Mały brat Jezusa

Maciej Müller

publikacja 18.05.2007 06:48

Kościół lubi się celebrować... To nie jest specjalnie ewangeliczne. Tygodnik Powszechny, 13 maja 2007

Mały brat Jezusa




Kościół lubi się celebrować: wasza ekscelencjo, księże infułacie, biskup mieszkający w pałacu.... – To nie jest specjalnie ewangeliczne – mówi Moris Maurin, mały brat Jezusa. – Kościół jest wiarygodny tylko wtedy, kiedy żyje tym, co głosi. Jezus zbawił nas nie jako król, ale jako brat.

Białego domku w podwarszawskim Truskawiu zazdrośnie strzeże czarna suczka. Pilnuje szczeniaka i za furtkę nie wpuszcza nikogo poza czterema zakonnikami. Nad dzwonkiem napis: „Mali Bracia Jezusa".

– To nie jest żaden klasztor – mówi brat Wojtek, nieco przygarbiony 34-latek, odpowiedzialny (czyli przełożony) wspólnoty z Truskawia. – Każdy może zobaczyć, jak mieszkamy. Nie ma muru, nie ma nic do ukrycia. Żyjemy jak zwykli ludzie.

W niewielkim pokoju na parterze mieszka Moris Maurin. 78 lat, dżinsy, stare skórzane pantofle, ciemnoniebieska cyklistówka. Do niebieskiego swetra przypięty krzyżyk. Głowa okrągła jak piłka, z resztką siwych włosów. Uśmiechnięte niebieskie oczy i długi, skrzywiony w lewo nos.

Moris odgania psa, żeby goście mogli bezpiecznie dojść do drzwi.

Karol

W 1916 r. 15-letni muzułmański fanatyk wywlókł Karola de Foucauld z pustelni i zabił go strzałem w głowę. Urodzony w 1858 r. de Foucauld był ateistą i oficerem wyrzuconym z armii za skandal obyczajowy (okłamał dowódców, że towarzysząca mu w koszarach tancerka jest jego żoną). Podróżował po algierskiej pustyni. Po kilku latach wrócił do Paryża i w 1886 r. nawrócił się podczas spowiedzi. Nie chciał już nigdy rozstawać się z Bogiem, więc wstąpił do trapistów. Życie mnicha mu nie wystarczyło. Pojechał do Nazaretu i został ogrodnikiem u klarysek. Całymi nocami leżał krzyżem w kaplicy. Trapiści wzywali go do Francji, miał zostać księdzem. Ale Karol znów poszedł na pustynię. W oazie Beni-Abbes zamieszkał wśród koczowniczych Tuaregów. Dla braci, którzy chcieliby pójść jego śladem, napisał regułę.

Wtedy nie znalazł się nikt. Kiedy do jego pustelni weszli wrodzy Tuaregom Senussowie, był sam.

W 2005 r. został beatyfikowany.

Biografią saharyjskiego nieudacznika zachwycił się Rene Voillaume. Jako kleryk w paryskim seminarium zebrał czterech kolegów. Złożyli śluby i postanowili żyć według spisanych przez de Fou­cauld zasad. W 1933 r. założyli wspólnotę na Saharze. Odcięli się od świata i poświęcili kontemplacji.

W 1936 r. na pustynię przyjechała 40-letnia Magdalena Hutin, od dzieciństwa zafascynowana Karolem de Foucauld i pragnąca żyć tak jak on. Dwa lata później, już jako zakonnica, spotkała w Beni-Abbes o. Voillaume'a. Wspólnie doszli do wniosku, że kontemplację trzeba połączyć z życiem w świecie i z dzieleniem go z najbiedniejszymi. W latach 50. zakładali małe wspólnoty braci i sióstr – po trzy, cztery osoby. W 1967 r. Watykan uznał powstanie nowego zgromadzenia zakonnego.

Doświadczył wszystkiego

Kiedy brat Moris coś opowiada, często chwyta rozmówcę za łokieć. Na pożegnanie przytula. – Jestem przekonany, że Jezus z Nazaretu dotykał ludzi. Nie potrzebował tego, by ich uzdrawiać, ale On tego pragnął, bo ich kochał – mówi mały brat Jezusa.

