Kościół i teczki

Rozmowa z Andrzejem Grajewskim, Krzysztofem Kozłowskim i ks. Arkadiuszem Wuwerem

publikacja 04.10.2006 22:27

Trudno, by Kościół prosił o zlustrowanie swoich ludzi, gdy... nie było lustracji. Tygodnik Powszechny, 9/2005

Kościół i teczki

Agentura kościelna donosiła głównie na księży, na świeckich - rzadko. Donosy miały służyć nie tylko zdobyciu informacji, ale i prowadzić do rozbicia spoistości stanu kapłańskiego. Potrzebne jest rzetelne opracowanie archiwów, by tak trudny temat nie stał się polem do sensacji.

MAREK ZAJĄC: - Niedawno kard. Józef Glemp powiedział, że wie, który ksiądz z archidiecezji warszawskiej był tajnym współpracownikiem bezpieki.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Przy całym szacunku: Ksiądz Prymas nie wie, co mówi. Bez zbadania akt operacyjnych nie można stwierdzić, kto współpracował, a kto nie współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa.

Przywołam własne doświadczenia: i jako badacza archiwów, i jako pokrzywdzonego. Gdy zaglądamy do teczek, przeżywamy trzy zaskoczenia. Po pierwsze, że sami w nich jesteśmy. Po drugie, kogo jeszcze w nich znajdujemy. Oczywiście, nie miałem wątpliwości, że wśród moich kolegów byli tajni współpracownicy. Ale gdyby mi pokazano zdjęcie redakcji “Gościa Niedzielnego” z czasów PRL i powiedziano: “Powiedz, kto na pewno nie był tajnym współpracownikiem”, wskazałbym na kogoś, kto akurat był agentem.

Po trzecie, zdziwi nas, kogo nie znajdziemy. Sam musiałem zweryfikować opinię o osobie, która - jak sądziłem - miała odegrać negatywną rolę podczas mojego rozpracowywania. Tymczasem z akt wynika, że ów człowiek zachował się znakomicie. Nawet mnie bronił.

Biskupi nie chcieli

- W 1999 r. Andrzej Grajewski opublikował książkę “Kompleks Judasza”, gdzie opisał skalę uwikłania ludzi Kościoła w agenturę SB. Ostrzegał: jeżeli nie zmierzymy się z tym problemem, zrobią to ludzie Kościołowi niechętni. Przestrogę zlekceważono...

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Jako minister spraw wewnętrznych rozmawiałem w 1990 r. z sekretarzem Episkopatu, abp. Bronisławem Dąbrowskim i sondażowo pytałem, czy Kościół byłby zainteresowany materiałami dotyczącymi księży w agenturze SB. Arcybiskup odpowiedział, że Episkopatu w zasadzie nie interesują ocalałe dokumenty; że to są sprawy wewnątrzkościelne, pozostawione do decyzji ordynariuszom. Mówił, że były różne sytuacje, które wymagają troskliwego pochylenia się nad nimi, ale do tego nie są Kościołowi potrzebne żadne zewnętrzne informacje. Na tym rozmowa się skończyła. Natomiast Episkopat był zainteresowany ujawnieniem, a następnie likwidacją aparatów podsłuchowych. Jan Widacki, ówczesny podsekretarz stanu, nadzorował akcję usuwania tych instalacji w Sekretariacie Episkopatu w Warszawie i na Jasnej Górze - w pomieszczeniu, gdzie również odbywały się posiedzenia biskupów.

KS. ARKADIUSZ WUWER: - Trudno sobie wyobrazić, by Kościół miał prosić o zlustrowanie ludzi Kościoła, gdy... w ogóle nie było lustracji. Takie wychodzenie przed szereg byłoby kuriozalne. Jednakże świadomość, że pewna grupa księży może się wstydzić zaangażowania w agenturę, istniała od zawsze. Dlatego dziś należy się zastanowić, jak odkrywać smutną prawdę o przeszłości, aby skrzywdzić możliwie niewielu niesłusznie oskarżonych.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Jedno trzeba uporządkować: mieszamy lustrację z pewnym procesem historycznym, który ma na celu wyjaśnienie funkcjonowania Kościoła w PRL. Otóż lustracja - jako zabieg techniczny, który umożliwia selekcję kandydatów na wysokie stanowiska publiczne - Kościoła naturalnie nie dotyczy, bo w nim rządzą zupełnie inne mechanizmy. Chociaż przezorność nakazywałaby, żeby osoby przymierzane do ważnych stanowisk kościelnych również prosić o stosowne zaświadczenia.

Pytania, które postawiłem w “Kompleksie Judasza”, nie znajdowały się wówczas w centrum debaty publicznej. W innych krajach (bo przecież książka powstała także na podstawie obserwacji NRD i b. Czechosłowacji) chronologia wydarzeń była następująca: otwiera się archiwa i rusza proces lustracyjny - przede wszystkim czołówki politycznej, potem elit i na końcu Kościoła. W Polsce taki proces został zatrzymany w 1992 r., być może na skutek niefortunnych okoliczności pierwszej lustracji, którą przeprowadził ówczesny minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz. Ba, dominowało generalne przekonanie elit politycznych i społeczeństwa, że do tych spraw nie należy wracać. No i właśnie, ks. Wuwer ma świętą rację: dlaczego Kościół miał występować przed szereg? Przecież ta instytucja była przede wszystkim ofiarą systemu! Wciąż należy podkreślać, że do 1980 r. Kościół był głównym celem opresywnych akcji Służby Bezpieczeństwa. O ile zwykły obywatel musiał coś zrobić, żeby SB się nim zainteresowała, o tyle w przypadku duchownego wystarczyło po prostu wstąpić do seminarium, żeby założono mu Teczkę Ewidencji Operacyjnej Księdza. Duchowni byli jedyną grupą społeczną, która automatycznie podlegała powszechnemu rozpracowaniu.

