Wszyscy święci balują w niebie

Michał Buczkowski

publikacja 08.11.2009 15:12

Początek listopada (nie tylko dwa pierwsze dni, ale osiem, podczas których można zdobyć specjalne odpusty) to również znakomity czas na refleksję o własnej śmierci. Coraz mniej o niej myślimy. Wzrastanie, 11/2009

Wszyscy święci balują w niebie



Oto ujrzałem tłum wielki – relacjonuje św. Jan wizję rzesz zbawionych – z wszystkich pokoleń, narodów, ludów oraz języków.

Ten tłum wcale nie jest sprzeczny ze słowami Jezusa o wąskiej i stromej ścieżce – kto w sezonie wakacyjnym próbował dostać się na Trzy Korony, ten wie, że stroma i wąska ścieżka może pomieścić tłumy – w dodatku tłumy różnych narodów, ludów oraz języków.

Kościół zawsze miał wielki szacunek do swych świętych, szczególnie, przynajmniej w początkach istnienia, do męczenników. Na ich grobach odprawiano Msze, ukazując tym samym ciągłość Kościoła. Wspomina się też imiennie wielu, którzy zmarli w aurze świętości. Każdego dnia jakiś święty ma swój dzień – stąd obchodzenie imienin – czyli wspomnienia patrona.

Jednak nie każdego, kto na to zasługiwał, włączono do kalendarza liturgicznego, przeznaczając mu specjalny dzień w roku. Trudno spamiętać nawet tych, którzy oficjalnie zostali ogłoszeni świętymi (kto dziś pamięta, czym wsławił choćby św. Lucyfer?). Dlatego Kościół na Wschodzie zaczął obchodzić Święto Wszystkich Świętych (początkowo Wszystkich Męczenników). Tradycja szybko przedostała się na Zachód.

W Rzymie

szybko przyjęło się wspominanie świętych w ogólności. W ósmym wieku oratorium w bazylice św. Piotra poświęcono „ku czci Zbawiciela, Jego Świętej Matki, wszystkich aniołów, Męczenników i wszystkich doskonałych Sprawiedliwych, którzy posnęli na całym kręgu Ziemi”. Zaś w dziewiątym stuleciu papież namówił cesarza do wprowadzania uroczystości Wszystkich Świętych w całym państwie. Niech nikogo nie dziwi taka rola cesarza. Był to władca namaszczony, część kościelnej hierarchii niemalże. Nijak go porównywać do dzisiejszych prezydentów.

Wojciech Cejrowski namawiał kiedyś do radosnego składania sobie imieninowych życzeń pierwszego listopada. Wtedy swoje święto mają wszyscy nasi patronowie. Więc nawet jeśli ktoś ma na imię Bogna czy Witold, niech się nie martwi tym, że Kościół nie ogłosił świętym nikogo o takim imieniu – najpewniej w niebie znajdzie się jakiś patron, którego święto można obchodzić właśnie pierwszego listopada.

Ale dlaczego pierwszego listopada,

skoro początkowo obchody, jako kojarzące się ze Zmartwychwstaniem, odbywały się wiosną? Trzynastego maja 609 r. papież Bonifacy IV zmienił Panteon (czyli pogańską świątynię wszystkich bogów) w kościół ku czci Dziewicy Maryi i wszystkich męczenników. Żeby nazwa nie była tylko pustym dźwiękiem, kazał zwieźć tam 28 wozów kamieni z katakumb! Miało się czuć fizycznie łączność z męczennikami.

I co roku ludzie przybywali w rocznicę tego wydarzenia, by czcić swych świętych męczenników. Przyjeżdżało ich tak dużo, że – jak to po zimie – brakowało dla nich jedzenia. Z troski o pątników święto przeniesiono na pierwszego listopada. Na terenach Anglii i Irlandii już wcześniej świętowano w tym terminie, więc data przyjęła się znakomicie. Przez wieki pierwszego listopada katolicy obchodzili uroczystość Wszystkich Świętych.

A obecnie? Przysłuchując się wielu katolikom można usłyszeć, że ten dzień to Święto Zmarłych, czy nawet w zwulgaryzowanej formie: Dzień Trupa... Komuniści, nieznoszący wszystkiego co religijne, próbowali zmienić mentalność, zmieniając słowa. I chyba udało się narzucić katolikom nową nazwę, a co za tym idzie, nastawienie do samego dnia. Niewielu teraz przychodzi do głowy, by pierwszego listopada wspominać świętych, choćby odmówiwszy litanię do wszystkich świętych czy czytając hagiograficzne opisy, bo uroczystość Kościoła Triumfującego została zdegradowana w świadomości wielu do wspomnienia zmarłych. Z święta żywych w dzień umarlaków.

W czasach pogańskich,

mieszkańcy Rzymu w lutym wychodzili za miasto, by odwiedzać groby swych bliskich. Było w tym coś ze strachu – kwiaty, mleko i wino, które przynoszono miały sprawić, że zmarli nie będą czynić szkody żyjącym. Świat ziemski i świat pozagrobowy były blisko siebie, granica między nimi nie była wyraźna – zmarli mogli ingerować w świat żyjących: szkodzić im lub pomagać, ale i chodzący jeszcze po ziemi próbowali wpływać na tych, którzy odeszli. Jednak nie były to przestrzenie zaprzyjaźnione.