– Nawróciłem się, kiedy miałem 23 lata – zaczyna opowieść o swoim życiu. Kiedy miał 10 lat, ojciec odszedł z inną kobietą, matka też sobie kogoś znalazła. Zamieszkał u dziadka. Wybuchła wojna. Przenieśli się na południe Francji, do Prowansji. Brakowało jedzenia i ubrań, ale było bezpiecznie. – Niemcy byli głównie na północy kraju. Do naszej wsi w górach nie doszli. Tam było tyle skał, że nawet koniem nie dało się wjechać.

Miał 19 lat, kiedy wrócił do Paryża. Zamieszkał u dalekich krewnych. – Byłem zbuntowany. Bolało mnie to, co zrobili mama i tata. Widziałem, że w innych rodzinach dzieje się to samo. Nie byłem w stanie zaangażować się w miłość. Moralnie upadałem coraz niżej.

Wojna nie odebrała Paryżowi sławy miasta uciech. U stóp wzgórza z bazyliką Sacré-Coeur pyszniła się dzielnica czerwonych latarni. Zagubione dusze szukały zapomnienia w kabarecie, gdzie półnagie tancerki wywijały nogami w rytm kankana.




– Doświadczyłem wszystkiego, co tylko można przeżyć w Paryżu – wyznaje Moris. Czego? Opuszcza wzrok i nie odpowiada.

Praca

Kiedy bracia idą do pracy, Moris odkurza, pierze, prasuje. Kiedy ma chwilkę dla siebie, pisze ikony. Dom jest ich pełen: Święta Rodzina, Maryja z Jezusem, Trójca Święta zdobią korytarze, pokoje, kuchnię.

Najmłodszy z braci, Mateusz, pracuje w Carrefourze. Wykłada na półki mleko, sery, jajka. Zarabia 1200 zł brutto. Przed sześcioma laty nosił jeszcze habit franciszkański. – Było mi niby dobrze, ale czułem niepokój. Wciąż wpadało mi w ręce coś o Karolu de Foucauld. Wcale tego nie szukałem.

Jadąc na dwa dni do domu, Mateusz wstąpił do mieszkania małych braci na Pradze, by zobaczyć się z Morisem. – Była zima, minus trzydzieści, a oni nie mieli ogrzewania – wspomina. Moris siedział w dwóch polarach. Powiedział mu, że mali bracia są przyjaciółmi ludzi bez znaczenia i bez wpływów. Tego brakowało u franciszkanów. Zmienił zakon.

Przełożony wspólnoty, Wojtek, do niedawna był wytapiaczem w Hucie Warszawa, a później drwalem. Jeździł do pracy na rowerze, z piłą na ramieniu. Teraz pracuje w Leclercu.

Koledzy z pracy domyślają się, kim są pracownicy z krzyżykami wpiętymi w ubranie. – Ale nie jest to dla nich żadna sensacja – mówi Wojtek. – Mógłbyś być nawet biskupem, a i tak liczy się to, jakim jesteś człowiekiem.

– Czasem bywa trudno – przyznaje Mateusz. – Niektóre koleżanki są dość... uczuciowe. Myślą, że skoro nie mam dziewczyny, jestem wolny.

Grube mury

W Paryżu Moris poznał kogoś, kto nawrócił się trzy lata wcześniej. Dał się namówić na pielgrzymkę pieszą do Chartres. Kiedy z oddali było już widać wieże katedry, pątnicy zaśpiewali „Salve Regina". – Nie rozumiałem nic. Ale to było tak piękne... Kiedy dotarłem do katedry, byłem już wierzący.

Kilka miesięcy później pojechał na obóz młodzieżowy ze wspólnotą chrześcijańską. Podczas jednego z wieczorów rozmawiali o wierze, Bogu, życiu. Ksiądz powiedział mu: „Masz takie poglądy, że zostaniesz zakonnikiem". – Właściwie nie wiedziałem, o co chodzi – mówi Moris. – Poszedłem poradzić się pewnego młodego dominikanina. Nauczył mnie odmawiać różaniec, kazał czytać Teresę z Lisieux i biografię Karola de Foucauld.