O ile wiem, tylko w sprawach tak delikatnych jak przygotowanie procesów beatyfikacyjnych Kościół starał się sięgać do archiwów. Sam byłem członkiem komisji teologiczno-historycznej w pewnym ważnym, wciąż trwającym procesie. Arcybiskup metropolii, gdzie prowadzono proces, zwrócił się do ówczesnego szefa MSW, Andrzeja Milczanowskiego, o dostęp do materiałów dotyczących kandydata na ołtarze. I faktycznie, przeprowadziliśmy szeroką kwerendę. Zatem w sprawach nadzwyczajnych Kościół nie chował głowy w piasek.

Ochotnicy i ofiary

- Załóżmy, że po latach wychodzi na jaw, iż pewien ksiądz był agentem SB. Czy nie grozi mu utrata wiarygodności w oczach tych, którym udziela sakramentów? Tego problemu nie rozwiąże ani konfesjonał, ani szczera rozmowa z biskupem czy przełożonym w zakonie.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Kapłanowi nie można odebrać święceń. Nawet jeżeli się załamał i poszedł na współpracę z SB. Co nie znaczy, że jeśli jest publicznym reprezentantem Kościoła, np. proboszczem, musi nadal pełnić urząd. Na pewno powinien usunąć się w cień ksiądz, który donosił na innych kapłanów czy parafian.

KS. ARKADIUSZ WUWER: - Tu musimy wziąć pod uwagę dwa wymiary. Pierwszy wewnętrzny: ksiądz, który ma taką biografię, a wciąż sprawuje posługę kapłańską, musi przeżywać straszliwy dramat. Chodzi o rachunek sumienia i rozliczenie przed Bogiem, który i tak wie o wszystkim. Jeżeli zaś idzie o wymiar zewnętrzny, ksiądz powinien rozważyć złożenie dymisji. To - oczywiście - może okazać się trudne, zwłaszcza gdy miał dotychczas nieposzlakowaną opinię. Ale tu dochodzimy do pytania o klasę człowieka. Przecież jego przeszłość mogłaby zaważyć na stosunku wiernych do Kościoła - bo, powiedzmy sobie jasno, ludzie widzą Kościół przez pryzmat księży.

Jest jeszcze trzeci aspekt: miłosierdzie i przebaczenie. Nie potrafimy w pełni obiektywnie ocenić motywów i okoliczności decyzji księdza, który podjął współpracę z SB. Dlatego jeżeli ktoś prosi o przebaczenie - powinien je otrzymać.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Jeżeli prosi... Problem w tym, że wśród duchownych, a tym bardziej świeckich, nie ma ugruntowanego przekonania, że jako tajni współpracownicy robili coś złego.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Taka postawa może wynikać z cynizmu: “Cóż, musiałem, w dodatku nie byłem gorszy od innych”. Ale jest też kategoria ludzi, którzy żyją w subiektywnie uczciwym przekonaniu, że ich kontakty z SB nikomu nie zaszkodziły. Nawet przeciwnie: uważają, że podjęli grę, starając się chronić bliskich czy współpracowników. Tu działa psychologiczny mechanizm wypierania tych elementów, które kłócą się z pozytywnym obrazem samego siebie. Ci ludzie uważają się wręcz za pokrzywdzonych przez aparat bezpieczeństwa. W ich przypadku nie ma co liczyć, że dobrowolnie zrzekną się urzędów kościelnych. Taki proboszcz powie sobie: “Zrobiłem dla parafii bardzo wiele i zapłaciłem za to cenę, ale przecież inni nie palili się do rozmów z SB. Nie było zbyt wielu ochotników”.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Co do ochotników miałbym zdecydowanie inny pogląd...

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Zgoda, wycofuję się. Niemniej naciski, szczególnie na księży, opierały się na znanych metodach, choćby szantażu...

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - ...znów muszę zaoponować. O szantażu w sprawach obyczajowych pisało się np. w instrukcjach operacyjnych z czasów stalinowskich. To słynne trzy słabości: “Korek, worek i rozporek” (alkohol, pieniądze i seks). Jednak od lat 60. stosowano przede wszystkim inne metody. To nawet logiczne: jaki jest pożytek ze zwerbowanego siłą czy szantażem agenta? Prawie żaden. Na ogół szybko ich wyrejestrowywano jako bezużyteczne źródła informacji. Szukano za to współpracowników ideowych czy frustratów...

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Byli też tacy, których za współpracę nagradzano np. materiałami na budowę kościoła.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Znam taki przypadek. Ksiądz był represjonowany w latach 60., bo chciał zbudować kościół. W latach 70. SB zaoferowała mu pomoc w zamian za współpracę. I faktycznie: pomagali załatwiać zezwolenia, materiały. Esbecy musieli zresztą prowadzić skomplikowaną grę z urzędnikiem ds. wyznań, który nadal myślał, że ów ksiądz jest wrogiem ustroju i należy go zdeptać...