Inaczej wśród katolików. Zmarli nie są jakimś postrachem czy ewentualnie zacnymi antenatami. Są częścią tego samego Kościoła. Orędują za nami w niebie, my czcimy ich zasługi. To przyjaciele, zawsze można ich poprosić o modlitwę – od poszczególnych intencji są nawet specjaliści – taki święty Antoni, gdy nie daj Boże, coś się zgubi, zaraz stoi gotowy do pomocy. A święty Izydor już w siódmym wieku tak miał notatki uporządkowane, że jak się tylko Internet pojawił, zaraz zrozumiał w czym rzecz i zajął się sprawami informatyków. Nie ma się czemu dziwić – Bóg jest Bogiem żywych, nie umarłych – święci są jak najbardziej realni (i nie dajcie sobie wmówić, że święty Mikołaj nie istnieje – żyje i raduje się w Bożej chwale).

Wspólną z antykiem mamy pewną prywatność przeżywania. Lutowe rzymskie Parentalia były świętem bardzo rodzinnym – odwiedzanie zmarłych, zostawianie im jedzenia. Katolicy, na początku listopada szczególnie, też chcą być blisko swoich zmarłych, nie wystarcza centralna uroczystość w kościele, liczy się też wymiar prywatny spotkania – pójście na cmentarz, zapalenie znicza, położenie kwiatów, chwila w ciszy. Stąd i zwyczaj Mszy na cmentarzach – by łatwiej było pogodzić przeżywanie wspólnotowe i osobiste.

Niezwykłe jest to wymieszanie,

jakie mamy na polskich drogach we Wszystkich Świętych. Szczecińskie tablice rejestracyjne w Bieszczadach, wrocławskie w Lublinie... To święto to również okazja, by umacniać więzy z żyjącymi. Często jedyna możliwość w roku, by spotkać dalszą rodzinę. A wszystko dzięki pamięci o wspólnych przodkach. Zmarli opiekują się nami i w tak prozaiczny sposób, jak dając powód do takich spotkań.

Ale właściwym czasem nawiedzania grobów jest następny dzień po pierwszym listopada – Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych. Można powiedzieć, że pierwszy to dzień nieba, a drugi czyśćca. Jeden i drugi niesie nadzieję – oba dotyczą rzeczywistości zbawionych, oba dni silnie są ze sobą związane.

Idea dnia pamięci o wszystkich zmarłych powstała później. W kościele starożytnym chrześcijanie wspominali umarłych podobnie jak poganie, myśląc głównie o najbliższych. Dopiero – wspomniany już – św. Izydor z Sewilli zalecił mnichom odprawiać w dzień po pięćdziesiątnicy (znów akcent na bliskość zmartwychwstania) Mszę za dusze wszystkich zmarłych.

Jednak narodziny tego wspomnienia można łączyć dopiero z samą końcówką wieku dziesiątego, kiedy to opat Odilon z benedyktyńskiego Cluny zarządził takie obchody na drugiego listopada. Ale, jak to w Kościele często bywa – zarządził coś, co od dawna było już dobrą, uświęconą praktyką. Zanim papież potwierdził tę praktykę stosownym dekretem dla całego Kościoła, minęło jeszcze osiem wieków... Powolne są młyny kościelne.

Początek listopada (nie tylko dwa pierwsze dni, ale osiem, podczas których można zdobyć specjalne odpusty) to również znakomity czas na refleksję o własnej śmierci. Coraz mniej o niej myślimy. Kiedyś śmierć była częścią życia, codziennością, wszyscy zbierali się przy człowieku, gdy umierał, on przyszykowany był na śmierć – miał kupione buty, odświętne ubranie. Ludziom od chrztu przy różnych okazjach towarzyszyła gromnica, która przypominała między innymi, że kiedyś zostanie zapalona przy marach.

Człowiek całe życie przygotowywał się do śmierci,

a więc przejścia do nowego życia. A człowiek przygotowany się nie bał – śmierć była czymś oswojonym, bliskim. Coraz częściej można spotkać się ze strachem przed śmiercią. Już rzadko używa się samego słowa – łatwiej przechodzi przez usta „odejście”... I to odsuwanie myśli o śmierci zwiększa strach, bo boimy się nieznanego.

Uwielbiam nocne powroty z cmentarzy – pulsujące żółte światło zniczy, łatwo odróżnialne od elektrycznego, jest świadectwem wiary w życie wieczne. Wiary w to, że świętość nie jest czymś nierealnym, ale że nasi zmarli, dzięki Bożej łasce, dostąpią zbawienia. Staram się myśleć – może nie o wszystkich, bo nie dałbym rady – ale o nieznanych z imienia świętych, tych niewyniesionych na ołtarze. I zawsze wtedy próbuję myśleć o swojej świętości.