Moris postanowił zmienić środowisko: opuścił Paryż i przeniósł się do ojca, na południe Francji. Niedaleko był klasztor trapistów, do którego niegdyś wstąpił Karol. – Szukałem grubych murów i odgrodzenia od świata.

U trapistów spędził tydzień. Mnisi wstawali na pierwsze modlitwy o trzeciej w nocy. Nie mówili – porozumiewali się gestami. – Chciałem od razu wstąpić, ale powiedzieli, że tak szybko to niemożliwe.

Po roku oczekiwania przyjęli go do postulatu. – Czułem się szczęśliwy, ale szybko poczułem, że się wypalam. Chciałem być między zwykłymi ludźmi. To nie była ta droga, na którą mnie powołał Bóg.

Miałem kolegę, który co wieczór przychodził do mojej celi na modlitwę. Opowiadał mi o małych braciach, którymi był zafascynowany. Napisał do nich, a oni zgodzili się na nasz przyjazd.

Kontemplacja

Co jakiś czas każdy z braci zabiera pięciolitrową butlę wody, chleb, trochę sera i kuskusu, i udaje się na kilka dni do pustelni. Niedaleko Truskawia zaprzyjaźniona rodzina pozwoliła małym braciom wybudować w ogrodzie niewielką budkę. W środku dwa pomieszczenia: mniejsze to kuchnia, większe, z łóżkiem i kawałkiem podłogi do klęczenia, dzieli się z Jezusem. Hostia znajduje się w kącie, w ołtarzyku. Cisza.




Dlaczego bracia mieszkający wśród ludzi potrzebują pustelni? – Czasem trzeba się zatrzymać i odczytać, na jakim etapie życia się jest – tłumaczy Wojtek. – Zbadać swoje pragnienia w obecności Trójcy św. Wracają twarze osób, z którymi się mieszka. W pustelni jawią się inaczej. Przychodzi czas, żeby spokojnie pomodlić się za braci.

Na piętrze domku są cztery pokoje. Brakowało pieniędzy na wyposażenie; bracia sami je umeblowali. Wojtek wybrał pokój, w którym przestrzeni starcza jedynie na obrócenie się w miejscu. W drugim mieszka Mateusz, trzeci jest dla gości, a czwarty dla Jezusa. Codziennie o 18 bracia zbierają się tam na modlitwę.

Pośrodku dwa wazoniki z wiosennymi gałązkami, drewniany krzyż, po bokach świece na brzozowych pniakach. Ołtarzyk z otwieranym tryptykiem. Okna zasłonięte.

Mali bracia nie używają monstrancji. Ado­rują Hostię umieszczoną na drewnianym postumencie.

Modlitwa to jedyny czas, kiedy wkładają długie białe habity. Na co dzień jedyną oznaką życia zakonnego jest krzyżyk wpięty w ubranie.

Przed drzwiami kaplicy zostawiają buty. Padają na kolana i dotykają czołem ziemi. Potem zarzucają na głowę wielkie trójkątne kaptury, by widzieć tylko Jezusa.

– Bracia znają wszystkie trudności ludzi, z którymi pracują – tłumaczy Moris. – Trwamy na modlitwie w ich imieniu. W imieniu tych, których znamy ze wspólnego zmęczenia.

Po godzinnej adoracji Moris narzuca stułę i wysuwa na środek pokoju mały stół ofiarny. Zaczyna się Msza połączona z nieszporami. Okładki brewiarzy bracia przyozdobili zdjęciami drzew i zwierząt.

Po Ewangelii Moris siada wśród zgromadzonych i podaje lekcjonarz najbliżej siedzącemu. Każdy może coś powiedzieć. Wszyscy głoszą kazanie.

Moris konsekruje dary w ceramicznych naczyniach liturgicznych, łamie wielką brązową Hostię i kładzie jej kawałki na dłoniach zebranych. Potem podaje im kielich z krwią Jezusa. Komunię przyjmują jednocześnie, razem z kapłanem. Mateusz gasi lampę i wszyscy zapadają w milczącą modlitwę w blasku świec.

Pustynia

W wiejskim domku na południu Francji mieszkało trzech małych braci. – Pierwszy raz w życiu klęczałem przed nagą Hostią – wspomina Moris. – U trapistów w czasie wystawienia była wielka uroczystość, kapłan w ozdobnej kapie, śpiew, kadzidło. A tu po prostu Hostia.

