

Były więzień podkreśla, że dla nich jednak najbardziej przekonywująca była postawa Świętego, który nawet tam, w obozie zachował uśmiech na twarzy (ten sam, który mężczyzna zapamiętał z Rycerza Niepokalanej), nie skarżył się, nie przeklinał i mimo powszechnego głodu i pragnienia nigdy nie opowiadał o jedzeniu, a czasami nawet był w stanie jeszcze opowiadać dowcipy. Władysław Lewkowicz mówi, że dla więźniów o. Kolbe był świętym. Podobno nawet mężczyzna powiedział mu wprost: "Maksiu, ty chyba będziesz święty!". Wystąpienie z szeregu i deklarowana gotowość pójścia na śmierć w zamian za człowieka, który miał żonę i dzieci, to dla więźniów było tylko potwierdzeniem ich wcześniejszego przekonania co do świętości zakonnika. - Święty Maksymilian miał niezwykłą osobowość, która poraziła nawet Niemców. Wcześniej wydawało się nam, że zachowanie takie jak o. Kolbego spotka się najwyżej z kopniakiem lub tym, że na śmierć pójdzie nie 10, a 11 więźniów. Tymczasem stało się tak, jak zaproponował kapłan. To nie była codzienna sytuacja, to było coś niezwykłego - podkreśla Władysław Lewkowicz, który sam przeżył dwie wybiórki i doskonale wie jak wyglądały. - Człowiek wiedział, że pójdzie 10. Nikt nie wiedział kto. Ci, którzy szli zawsze mieli łzy w oczach, chcieli żyć. Często to byli młodzi chłopcy, których jedyną winą było tylko to, że bardzo kochali Polskę - dodaje.



"Jest dla mnie wzorem"

Franciszkański męczennik wybrał śmierć okrutną. Przez dwa tygodnie siedział w celi bez jedzenia. Były więzień Auschwitz zwraca uwagę na zasadniczą różnicę pomiędzy śmiercią przez rozstrzelanie czy powieszenie a śmiercią głodową. - Śmierć głodowa jest okrutna. I nie ona jest najgorsza, ale poprzedzająca ją męka. Minuta wtedy staje się godziną, a godzina wiekiem. Tam czas ten spędzali na betonie. Na pewno marzyli, by ktoś przyszedł i choć na chwilę okrył ich kocem. A mimo wszystko o. Kolbe dobrowolnie poszedł na nią. Nie chciał uniknąć cierpienia, ale wybrał jeszcze większe. I to wszystko za nieznanego mu Franciszka Gajowniczka, męża i ojca rodziny. W obozie opowiadali potem, że po dwóch tygodniach jeden z Niemców zobaczył przy ścianie ojca Maksymiliana i powiedział: ten klecha jeszcze żyje? Wtedy wysłał kogoś do ambulatorium i zastrzykiem fenolu zamknęli gorące od modlitwy usta ojca Maksymiliana - ze wzruszeniem opowiada mężczyzna.

O śmierci franciszkanina Władysław Lewkowicz dowiedział się od o. Piusa Bartosika, współbrata ojca Maksymiliana. - To był duży wstrząs. Od samego początku był i jest dla mnie wzorem, potęgą cierpienia - wyznaje.

Zobowiązują by świadczyć

Pan Lewkowicz przeżył obóz. W 1945 roku w Buchenwaldzie, gdzie przebywał, oswobodzili go Amerykanie. - Byłem wtedy intelektualnie wyczerpany. Przez pięć lat nie dane mi było przeczytać żadnej książki, gazety. Przez pięć lat nie myłem zębów... Pojechałem do ośrodka szkoleniowego generała Maczka. Marzyłem, żeby dostać się gdzieś, przeszkolić się. Byłem w wojskowym ośrodku szkoleniowym. Wróciłem pod koniec 1946 roku do Warszawy, gdzie mieszkała matka. Chciałem się uczyć. Przed wojną myślałem o medycynie, ale w obozie widziałem co robili lekarze i w uszach brzmiały mi zawsze wtedy słowa primum non nocere. Straciłem wiarę w człowieka. Nie mogłem pójść na medycynę. Zostałem weterynarzem, zrobiłem doktorat. Wcześniej jeszcze ożeniłem się, mam trójkę dzieci. Minęło wiele lat, poukładałem sobie życie. Mogłoby się wydawać, że obóz minął i koniec. A on wraca, wraca w snach. Wtedy zawsze budzę się spocony. W tym śnie jest taka świadomość, że byłem na wolności - podkreśla mężczyzna.

Władysław Lewkowicz mówi, że przez cały czas ma świadomość, iż przeżył aby świadczyć, mówić ludziom współczesnym o tych, co odeszli, o tych, co bardzo kochali Ojczyznę, Polskę. - Tam w obozie każdy wiedział, co to jest śmierć. Tam życie traciło się za nic - o, choćby dlatego, że się zachorowało czy miało słabszy dzień, albo Niemiec miał taki kaprys... Ci zmarli zobowiązują nas żywych do tego, żeby przekazywać grozę tamtych dni - mówi Władysław Lewkowicz.