Tu przychodzi na myśl inny mechanizm: czasem SB kreowała sukcesy duszpasterskie niektórych tajnych współpracowników. Dlaczego? Bo taki ksiądz zyskiwał w ocenie biskupa, awansował i stawał się cenniejszym źródłem informacji.

- Jak oceniać postępowanie opisanego księdza?

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Ten człowiek uznał, że budowa kościoła - jak sądził: dzieło jego życia - jest ważniejsza od wszelkich innych wartości. I tak przekreślił dotychczasową biografię. Choć rzeczywiście postawił wspaniałą świątynię, zawiódł ludzi, którzy z poświęceniem pomagali w budowie. I jeżeli prawda wyjdzie na jaw, jego nazwisko przestanie figurować złotymi zgłoskami w kronikach parafii.

Wyspa Tyberiusza

KS. ARKADIUSZ WUWER: - Wstąpiłem do seminarium w 1984 r., zatem pewnie i mnie obserwowano. Gdy studiowałem, zdarzyło się, że któryś z kleryków nagle zniknął... Mówiło się potem, że był wśród nas właściwie w pracy, a teraz, po wykonaniu zadania, odchodzi.

Załóżmy jednak, że pewien kleryk czy ksiądz był tajnym współpracownikiem. Od tamtego czasu minęło kilkanaście, może ponad dwadzieścia lat. Wierzę, że z upływem lat narodziła się w nim refleksja, która prowadzi do skruchy.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Nie znam takich przypadków.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Ja również.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - W Czechosłowacji do współpracy przyznał się publicznie jeden ksiądz, Alois Kánsky. To była znana postać, nieformalny spowiednik Karty 77. Gdy wyznał, że współpracował z bezpieką, zwolniono go z funkcji redaktora naczelnego “Katolickiego Tydenika”, największego pisma katolickiego w Czechosłowacji. Trafił na wiejską parafię. Po paru latach powiedział: “Byłem głupcem. Tylko ja jeden się przyznałem, więc tylko wobec mnie jednego wyciągnięto konsekwencje”.

KS. ARKADIUSZ WUWER: - Ten ksiądz poniósł klęskę, powiedziałbym: dyplomatyczną. Ale być może zarazem odniósł sukces osobisty, jako człowiek, nawet jeżeli sam tak nie uważa. Zawsze można szukać usprawiedliwień: budowa kościoła, wyjazd na studia za granicę itp. Ale ktoś taki jak niegdyś - we własnym przekonaniu - w połowie współpracował, tak teraz w połowie się usprawiedliwia. To niebezpieczny brak radykalnego pogodzenia się z prawdą o sobie samym.

Przypomina mi się historia Wyspy Tyberiusza w Rzymie. Niegdyś rozbiła się tam łódź ze zbożem. Nikt nie usunął wraku, wokół którego zaczął się osadzać muł i gałęzie. Tak powstała wyspa, która niemal zatamowała koryto rzeki. Podobnie jest z rozliczeniami byłych agentów: ukrywanie tych wstydliwych wydarzeń może zahamować społeczny krwiobieg.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Zagrożenie dla Kościoła nie ustało po 1989 r. Gdybyśmy przeprowadzili wiwisekcję kilku znanych spraw kryminalnych, w które wplątani byli duchowni, okaże się, że wielu oskarżonych zarejestrowano w archiwach SB jako tajnych współpracowników. Z kolei ci, którzy wciągnęli ich w przestępczy proceder, byli niegdyś oficerami operacyjnymi. Teraz funkcjonują w szarej przestępczej sferze. Trzeba powiedzieć jasno: dawne kontakty agenturalne często nie zostały przerwane. Zmienił się tylko ich charakter i dziś jest może nawet groźniejszy dla Kościoła niż w czasach komunistycznych.

- Jak liczna grupa księży była tajnymi współpracownikami? Historycy szacują, że około 10 proc.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - To liczba uśredniona, biorąc pod uwagę całą historię PRL. Na pewno obowiązywała zasada, o której słyszałem z ust samych oficerów Departamentu IV (zajmującego się Kościołem): “Jeden TW na dekanat”. Ale warto podkreślić, że tym agentem nie zawsze był ksiądz.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Czysto intuicyjnie obstawałbym przy tych 10 procentach. Po prostu zbyt rozległą siatkę agentów trudno kontrolować i skutecznie wykorzystywać.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Oficer SB powiedziałby, że zbyt wielkie ilości tajnych współpracowników nastręczały kłopotów z “obsługą źródeł”. “Nieobsługiwane źródło” stawało się martwe. Dlatego dokonywano okresowych przeglądów, podczas których część agentury usuwano z rejestrów.

- Czy księża donosili także na parafian, czy przede wszystkim na innych kapłanów?

