Pacyfistki z Papui

Andrzej Solak

publikacja 07.03.2009 13:22

Kobiety z dwóch tubylczych wiosek na Papui-Nowej Gwinei wymyśliły dość oryginalny sposób na zakończenie wojny międzyplemiennej. Niewiasty systematycznie... mordowały noworodki płci męskiej. Niemowlęta duszono, aby nigdy nie stały się wojownikami. Wzrastanie, 3/2009

Pacyfistki z Papui



Dramat rozpoczął się w 1986 r. Obywatele papuaskiego sioła Agibu zaczęli podejrzewać mieszkańców niedalekiej Amosy o rzucanie złych uroków. Z kolei w Amosie wrzało od oskarżeń pod adresem sąsiadów z Agibu, o - jakżeby inaczej - niecne czarownictwo. Zwaśnieni sąsiedzi szybko przeszli od słów do czynów. W ruch poszły tradycyjne narzędzia łowieckie narodów dżungli – łuki i dzidy. Obie strony nie dawały pardonu, trup słał się gęsto.

Mijały lata. Na świecie upadł komunizm, rozleciały się Związek Sowiecki i Jugosławia, powstała Unia Europejska; komputery i telefonia komórkowa zrewolucjonizowały codzienne życie, NASA podała wstępne terminy kolonizacji Księżyca – a w dżungli na Papui-Nowej Gwinei tubylcy rezali się jak za dawnych, dobrych czasów ery kamienia łupanego.

Około 1998 r., po dwunastu latach walk, konflikt wkroczył w najkoszmarniejszą fazę. Do tej pory walczyli i ginęli głównie wojownicy obu stron. Teraz na scenę wkroczyły wzmiankowane na wstępie, złaknione pokoju niewiasty. Papuaskie pacyfistki z obu wiosek rozpoczęły mordowanie wszystkich przychodzących na świat chłopców. Cel był szczytny (jak to u pacyfistów) – w świecie pozbawionym mężczyzn miały zapanować pokój i powszechna szczęśliwość...

Ma się rozumieć, zabijanie dzieci nie przerwało wojny; trwała w najlepsze. Procederu poniechano dopiero niedawno, na skutek interwencji chrześcijańskich misjonarzy, po 10 latach intensywnego dzieciobójstwa.

Pacyfiści przeciw pokojowi

Wszystkim, którzy wzdrygnęli się na powyższą historię, chciałem powiedzieć, że papuaskie obrończynie pokoju nie były gorsze (ani lepsze) od europejskich czy amerykańskich aktywistów antywojennych. W 1967 r., w ramach protestu przeciw wojnie w Wietnamie, belgijscy „pacyfiarze” podpalili dom towarowy w Brukseli, pełen personelu i kupujących – spłonęło wtedy żywcem 251 osób.

Amerykańscy przeciwnicy zaangażowania w konflikt wietnamski również gustowali w podpaleniach, takoż w podkładaniu bomb, w strzelaniu do interweniujących policjantów i strażaków, w bijatykach i demolkach. Podczas „antywojennych” rozruchów na amerykańskich uniwersytetach, w jednym tylko roku akademickim 1969/70 odnotowano 8 zabitych, 462 rannych (2/3 po stronie policji), 247 podpaleń.

Nawet zostawiając na boku pacyfistyczną „akcję bezpośrednią”, działania obrońców pokoju dawały opłakane rezultaty. Protesty amerykańskich pacyfistów doprowadziły do przerwania pomocy wojskowej USA dla Wietnamu Południowego, Kambodży i Laosu. W efekcie – kraje te wpadły w ręce komunistów, którzy zamordowali miliony ludzi.

W latach 30., kiedy w Niemczech Hitler wydawał miliardy na zbrojenia, gdy szykował się, by rzucić się światu do gardła, pacyfiści „nie chcieli umierać za Gdańsk”, odrzucili ideę wojny prewencyjnej chcieli obłaskawić zło przez kolejne ustępstwa. Skutkiem tego zafundowali światu największą w dziejach wojenną masakrę.

Nie chodzi tu o pochwałę konfliktów zbrojnych. Każdy zdrowy na umyśle człowiek chciałby, aby na świecie zapanował pokój. Jednak pacyfista potępi każdą wojnę, każde użycie przemocy, również uzasadnione. Rozbroi prawych, i tym samym ułatwi robotę łotrom. Nie darmo komuniści określali sentymentalnych naiwniaków z Zachodu mianem „użytecznych idiotów”.

Guru pacyfistów

Zewsząd, również z kręgów kościelnych, dobiegają mnie głosy zachwytu nad postacią Mahatmy Gandhiego, który rzucił kiedyś wyzwanie brytyjskim rządom w Indiach, odwołując się do metody non violence (bez przemocy). Z ust paru księży katolickich słyszałem słynną kwestię hinduskiego guru, powtarzaną niczym wyrzut sumienia: „Bez wątpienia byłbym chrześcijaninem, gdyby chrześcijanie byli nimi przez 24 godziny na dobę.” Zawsze opatrzoną komentarzem, że to straszny wstyd dla nas, że ów szlachetny Gandhi chrześcijaninem nie został.







