Pocztówka z Tajwanu

ks. Jarosław Wiśniewski

publikacja 08.11.2009 15:09

Od kilku dni przebywam na Tajwanie, na konferencji Papieskiej Komisji Cor Unum (związek kościelnych organizacji charytatywnych). Sporo się tu dzieje. 500 uczestników z całej Azji, zaledwie dwu Polaków. Wzrastanie, 11/2009

Pocztówka z Tajwanu



Ja reprezentuję Uzbekistan. Ks. Andrzej Madej – Turkmenię. Niedawno był tu tajfun, który zniszczył 700 istnień ludzkich, 100 mostów, sto szkół i kilkaset budynków. Gościnni wyspiarze nie odwołali jednak konferencji, która odbywa się na katolickim Uniwersytecie Fu Jen. Studiuje tu 25.000 młodzieży, z tego około 500 katolików. Spośród 27 milionów mieszkańców katolicyzm wyznaje ponad 200 tysięcy. Jest to teren misyjny, ale władze w odróżnieniu od Chin komunistycznych, podtrzymują stosunki z Watykanem i Kościół ma tu wysoki autorytet.

Miałem nadzieję, że będę słać sms-y ale nie wyszło, bo na Tajwanie nie ma elektryczności 220 V, tylko 110. Powinienem był o tym pamiętać, a jednak zapomniałem i nie mogę załadować telefonu. Na szczęście jest dostęp do internetu.

Pogoda jest jak w Uzbekistanie, ponad 30 stopni ale ze względu na bliskość morza jest ogromna wilgotność i powietrze pachnie jak w pralni. Nawet zapach jest podobny. Nie trzeba chodzić do sauny, by zrzucać kilogramy. Mamy tu dużo potraw wegetariańskich, więc mi wszystko smakuje.

Hotel w jakim mieszkam jest położony na obrzeżach miasta i niewiele tu można zobaczyć, poza rybkami w mulistym, zielonym stawie. Ciekawi są uczestnicy konferencji. Jest pięciu kardynałów, kilkudziesięciu biskupów, dwustu księży i ponad stu świeckich i zakonnic. Cała Azja. Takich jak ja białasków maximum 10 sztuk. Reszta to żółtoskórzy i ciemnoskórzy (głównie z Indii).

Ewangelia pięciu palców

To są swego rodzaju rekolekcje w stylu seminarium naukowego. Temat główny to pomoc biednym. Cor Unum to papieska struktura na czele z niemieckim kardynałem Kortezem. W słowie wstępnym wyjaśnił nam różnice między Czerwonym Krzyżem i katolickimi organizacjami humanitarnymi. Potem przełożony Misjonarzy Miłości wspólnie z Siostrami Kalkutkami przeprowadzili pierwszą konferencję. Była tam mowa o Ewangelii pięciu palców, czyli o głoszeniu Ewangelii rękami.

Mszy przewodniczył emerytowany kardynał Sin, który opowiedział historię swej choroby. Od trzech lat ma raka i postawił sobie za zadanie, że pozostały mu czas spędzi na podróżach po całym Tajwanie odwiedzając Uniwersytety, również świeckie. Przez trzy lata odwiedził 30 uczelni i wszędzie w ten lub inny sposób głosił Chrystusa głównie osobom niewierzącym. Twierdzi, że przez wszystkie poprzednie lata, gdy był zdrowy nie udawało mu się dokonać tak wiele. Toteż jego opinia jest taka, że choroba dla chrześcijanina to błogosławieństwo, a perspektywa śmierci niesie radość. Mówił bardzo szczerze i wkładał mi te słowa do samego serca, to co już sam dla siebie odkryłem trzy lata temu, gdy zaczęła się moja przygoda z nerkami.

Bogurodzica po chińsku

Z Andrzejem Madejem dostaliśmy zgodę, by po wieczornej modlitwie zaśpiewać po polsku hymn Bogurodzica. I choć najprawdopodobniej tłumaczenia na chiński nie ma, to nam udało się tę pieśń spopularyzować. Od samego rana ogłaszano, że na wieczornej modlitwie będzie tysiącletni polski hymn o Matce Bożej na cześć jej Narodzin… Nie było wiele czasu na przygotowanie, a nas było tylko dwóch. Poprosiłem pewnego Chińczyka, by nam hymn skopiował na ksero z brewiarza, by nie nosić ciężkiej książki. On mnie nie zrozumiał i zrobił 50 kopii. Dzięki temu miałem okazję rozdać obecnym i wielu żółtoskórych po raz pierwszy w życiu śpiewało po polsku najtrudniejszy z możliwych tekstów. Widać wyraźnie, że im to sprawiło satysfakcję.