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Agentura kościelna donosiła głównie na księży, na świeckich - rzadko. Donosy miały służyć nie tylko zdobyciu informacji, ale i prowadzić do rozbicia spoistości stanu kapłańskiego. Niedawno jeden z księży pokazał mi swoją teczkę. Był znany ze związków z opozycją i sądził, że zobaczy materiały na taki temat. Nic z tych rzeczy: dostał opis, jak próbowano go zwerbować, i donosy. Najaktywniejsza trójka tych, którzy pisali na niego raporty, była duchownymi. Wystąpił o odtajnienie ich nazwisk.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Nie zawsze trzeba było podpisać zobowiązanie do współpracy. Liczba księży - delikatnie mówiąc - uzależnionych od władzy jest większa niż liczba zarejestrowanych tajnych współpracowników wśród duchownych. I druga sprawa, która dotyczyła elit nie tylko kościelnych, ale także np. intelektualnych: najcenniejszych informatorów nie rejestrowano. Po prostu nie wypadało prosić o podpis czy płacić za informacje.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Oczywiście, w przypadku wielu duchownych SB nie odbierała formalnego zobowiązania. Była nawet instrukcja gen. Kiszczaka w tej sprawie. Mam jednak wrażenie, że ślady po rozmowach z informatorami, zwłaszcza tymi istotnymi, jednak zostały. Służba Bezpieczeństwa była niesłychanie zbiurokratyzowana...

Między Szawłem a Judaszem

- Ilu księży odmówiło współpracy?

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Niemal wszyscy pozostali. Pewnie: nie każdy ksiądz był nagabywany przez SB, ale każdy był obiektem zainteresowania. Trzeba jasno powiedzieć, że bilans PRL jest dla Kościoła jak najbardziej pozytywny. Zdecydowanie więcej było ludzi prawych, godnych i honorowych niż tych, którzy upadli.

KS. ARKADIUSZ WUWER: - Dlatego Kościół ma prawo i obowiązek przestudiować dotyczące go archiwa. Chociażby po to, aby oddać należną cześć tym, którzy się nie załamali. Trzeba też pamiętać o pedagogicznym, wychowawczym walorze rozliczenia z przeszłością. Szukanie usprawiedliwień dla współpracy w okolicznościach historycznych czy w ludzkich słabościach zaciemnia w gruncie rzeczy sprawę i prowadzi przeciętnego człowieka do przekonania, że właściwie niepotrzebnie stawiał opór systemowi komunistycznemu. Zło należy nazwać złem.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - W latach 50. z archidiecezji katowickiej wygnano biskupów. Rządy sprawowali księża-patrioci, dyspozycyjni wobec władz (zresztą wielu było zarazem agentami). W 1956 r. w sąsiedztwie katedry odbywa się narada duchowieństwa. Wstaje jeden z księży, który wprawdzie nie ujawnia, że był agentem, ale opowiada, jak działał w strukturach księży-patriotów. Mówi, że popełnił błąd, rzecz niegodną. Przeprasza biskupów i kapłanów. To jedyny znany mi taki przypadek w Polsce.

Zresztą biskupi katowiccy, którzy doświadczyli, czym była zgoda niektórych duchownych na kolaborację, postąpili bardzo zdecydowanie. To było trzęsienie ziemi; dziesiątki księży, którzy splamili się w czasach stalinowskich, wzywano na rozmowy do kurii i odbierano im parafie. A przecież biorąc pod uwagę stalinowski terror, współpracę z władzami można było wtedy usprawiedliwić w większym stopniu niż np. w latach 70. Wielu zesłano na małe wiejskie parafie. Niektórzy świetnie sobie poradzili, odkupili winy, potem nawet awansowali. Ale w świadomości duchowieństwa zostało zakodowane, co jest godne, a co jest niegodne.

- Był wymierny efekt tych działań biskupów?

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Po 1956 r. przez trzy lata w meldunkach operacyjnych Służba Bezpieczeństwa pisze: “Niestety, nie możemy zahaczyć agentury w sprawach kościelnych. Dotychczasowi agenci trafili na parafie wiejskie i stali się bezwartościowi, a inni nie chcą współpracować”. Porównywałem zresztą materiały z trzech diecezji: katowickiej, częstochowskiej i opolskiej. Gdy po 1956 r. w Katowicach agentura się rozsypała, w Częstochowie nadal kwitła - bo tam nie było żadnych rozliczeń. Tamtejszy biskup był dramatycznie osaczony przez tajnych współpracowników. Poza tym zauważmy, że księży-patriotów w archidiecezji katowickiej wcale nie przekreślono, ale dano im szansę, którą wielu wykorzystało. To zresztą logika chrześcijaństwa: Szaweł najpierw wyznaje grzechy przed Kościołem Jerozolimskim, a dopiero potem idzie nawracać i chrzcić.

- Ale Judasz się wiesza...

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - ...bo nie potrafi wyznać grzechów.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Agenci kościelni nie byli w oczach oficerów pewni o tyle, że przecież ksiądz chodzi regularnie do spowiedzi...

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Takie zaniepokojenie pojawia się w notatkach operacyjnych. Natomiast, czy jest realne - nie byłbym pewien. W najbardziej dramatycznym meldunku, jaki czytałem, ksiądz opisuje swoją spowiedź u biskupa. To dotknięcie jądra ciemności, poczucie straszliwego upadku.

Nie wszystko spłonęło

- Czy zachowały się materiały IV Departamentu, który zajmował się inwigilacją Kościoła?

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - 4 września 1989 r. szef SB i wiceminister MSW gen. Henryk Dankowski nakazał niszczenie akt SB, począwszy od akt IV Departamentu i wydziałów czwartych w województwach. Rozkaz wiązał się z tym, że na premiera desygnowano Tadeusza Mazowieckiego, działacza katolickiego. W MSW nie istniało archiwum z prawdziwego zdarzenia. Było natomiast biuro C, czyli składnica dokumentów. W każdym momencie oficer mógł sobie zabrać stamtąd potrzebne materiały, a potem ich nie oddać. W biurkach i sejfach ośmiuset pokoi w gmachu MSW było pełno teczek. Tysięcy odchodzących oficerów nikt nie kontrolował. Nawet gen. Kiszczak nie rozliczył się z pobranych dokumentów.