Zaczął pracować tak jak oni. Kopał dziury, w których następnie sadzono drzewa.

– W końcu jeden z braci powiedział: „Jesteś przecież wolny. Nie składałeś ślubów. My też jesteśmy kontemplatykami, chociaż nie mnichami. Decyzja należy do ciebie".

Napisał do trapistów, że żałuje, bardzo ich kocha, ale wstępuje do małych braci.

Pojechał do nowicjatu na Saharę. Adepci mieszkali na skraju oazy, w lepiankach zbudowanych z cegieł i gliny. Skwar bywał tak niemiłosierny, że spali na zewnątrz. Nosili turbany, brody i szaty arabskie.

Mistrzem nowicjuszy był surowy, milczący Milad Aissa. Wieczorem siadywali ze skrzyżowanymi nogami w kole, a Milad uczył ich szukać Jezusa na pustyni i wśród ludzi. – Pustynia zmusza, żeby oddać się Bogu – mówi Moris. – Bo jest za wielka. Za wspaniała. Za trudna. Za surowa. Oczyszcza wewnętrznie i ogałaca. Wtedy Duch Święty może nas uformować.

Pod koniec rocznego nowicjatu mali bracia odbyli dwudziestodniową wędrówkę z koczownikami do Beni Abbes. Szli w milczeniu, pojedynczo lub dwójkami. Nie mogli stracić z oczu karawany. Do Morisa należało pilnowanie nocami wielbłądów. Wiązał im nogi, by nie pouciekały.




Po pierwszych ślubach zamieszkał w Marrakeszu. Pracował w przychodni okulistycznej. Muchy, brak wody, kiepska higiena: niekiedy w kolejce ustawiało się tysiąc pacjentów. Moris miał ocenić, czy wysłać ich do lekarza, czy do pielęgniarki.

Tak przepracował kilka lat. Był szczęśliwy.

Równi bracia

Ojców w zakonie nie ma. Chociaż każda ze wspólnot potrzebuje kapłana, wśród małych braci nie stanowią oni elity.

– Wszyscy studiują, ale żaden z nas w czasie formacji nie przygotowuje się do bycia księdzem – tłumaczy Moris. – Kiedy pojawia się potrzeba wyświęcenia, czekamy i naradzamy się. Chodzi o to, żeby się upewnić, że to nic nie zmieni w życiu wybranego. On nie może myśleć, że stanie się kimś. Dalej będzie chodził do pracy. Nic się nie zmieni.

Zasada równości wszystkich braci nie podobała się Kongregacji ds. Zakonów (panowało przekonanie, że świecki nie może mieć władzy jurysdykcyjnej nad kapłanem). Dopiero 10 lat temu papież wydał zgodę, by przełożony generalny i mistrzowie nowicjatu nie musieli mieć święceń.

Sam Moris jest prezbiterem, ale nie pełni w zgromadzeniu żadnych funkcji. – Pisze książki, udziela się na zewnątrz – mówi brat Wojtek. – Ale to nie znaczy, że będzie dobrym przełożonym. To nie jest zresztą jakaś zaszczytna pozycja. Po prostu potrzebny jest ktoś, kto powie: robimy tak i tak.

Bracia nie prowadzą duszpasterstwa.

– Rzadko podejmujemy inicjatywę rozmowy o Bogu – zaznacza Moris. – Przyjaźnimy się z kolegami z pracy i sąsiadami. Możemy nawet powiedzieć, że ich kochamy. Bez żadnego patosu. Żyjemy tak, jak najubożsi. Pracujemy, mieszkamy, jemy tak jak oni. Jezus robił to samo. Nie należał do rodziny kapłańskiej ani faryzejskiej, więc musiał ciężko pracować. Przez 18 lat. I nie nauczał wtedy.

Śluby po arabsku

Moris i kilku innych małych braci byli jedynymi chrześcijanami w muzułmańskiej dzielnicy Marrakeszu. Przyjaźnili się z kolegami z pracy i sąsiadami. – Oni czasem mi mówili: „Jesteśmy teraz braćmi, ale po śmierci będziesz potępiony". Prosili, żebym codziennie odmawiał ich wyznanie: „Nie ma Boga prócz Allacha, a Mahomet jego prorokiem". Zgodziłem się, ale na inne słowa: „Jest tylko jeden Bóg, a Jezus jest Synem Bożym". Załamywali ręce – uśmiecha się Moris.