Taaak. Łatwo być „antysystemowym” buntownikiem w liberalnym imperium brytyjskim, które gwarantowało Gandhiemu prawo do buntowania się (George Orwell skomentował rzecz sceptycznie: „- Trudno sobie wyobrazić, jak można stosować metody Gandhiego w kraju, w którym przeciwnicy reżimu znikają w nocy i więcej nikt o nich nie słyszy. [...] Czyż jest w tej chwili jakiś Gandhi w Rosji?”). Mam również wątpliwości, czy wypada katolikom czcić człowieka, który na pytanie, czy jest hinduistą, odparł kokieteryjnie: „- Tak, jestem, ale jestem także chrześcijaninem, muzułmaninem, buddystą i żydem” (tolerancja jest cnotą ludzi bez przekonań, jak rzekł kiedyś wielki Chesterton).

Ale nic nie rozśmiesza mnie tak bardzo, jak naiwna chwalba nad mahatmowym pacyfizmem. W 1938 r., po krwawych antyżydowskich pogromach w Niemczech (tzw. Noc Kryształowa), „genialny” Mahatma bredził: „Jestem pewien, że najbardziej kamienne niemieckie serca ustąpią, jeżeli tylko Żydzi przyjmą zasady nie odpowiadania przemocą na przemoc.”

Istotnie, w następnych latach miliony Żydów wybrało bierną postawę, idąc potulnie na rzeź - ku niekłamanej radości niemieckich oprawców! Zaś Gandhi, utwierdzany w poczuciu własnej „wielkości” przez mrowie pochlebców, dalej nie ustawał w udzielaniu pouczeń. W 1942 r., gdy na frontach II wojny światowej ważyły się losy świata, Mahatma wzywał Anglików do... złożenia broni i dobrowolnego wydania się na zagładę: „Chciałbym, abyście złożyli broń, którą macie, jako nieużyteczną dla ratowania siebie samych i ludzkości.

Zaprosicie Hitlera i Mussoliniego, aby wzięli to, co chcą z krajów, które nazywacie swoimi. Jeżeli ci panowie zdecydują się zająć wasze domy, opuścicie je. Jeżeli nie pozwolą wam odejść swobodnie, dacie się - mężczyzna, kobieta i dziecko - zabić, ale nie staniecie się ich poddanymi.”

Nie wiem, jak Hitler i jego otoczenie zapatrywali się na tego „użytecznego idiotę”. Ale na miejscu Führera nagrodziłbym Mahatmę Gandhiego workiem medali. Toć ze wszystkich sił pracował on na sukces III Rzeszy.

Sięgnij po miecz!

Prawem kontrastu, wspomnijmy słowa innego człowieka, twardo stąpającego po ziemi i nie uciekającego się do łatwych rozwiązań „pod publiczkę”.

„- Są sytuacje, w których walka zbrojna jest złem nieuniknionym, od którego, w tragicznych okolicznościach, nie mogą się uchylić chrześcijanie” – mówił papież Jan Paweł II, przy okazji obchodów 300-lecia odsieczy wiedeńskiej (1983).

„- Ten, kto naprawdę pragnie pokoju, odrzuci wszelki pacyfizm, za którym kryłoby się tchórzostwo czy zwykła chęć zapewnienia sobie spokoju” – pisał w Orędziu na Światowy Dzień Pokoju (1984). A trzy lata później w Gdańsku, w miejscu zroszonym krwią obrońców składnicy wojskowej, odwoływał się do ich nieustępliwości:

„- Pozostali w pamięci narodu jako wymowny symbol. Trzeba, ażeby ten symbol wciąż przemawiał, ażeby stanowił wyzwanie dla coraz nowych ludzi i pokoleń Polaków.

Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje ‘Westerplatte’. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można zdezerterować!”

Próżno szukać w tych słowach jakiegoś krwiożerczego uwielbienia wojny. Jest tylko stwierdzenie faktu, że czasem inaczej nie można. I nawiązanie do nauk Jezusa, który żąda od nas: „Lecz teraz [...] kto nie ma, niech sprzeda swój płaszcz i kupi miecz!” (Łk 22, 36).

Dlatego nie zachwycam się wcale postacią Gandhiego i jemu podobnych, których pacyfizm torował drogę podbojom ludobójców. O wiele bliższe duchowi chrześcijaństwa wydaje mi się wezwanie premiera Churchilla z 1940 r., z okresu, gdy poraniona Anglia samotnie stawiała opór triumfującemu Hitlerowi:

„- Będziemy bronić naszej wyspy, bez względu na to, ile będzie nas to kosztowało. Będziemy walczyć na plażach, będziemy walczyć na lotniskach. Będziemy walczyć na morzu i lądzie, będziemy walczyć na polach i na ulicach, będziemy walczyć w górach. Nigdy się nie poddamy!”