Proceder trwał do lutego 1990 r. Kiszczak wydawał gromkie rozkazy, żeby nie niszczyć archiwów, ale na tym się kończyło. W prywatnych rozmowach tłumaczył mi później: “Dzięki Bogu, że spalono IV Departament. Gdyby całe to obrzydlistwo i gnój wylały się na zewnątrz, zaszkodziłyby Kościołowi”. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy z Andrzejem Milczanowskim 10 maja 1990 r., gdy powstał Urząd Ochrony Państwa i mieliśmy możliwość samodzielnego podejmowania decyzji, było dochodzenie w sprawie palenia teczek. Proces toczył się w oparciu o przykład Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie zniszczono 1200 teczek, a nawet... protokoły zniszczeń. Na przełomie maja i czerwca 1990 r. przekazałem sprawę wiceprokuratorowi generalnemu. Po latach generałów Dankowskiego, Majchrowskiego i Szczygła sąd uznał za winnych przestępstwa. Jednocześnie odstąpił od wymierzenia kary, bo i tak z powodu amnestii nie zostałaby wykonana.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Znam zawartość części zasobów warszawskich i śląskich, dwóch największych jednostek aktowych. Rozkaz gen. Dankowskiego dotyczył przede wszystkim likwidacji teczek tzw. osobowych źródeł informacji. Tu zniszczenia sięgają prawie stu procent. Muszę jednak zasmucić tych tajnych współpracowników, którzy wierzą, że ich akta spalono. Otóż technika biurokratyczna była następująca: materiał z doniesienia tajnego współpracownika trafiał do jego teczki osobowej, ale także do szeregu spraw tzw. obiektowych i operacyjnego rozpracowania. Dlatego można powiedzieć, że choć zniszczono źródła podstawowe, bezpośrednie (teczkę z donosami, pokwitowaniami, podpisanym zobowiązaniem itd.), bardzo rozległe ślady agentury IV Departamentu są w innych miejscach, np. w sprawach tzw. kontrwywiadowczej ochrony parafii czy w aktach administracyjnych.

- Na ile możemy ufać źródłom esbeckim?

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Wspomniane dokumenty wyszły spod ręki funkcjonariuszy. Są jednak absolutnie wiarygodne i łatwo dzięki nim zidentyfikować agenturę. I nie jest też prawdą, że Służba Bezpieczeństwa pracowała głównie dla statystyki. To była profesjonalnie zorganizowana instytucja, jeden z filarów PRL, który nie fałszował własnych dokumentów. Jeżeli jakiś oficer chciał “skręcić” część funduszu operacyjnego, mógł manipulować wyłącznie źródłami nieistotnymi. Źródła ważne podlegały ścisłym kontrolom, także z centrali, która żądała spotkań z takim agentem, konfrontacji.

Musimy natomiast pamiętać, że z akt wynika jedynie, iż ksiądz Kowalski był agentem. Jeżeli Kowalski mówił oficerowi, że proboszcz Nowak ma kochankę, wynika z tego wyłącznie tyle, że Kowalski donosił, a nie to, że Nowak na pewno miał kochankę. Zwierciadło Służby Bezpieczeństwa, w jakim odbija się Kościół, jest niezwykle krzywe. Bezpieka zbierała informacje tylko po to, żeby szkodzić. W archiwach znajdziemy wyłącznie doniesienia o słabościach i grzechach - prawdziwych bądź przypisywanych księżom na podstawie plotek, insynuacji i pomówień. Akta kościelne to zresztą groch z kapustą. Funkcjonariusze byli niedokształceni; nie rozróżniali struktur i funkcji kościelnych, a nawet świąt.

Oswoić ciemności

- Co zrobimy, gdy okaże się, że tajnymi współpracownikami byli księża z pierwszych stron gazet?

KS. ARKADIUSZ WUWER: - Najwłaściwsze byłoby powołanie komisji, która zbadałaby materiały SB dotyczące Kościoła i odsiała prawdę od oszczerstw.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Wielu było takich ludzi Kościoła, którzy występowali w kilku rolach: i jako bohaterowie opozycji, i jako tajni współpracownicy. Co w ich przypadku jest punktem odniesienia: najgorsze pięć minut czy wspaniałe kilkanaście lat?

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - I jedno, i drugie. Gdyby takie problemy mieli Ewangeliści, nie mielibyśmy w Piśmie Świętym ani zaparcia się Piotra, ani zdrady Judasza. O tym właśnie napisał w przedmowie do “Kompleksu Judasza” abp Józef Życiński.

- Znamienne, że metropolita lubelski jest jedynym ordynariuszem, który od kilku lat wypowiada się na temat rozliczeń z przeszłością.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Nie nam oceniać świadomość biskupów w sprawie uwikłania Kościoła w agenturę. Ta świadomość wypływa czasem w prywatnych rozmowach, żyje gdzieś podskórnie. Przeważa jednak lęk przed nieznanym. Każdy duchowny miał jakiś kontakt z SB: nachodzili go funkcjonariusze, przesłuchiwali, nagabywali. Dziś nie wie, co pozostało z tych rozmów. Dlatego rozumiem jego obawy. Trzeba jednak je oswoić: jeżeli Kościół nie zmierzy się z tym wyzwaniem, następstwa mogą być katastrofalne.