– Czasem umawialiśmy się wieczorem po pracy. I któryś mówił: mogę się spóźnić, ale poczekasz na mnie z moją żoną.

Dla muzułmanina poznać przyjaciela z żoną to największy dowód zaufania.

Kiedy w Algierii wybuchła wojna domowa, mali bracia znaleźli się w niebezpieczeństwie. Okazało się jednak, że sąsiedzi nie pozwolili ich ruszyć bojówkarzom.

– Ci muzułmanie to ludzie prości – ciągnie Moris. – Mimo biedy chętnie praktykują jałmużnę. Nie należą do Kościoła w sposób widzialny, ale jestem pewien, że są dziećmi Bożymi. Modlą się i myślą inaczej, ale kochają tych, których uważają za niewierzących.

Moris często powtarza, że granice Kościoła są nieznane. Duch Święty jest wolny. – Wielu należy do Kościoła, nie wiedząc o tym. Jest też odwrotnie. Jako chrześcijanie chodzimy na nabożeństwa, z tym jest w porządku. Ale co, jeśli chodzi o naukę Chrystusa: wybaczajcie sobie, miłujcie się, bądźcie braćmi, nie osądzajcie?




Śluby wieczyste złożył po arabsku. Swoje życie i powołanie ofiarował za zbawienie muzułmanów. Myślał, że do końca życia będzie mógł z nimi mieszkać. Ale przełożeni wysłali go na studia do Francji.

Nie król, ale brat

Moris ma opasłą teczkę z listami, na które nie zdążył odpowiedzieć. Piszą głównie młodzi ludzie: chcą się zwierzyć, spytać o radę, wstąpić.

Do Truskawia często przyjeżdżają goście. Ksiądz Jacek z Warszawy, opiekun Odnowy w Duchu Świętym, pragnie spędzić kilka dni w pustelni. Przełożona pewnego klasztoru pyta Morisa, jak poradzić sobie z młodymi mniszkami, które wolą oglądać seriale, niż adorować Chrystusa. Kolejny ksiądz myśli o zostaniu małym bratem.

Moris wszystkich przyjmuje. Uważa, że zadaniem Kościoła jest dzielić troski z ludźmi.

Rzeczywistość jednak często wykracza poza jego marzenia. Polski Kościół lubi się celebrować: księże prałacie, księże infułacie, bogato zdobione sutanny, wasza ekscelencjo, biskup mieszkający w pałacu... – To nie jest specjalnie ewangeliczne – mówi mały brat. – Kościół jest wiarygodny tylko wtedy, kiedy żyje tym, co głosi. Klucz naszego powołania to życie Nazaretem. Jak Jezus. On wziął na siebie wszystko, co nasze: słabości, choroby, a nawet grzechy i śmierć. On nas zbawił nie jako król, ale jako brat.

Przed kościołem parafialnym w Izabelinie niedaleko Truskawia wiszą trzy dzwony. Na największym wygrawerowano sylwetkę Jana Pawła II. Na mniejszym kard. Józefa Glempa. Na najmniejszym św. Franciszka.

Po co żyć

Teologię studiował u dominikanów w Tuluzie. Na drugim roku studiów poznał Jacquesa Maritaina, jednego z największych filozofów chrześcijańskich XX w. Zdjęcie Jacquesa wisi nad łóżkiem w pokoiku Morisa. – Po śmierci żony mieszkał z nami przez 13 lat – wspomina Moris.

Jako młody człowiek Maritain studiował na Sorbonie. Był niewierzący. Poznał Raissę, Żydówkę, z którą wkrótce się ożenił. Ich idée fixe stało się odnalezienie sensu życia człowieka. Studia filozoficzne nie przyniosły odpowiedzi. W 1905 r. postanowili dać sobie rok czasu. I popełnić wspólnie samobójstwo, jeśli się nie dowiedzą, po co żyć. W ciągu tamtego roku oboje się nawrócili. – Całe życie poświęcili Bogu i ludziom – opowiada Moris. – Jacques przez dzieła filozoficzne, Raissa przez wiersze i powieści. Nawrócili mnóstwo ludzi, a dziennikarze kpili, że wypełnili francuskie klasztory.