Wśród konferencji była fajna opowieść o wietnamskim kardynale, który spędził 13 lat w więzieniu. Jego cela miała 50 cm na 50, więc mógł w niej tylko siedzieć i spał siedząc. Jedzenie było słabe, a gdy go kiedyś zapytali czy ma jakieś specjalne życzenie, to powiedział, że ma kłopoty z żołądkiem i koniecznie potrzebuje butelkę wina oraz niekwaszony chleb, bo od drożdżowego czy ryżowego dostaje wrzodów. To wszystko oczywiście były drobne kłamstwa służące zdobyciu „materii dla Mszy św.”. Kardynał Franciszek Ksawery Nguyen zaczynał odprawiać o 9 wieczór, gdy gaszono światło. Wylewał sobie kilka kropel wina na dłoń, brał okruszynę opłatka i z pamięci się modlił, a jego kielichem i ołtarzem była własna dłoń.

Pogański ołtarz

Podczas wieczornego spaceru ujrzałem tzw. Temple, czyli taoistowską kapliczkę dwupiętrową. Furtka na drugim piętrze była zamknięta, więc walczyłem chwilkę z pokusą, by jak maluch przeskoczyć płotek i zobaczyć pogański ołtarz.

Na pierwszym piętrze stróż świątyni mył jakieś naczynia. Ukłoniłem mu się ze słowami: „Ni Hao” i łamanym chińskim wyrzekłem: „Wo Xian Kan Kan” (chcę popatrzeć). Ten kiwnął głową z aprobatą i dalej mył.

Idea świątyni podobna jest do naszej. Jest duży ołtarz dla składania owoców; przed nim sporych rozmiarów „donica” dla wstawiania kadzidełek w popiół; stało tam jedno tłuste jak cygaro i wysokie na pół metra kadzidełko i tliło się… W głębi dwa boczne ołtarzyki i jeden większy, centralny. Na każdym siedział sobie włochaty Lao Tsy w towarzystwie innych „mądrali”, tak samo jak on włochatych. W centralnym ołtarzu figurki miały blond włosy, w bocznych czarne. Ciepłe krzyczące kolory, które mnie tak zawsze ujmowały w świątyniach buddyjskich naprowadzały na myśl, że Disneyland i inne amerykańskie zabawki to też kult pogański tej samej maści i tego samego „przedszkolnego” typu.

Wychodząc wypowiedziałem resztę swego słownika: „Xien Xien” i „Zai Tien” (Dziękuję, do widzenia) i powędrowałem w poszukiwaniu kolejnych ciekawostek.

Ciekawe są skutery w akcji. Czekają posłusznie na zielone światło odmierzane cyferkami; na każdych światłach inna liczba sekund: czasem 10, czasem 30. Gdy pokazuje się 5, wtedy ludzik na zielonym świetle, który tupał dotąd spokojnie – zaczyna lecieć jak szalony i nagle staje zmieniając się w czerwonego krasnala i wtedy skuterzyści jak banda komarów albo bąków, jak na zawodach żużlowców atakują przestrzeń z niesamowitą siłą.

Obserwując nocne życie konstatowałem, że ludzie, zwłaszcza młodzież jakby się dopiero zbudzili. Było nadal 28 stopni ciepła. Twarze, owszem, zatroskane – ale pogodne, czasem roześmiane. Dużo klientów w sklepach i w gabinetach fryzjerskich, sporo masażystów, wszelkiej maści kiosków i całodobowych „kuźni” reperujących skutery. W tych nieco zapaćkanych kanciapach przykuwało moją uwagę to, że w wielu sklepikach w centralnym miejscu siedzieli sobie napotkani przeze mnie w świątyni brodacze, a gospodarze nie gasili świec płonących przed tymi wizerunkami. Ci ludzie jakby na złość komunistycznym Chinom ani na chwilę nie zwątpili w moc swoich idoli i jakby tam nie było, dla mnie to optymistyczny znak. Nikomu do głowy nie przyjdzie kwestionowanie religii. Całe codzienne życie jest nią przepełnione…