Zgadzam się z ks. Wuwerem: najlepszym rozwiązaniem byłoby skopiowanie komisji ks. Grandego, która weszła do archiwów byłej NRD i sporządziła dwa raporty: wewnętrzny, na użytek Kościoła, i zewnętrzny - dla opinii publicznej. Potrzeba także klarownego stanowiska biskupów, zawartego w jakimś piśmie skierowanym do kapłanów. Potrzeba zarówno wezwania do oczyszczenia sumień, jak refleksji teologicznej nad cierpieniem Kościoła w czasach PRL i energicznych działań historyków. Potrzeba opracowań badawczych w skali całego Kościoła w Polsce, poszczególnych diecezji czy zakonów. Obszar zaniedbań jest ogromny.

- Może w ramach Kościoła warto zrealizować pomysł abp. Życińskiego, aby powołać Komisję Prawdy i Pojednania, przed którą tajni współpracownicy mogliby wyznać winę?

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Nie będzie chętnych.

KS. ARKADIUSZ WUWER: - Tu wciąż pobrzmiewa dramat pojedynczego człowieka. Jeżeli ktoś nie potrafi wyrazić skruchy, a należy do Kościoła i ma naśladować Chrystusa, to jaki jest poziom naszego chrześcijaństwa...

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Tylko że Kościół zmaga się z grzechami swoich członków przy kratkach konfesjonału. Nie możemy żądać, żeby grzesznik publicznie mówił o swoich przewinach.

KS. ARKADIUSZ WUWER: - Taka była praktyka Kościoła pierwotnego. Poza tym lepiej ocalić człowieka, nawet jeżeli w oczach społeczeństwa poniesie uszczerbek na autorytecie, niż przedstawiać Kościół jako monolit, lekceważąc człowieka i jego zbawienie.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Wspominałem o księdzu, na którego donosiło trzech kapłanów i który czeka na ujawnienie ich personaliów. Pytałem go, co zrobi, gdy okaże się, że zdradziły go osoby bliskie. Odpowiedział: “Być może z nimi porozmawiam, być może zachowam to dla siebie. Na pewno czeka mnie wyzwanie duszpasterskie. Może będę mógł ich wyzwolić od ciemności. Ale żeby dokonało się oczyszczenie, musimy razem stanąć w prawdzie”.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Tylko czy to chrześcijańskie, dzielić na tym świecie bliźnich na dobrych i złych? Przecież tak właśnie czynią ludzie, gdy dowiadują się, że ktoś był donosicielem.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Panie Ministrze, mówmy o konkretnym przypadku. Pan bronił Małgorzaty Niezabitowskiej. Sam jestem ostatnim, który by ją potępiał. Jednak po pierwsze: kłamała o tym, w jaki sposób dowiedziała się o zarzutach pod swoim adresem. Po drugie, nie wyraziła gotowości przeproszenia tych, którym - być może nieświadomie - wyrządziła krzywdę. Potrafi tylko iść w zaparte. I tu wracamy do sedna sprawy: do poziomu etyki.

KS. ARKADIUSZ WUWER: - Św. Paweł napisał w Liście do Galatów, żebyśmy “nie zestawiali siebie z drugim”, nie porównywali się do żadnego z ludzi, ale wyłącznie do Jezusa. Dlatego roztrząsanie, jak na wyznanie winy zareagować może opinia publiczna, jest w perspektywie chrześcijaństwa półkrokiem.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - To, że przekonywaliście na łamach “Tygodnika”, że wszyscy byli niewinni, spowodowało odwrotny skutek: dziś ludzie myślą, że wszyscy są agentami.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Jeżeli tak odczytywano nasze teksty, przepraszam tych, których wprowadziliśmy w błąd. Aczkolwiek nie mogę pogodzić się z tym, że w oczach opinii publicznej największymi zakałami PRL są dziś Maleszka i Niezabitowska, a za kilka miesięcy dojdzie do nich jeszcze kilku mało odpornych księży. Tak oto zapomina się o prawdziwych twórcach i przywódcach systemu.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - To konsekwencje faktu, że na początku lat 90. nie przeprowadzono dekomunizacji. Zresztą i dla mnie ważniejsza od listy agentów jest lista funkcjonariuszy PZPR: od Komitetu Centralnego do najniższego szczebla. Z punktu widzenia Kościoła ważna byłaby natomiast lista pracowników Urzędu ds. Wyznań. Jego pracownicy byli nieraz bez porównania gorsi od agentów i funkcjonariuszy SB.

Wróćmy jednak do Kościoła i rozliczeń. Po pierwsze, należy wreszcie jasno powiedzieć, że współpraca księży z SB była złem. To na razie nie nastąpiło. Nie znam żadnego listu czy dokumentu Episkopatu na ten temat. Nawet w wyznaniu win na Rok Jubileuszowy była mowa wyłącznie o księżach-patriotach. A skoro Kościół jest mistycznym ciałem Chrystusa, przede wszystkim jemu zadano rany. Po drugie: potrzebne jest rzetelne opracowanie archiwów, by tak trudny temat nie stał się polem do sensacji. Po trzecie, rana nie jest nieuleczalna. W większości przypadków współpraca księdza z SB miała charakter incydentalny i została odkupiona latami wspaniałego i uczciwego duszpasterstwa.