Maritain miał 78 lat, kiedy wstąpił do małych braci. – Książki Jacquesa były trudne, ale on sam bardzo prosty – mówi Moris. – Wieczorami przychodziłem do niego porozmawiać. Patrzyłem, jak się modli, jak kocha innych i uczyłem się.

Nie piją, nie mają kobiet

W 1978 r. dwaj Polacy po zakończeniu formacji we Francji założyli wspólnotę w Krakowie. Na początku lat 80. przełożony generalny wysłał Morisa do Polski, bo po braciach słuch zaginął. Realia PRL rozsadziły wspólnotę. Jeden z braci musiał odpracować pobierane w czasie studiów stypendium. Drugiego powołano do wojska.

W Polsce Ludowej mali bracia działali nielegalnie: na mocy porozumienia państwo-Kościół nie mogły powstawać nowe wspólnoty zakonne. Biskupi o wszystkim wiedzieli, ale zakonnicy musieli żyć w konspiracji. Po paru latach bracia spotkali się znowu i zamieszkali w Laskach pod Warszawą. – W pewnym momencie człowiek, u którego mieszkali, ożenił się, więc musieli się wynieść – opowiada brat Wojtek. – W 1983 r. za 50 dolarów kupili działkę w Truskawiu. Nielegalnie. Potem nielegalnie położyli fundamenty, wzięli pożyczki, kupili materiały i wybudowali ten drewniany domek. Poza nimi nikt tu nie chciał mieszkać, bo to same piaski.




Moris odszukał braci, kiedy jeszcze mieszkali w Laskach. Poprosili, żeby przyjeżdżał co jakiś czas i pomagał w sprawach formacji. Po kilku latach spytali: „A czemu byś nie został na stałe z nami?". W 1992 r. przeprowadził się do Polski.

Braci było już sześciu i postanowili założyć nową placówkę. – Przyjaźniliśmy się z biskupem praskim Kazimierzem Romaniukiem. Opowiedział nam o ulicy Brzeskiej. Poszliśmy i zrozumieliśmy, o co mu chodziło.

Największe warszawskie siedlisko nędzy. W odrapanych kamienicach mieszkają najbiedniejsi. Mali bracia wynajęli niewielkie mieszkanie. Ściany tak cienkie, że słychać rozmowy sąsiadów. Na Brzeskiej zamieszkali Moris z dwoma pierwszymi braćmi Polakami.

Budzili zdziwienie. Sąsiedzi pytali, czy są katolikami. Czy wierzą w Matkę Bożą.– Kiedyś zaprzyjaźniony proboszcz spytał na podwórku, kim są ci nowi, co się wprowadzili – wspomina Moris. – Usłyszał, że są bardzo życzliwi, fajni. Z jakiejś sekty. Bo nie piją, nie palą, nie mają kobiet, sami remontują i mówią wszystkim „dzień dobry".

Ksiądz objaśnił, że to zakonnicy. Zakonnicy? Niemożliwe. Przecież zakonnicy nie pracują.

Moris przez 10 lat mieszkał na Brzeskiej, zanim wrócił do Truskawia. – Ludzie nas zaakceptowali. Zapraszali na herbatę, na imieniny. A gdy my ich gościliśmy, część z nich modliła się z nami w kaplicy.

Chętnie zostałbym tam na zawsze.



***



W Truskawiu nie jest już dziś ani pusto, ani cicho. Świat otoczył pustelnię małych braci. Od Warszawy podpełzły bogate wille. Spychacze i koparki zakłócają śpiew ptaków z Puszczy Kampinoskiej. Na kamiennych murach i misternie zdobionych kratach odgradzających od siebie domy wiszą tabliczki: „Całodobowy monitoring i ochrona".

– Jezus to był bardzo prosty człowiek – Moris powoli miesza w garnku czarną papkę na obiad dla psa. – Kochał ludzi. Nie wywyższał się, nie zakładał żadnej maski.

Lubię modlitwę, którą ksiądz odmawia przed Komunią: „Nie pozwól, abym kiedykolwiek odłączył się od Ciebie".