Sumienie "Tygodnika"

- Kiedy mówimy o uwikłaniu niektórych ludzi Kościoła w agenturę, nie mamy na myśli wyłącznie duchownych...

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - ...ale również laikat. Gosposie, organistów, świeckich pracowników kurii. Trzeba sobie powiedzieć, że np. w Klubach Inteligencji Katolickiej roiło się od agentów, zwłaszcza w latach 80.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - W tym przypadku infiltracja była o tyle łatwa, że Kluby przyjmowały członków bez specjalnych obostrzeń. O ile nie zawodzi mnie pamięć, wystarczyła rekomendacja dwóch osób.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - W aktach przejętych przez IPN zarejestrowano ponad milion ludzi, i to nie przeciętnych Kowalskich, ale aktywną część narodu. To świadczy o tym, jak sprostytuowani wychodzimy z czasów PRL. Także jako wspólnota Kościoła, bo większość z tych ludzi to praktykujący katolicy.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - To z kolei świadczy o tym, że fałszywe są nasze wyobrażenia, jakoby garstka zdradziła, a przytłaczająca większość narodu była niewinna i bohaterska.

- Pomówmy o "Tygodniku Powszechnym" i "Gościu Niedzielnym". Krzysztofie, nie brak tych, którzy - słysząc np. Twoją krytykę ujawnienia przez Bronisława Wildsteina listy katalogowej IPN - mówią: "Aha, jego środowisko ma pewnie coś na sumieniu"...

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Protestuję przeciw takiemu stawianiu sprawy. Jeżeli ktoś ma zastrzeżenia do procedur, nie można go automatycznie oskarżać, że miał konszachty z SB. Środowisko “Tygodnika” nie obawia się lustracji. Zwróciliśmy się do prof. Leona Kieresa oraz do krakowskiego IPN z prośbą, żeby sam Instytut opracował zachowane materiały UB i SB dotyczące naszego środowiska. Autolustracja zapewne nie byłaby przekonująca dla naszych krytyków, zatem niech zajmą się tym zewnętrzni, obiektywni eksperci.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Historia “Tygodnika” czy “Gościa” nie może być pisana wyłącznie przy użyciu materiałów SB, bo w przeciwnym razie dojdziemy do aberracyjnych konkluzji, że w tych dokumentach zawarta jest prawda i tylko prawda. W pracach historyków IPN dostrzegam pewien problem metodologiczny: oto młodzi nieraz ludzie uzyskali dostęp do niezwykle interesującej kategorii źródeł. Zafascynowani, zapominają czasem o ich rzetelnej krytyce i konieczności sięgnięcia do innych archiwów.

Muszę jednak powiedzieć, że w moim przekonaniu “Tygodnik Powszechny” popełnił poważny błąd, stając w szeregach tych, którzy mówili: “Lepiej nie grzebmy w archiwach bezpieki, bo nic dobrego z tego nie wyjdzie”. Świadomie bądź nieświadomie znalazł się po stronie tych, których opinia publiczna postrzegała jako ludzi o nieczystych sumieniach. Dla wielu, w tym także dla mnie, którzy wychowywali się na “Tygodniku”, przestaliście być wiarygodni. To, co działo się na łamach “TP” po 1992 r., było zaprzeczeniem jasności intelektualnej, która wcześniej charakteryzowała Wasze pismo.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Nadal upieram się przy swoim: lustracja, nawet maksymalnie rzetelna, nie doprowadzi do moralnego oczyszczenia narodu, jakiegoś powszechnego katharsis.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Nie ma zgody. Moim zdaniem sytuacja w Polsce zostanie uzdrowiona właśnie dzięki otwarciu archiwów. Donosicielstwo nie było w obozie socjalistycznym czymś nagannym - przeciwnie, było elementem nobilitacji towarzyskiej czy zawodowej. I tę kulturę donosicielstwa trzeba raz na zawsze przerwać. Naturalnie: złe nawyki znikną wraz z odejściem do grobu pewnego pokolenia. Trzeba jednak kolejnym generacjom pokazać, że na fałszu i donosach nie można zbudować niczego dobrego.

Po drugie, lustracja raz na zawsze zakończy tzw. grę kwitami, co będzie ważne nie tylko dla higieny moralnej, ale także dla bezpieczeństwa państwa.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Donosy nie są czymś, co pojawiło się w czasach PRL. Polacy pisali donosy do gestapo, a dziś piszą do Agencji Restrukturyzacji Rolnictwa, że np. sąsiad zza miedzy zawyżył rozmiary pola, żeby dostać wyższe unijne dopłaty.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Jasne, delatorstwo było narzędziem sprawowania władzy od czasów Sulli. Jest jednak różnica między zwykłym donosem a jego zinstytucjonalizowaną formą, która była jednym z fundamentów państwa totalitarnego. Poza tym w przypadku PRL korzyści z donosicielstwa czerpała i władza, i - na ogół - sam agent.

- A co z lustracją "Gościa Niedzielnego"?

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Tzw. teczka obiektowa redakcji została zniszczona. Natomiast materiały wypływają przy okazji innych spraw. Tu nie ma złudzeń - do 1980 r. były w Polsce trzy niezależne tygodniki: “TP”, “Gość” i “Przewodnik Katolicki” w Poznaniu. Musiały być infiltrowane. Jedni po prostu donosili, inni podejmowali grę z SB. Dlatego złudnym i niesprawiedliwym zabiegiem jest ferowanie osądów przez młodych polityków, którzy nie doświadczyli grozy tamtego systemu, a dziś dokonują ostrych ocen. Na miły Bóg, przecież przed 1989 r. nikt nie wiedział, że komunizm upadnie. Tymczasem trzeba było załatwiać przydział papieru, pozwolenie na druk - każdego dnia borykano się z dziesiątkami technicznych problemów, od których zależała egzystencja pisma. Każde kierownictwo redakcji musiało przystawać na mniejsze zło.

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Mam wrażenie, że gdyby w Kościele działały proste mechanizmy obronne, niektórzy księża nie poszliby na współpracę z SB. Za słabe było rozróżnienie między oficjalnymi rozmowami duchownych z władzami, np. na szczeblu Episkopatu, przełożonych zakonnych czy diecezji, a spotkaniami o charakterze nieformalnym, np. szeregowego proboszcza z oficerem SB, który przychodził na plebanię.

W “Tygodniku” próbowaliśmy wprowadzić pewien mechanizm ochronny: jeżeli z bezpieką rozmawia kierownictwo, w takim razie domagamy się zaprzestania rozmów z pracownikami. Naturalnie SB nagminnie łamała tę regułę. Jednak sami wymagaliśmy od członków redakcji, żeby za każdym razem zgłaszali o wezwaniu ich na rozmowę.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Pan Minister ma rację: w Kościele istniało przyzwolenie na kontakty z SB, co sprzyjało przekształcaniu spotkań oficjalnych w nieformalne. Oczywiście, z dziesiątków nachodzeń plebanii nic nie wynikało, ale niektóre kończyły się pozyskaniem tajnego współpracownika. Absolutnie nie było również oczywiste, żeby o spotkaniach z funkcjonariuszami bezpieki informować np. biskupa.

W latach 80. do redakcji “Gościa” przyjeżdżali kilka razy oficerowie z bezpieczeństwa. Nasz naczelny, ks. Stanisław Tkocz poinformował o tym biskupa, biskup zaś kazał porozmawiać z funkcjonariuszem MSW. Spotkanie odbywało się w gabinecie szefa, członkowie redakcji byli o wszystkim powiadomieni. Potem szef opowiadał zespołowi o przebiegu rozmowy i pisał raport do biskupa. Kłopot w tym, że owa roztropna pryncypialność, jaką w takich sytuacjach okazywał ks. Tkocz, nie była w Kościele na porządku dziennym.

- Antoni Alster, komunistyczny wiceminister MSW, narzekał, że agentura kościelna była mało wiarygodna. Z drugiej strony np. aparat bezpieczeństwa potrafił sterować wyborami prowincjała oblatów. Jak daleko w Kościele sięgały macki Służby Bezpieczeństwa?

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Komunistom w Polsce nigdy nie udała się rzecz nie do przecenienia: wpływać na obsadę biskupstw. To zawdzięczamy kard. Stefanowi Wyszyńskiemu, bo Stolica Apostolska była gotowa na daleko idące kompromisy.

Poza tym Kościół w Polsce był za silny. Ideałem bezpieki był kanał dwukierunkowy: ksiądz powinien nie tylko donosić, ale także przekazywać treści, które władza narzuca. A tego praktycznie w ogóle nie było, bo proboszcz, który mówiłby na kazaniu językiem Komitetu Centralnego, nie utrzymałby się na parafii nawet tydzień.

Podsumowując: esbecy odnieśli wiele ważnych sukcesów operacyjnych; o wielu wciąż niewiele wiemy (do dziś krążą np. legendy o infiltracji Watykanu). Tylko że uzyskana w ten sposób wiedza nie była im zbyt pomocna. Podczas stanu wojennego Kiszczak zarządził podsłuchiwanie wszystkich kazań w Polsce. Dostał raport, z którego wynika, że pięć procent traktowało o sprawach politycznych, a trzy procent było jawnie antysocjalistycznych. I co z tego?

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Opatrzność jest jednak silniejsza od tajnych policji. Sami ludzie by nie dali rady.

ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Gdyby Kościół był wyłącznie dziełem ludzkim, zostałby podzielony i zmanipulowany, zniszczony do cna już w latach 50. Na szczęście obok mniej lub bardziej wierzących parafian, mniej lub bardziej twardych księży, działał jeszcze Bóg. Jego w tych aktach dobrze widać.

Rozmawiał Maciej Zając



***



Krzysztof Kozłowski (ur. 1931), od grudnia 1956 r. w redakcji “Tygodnika Powszechnego”, obecnie jest zastępcą redaktora naczelnego. Doktor filozofii KUL, w latach 1989-2000 senator RP. W 1990 r. został pierwszym szefem UOP i pierwszym niekomunistycznym ministrem spraw wewnętrznych (do stycznia 1991).

Dr Andrzej Grajewski (ur. 1953) jest historykiem, zastępcą redaktora naczelnego “Gościa Niedzielnego”, członkiem Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej i stałym współpracownikiem Ośrodka Studiów Wschodnich. Opublikował m.in.: “Tarcza i miecz. Rosyjskie służby specjalne 1991-1998”, “Kompleks Judasza. Chrześcijanie w Europie Środkowo-Wschodniej między oporem a kolaboracją”.

Ks. dr Arkadiusz Wuwer (ur. 1966) jest adiunktem na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, sekretarzem arcybiskupa Damiana Zimonia i duszpasterzem dziennikarzy archidiecezji katowickiej.