Przebaczam, więc jestem

Aleksandra Klich

publikacja 10.08.2007 21:20

Internauta: „Czy wszyscy biskupi nie mogliby być tacy jak on?" Tygodnik Powszechny, 5 sierpnia 2007

Przebaczam, więc jestem




Ignacy Jeż miał umrzeć wcześniej, wiele razy.

Na tyfus. Najpierw dopadł go brzuszny, potem plamisty. Ważył 39 kg, skóra i kości. Jak długo można mieć biegunkę i nie umrzeć? Ginął z głodu. Ile można wytrzymać na kromce chleba i rzadkiej zupie dziennie? Umierał, bo ciężko pobity esesman potrzebował jego krwi. Mieli taką samą grupę. Czy można z człowieka wytoczyć całą krew?

Jak przeżył? – Tam, gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze silniej działała łaska, jak mawiał św. Paweł – odpowiada biskup Jeż.

A więc: z tyfusu uratowało go kilka kropel opium podanego przez litościwego pielęgniarza. Głód? Można o nim zapomnieć. Ciężko pobity esesman umarł, na szczęście. – Patrzyłem już na własną śmierć obojętnie. W takich warunkach jest wyzwoleniem – przyznał po latach. I dziwi się: – Tyle lat mi darowano.

Do Dachau trafił w 1942 r., bo pozwolił odprawić mszę za duszę swego zamordowanego proboszcza – ks. Józefa Czempiela, dziś błogosławionego. Niemcy więzili pod Monachium ok. 250 tys. ludzi, 150 tys. nie przeżyło. Ginęli zagłodzeni, maltretowani, w komorach gazowych, poddawani pseudomedycznym eksperymentom.

– Nie zapomniałem, ale przebaczyłem. Esesmani byli pod takim wpływem diabła, że nie byli już sobą. Ale skoro Kościół orzekł, że nie można jednoznacznie przesądzić, iż Judasz jest potępiony, to o nikim tego nie można powiedzieć. Może rzeczywiście w piekle nie ma nikogo? – pyta.

„Przebaczam, więc jestem. Te słowa na zawsze łączą się nam z osobą biskupa tragicznie doświadczonego kataklizmem XX wieku. Chylę czoła przed Twoim wyrozumiałym i mądrym stosunkiem do historii. Wielkiemu zadaniu pojednania Polaków i Niemców dałeś swoją twarz: więźnia obozu koncentracyjnego, który nie szuka zemsty" – powiedział w czerwcu 2007 r. o bp. Jeżu Mirosław Mikietyński, prezydent Koszalina przy okazji 70. rocznicy święceń kapłańskich biskupa.



Pies nie da rady jeżowi


Mówią o nim: świadek historii, budowniczy mostów, człowiek pojednania. I biskup uśmiechu. Ludzie wpisują się na fora internetowe: niezwykły człowiek, zawsze uśmiechnięty, sam podlewa kwiatki, czy wszyscy biskupi nie mogliby być tacy jak on?

Przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego odznaczony Wielkim Orderem Odrodzenia Polski („Za wybitne zasługi na rzecz przemian demokratycznych w Polsce i za zaangażowanie na rzecz współpracy polsko-niemieckiej"), od dzieci dostał Order Uśmiechu. W 2005 r. prezydent Horst ­Koehler uhonorował go Wielkim Krzyżem Zasługi RFN, najwyższym odznaczeniem przyznawanym cudzoziemcom za działalność na rzecz pojednania polsko-niemieckiego.

Gaduła i kawalarz. Ludzie uwielbiają poczucie humoru bp. Jeża. – Mało kto tak jak on potrafi żartować z własnego nazwiska – zachwycał się kardynał Karol Wojtyła, towarzysz kajakowych wypraw Jeża.

Prymas Stefan Wyszyński zwracał się do niego żartobliwie: Jeżu malusieńki, a biskup Jerzy Stroba mawiał, że gdy przyjedzie bez zapowiedzi w odwiedziny, to poszczuje go psami. Biskup Ignacy Jeż odpowiadał wtedy: – A czy widział ktoś, żeby pies dał sobie radę z jeżem?

– Radość jest cnotą, trzeba o nią dbać. Ponuraków nie lubię, ani w Kościele, ani w życiu. Kto jest zawsze poważny, ten jest niepoważny – mówił dziennikarce szczecińskiej „Gazety Wyborczej".

Jego dewiza biskupia to: Veni Ignem Mittere, czyli „Przyszedłem ogień rzucić na ziemię". – Raczej uśmiech – śmieje się arcybiskup Damian Zimoń, metropolita katowicki. – Nie znam większego optymisty. Jest po prostu głęboko przeświadczony, że Bóg miał i ma go w swojej opiece.


Katowice – nauka tolerancji


Ledwie przyszedł na świat – 31 lipca 1914 r. – wybuchła I wojna światowa. Jeżowie porzucili rodzinny dom pod Tarnowem i uciekli przez Morawy i Wielkopolskę na Śląsk. Tu się zaczepili na zawsze. Ojciec został sekretarzem w sądzie. – Szybko zostałem Ślązakiem. Z wyboru – podkreśla.




W Katowicach nauczył się tolerancji religijnej i poszanowania różnych kultur oraz nacji. Po lekcjach w gimnazjum Mickiewicza biegał podglądać Żydów modlących się w synagodze. Gdy został ministrantem w najważniejszej katowickiej parafii śś. Piotra i Pawła, wikarym był tam rodowity Niemiec ks. Franciszek Woźnica, a proboszczem gorący polski patriota, ks. Karol Mathea. Jeden i drugi mówili, że są Ślązakami.

Na studia pojechał do Krakowa. Tutaj przed wojną znajdowało się śląskie seminarium duchowne. Trafił na fatalny czas. Grupa seminarzystów została wydalona tuż przed święceniami. Powód: podczas wakacyjnego wypadku w Rabce mieli się zabawiać w karczmie przy piwie. Problem w tym, że seminarzyści wcześniej studiowali we Wrocławiu, gdzie styl życia kleryka nie różnił się wiele od swobodnego stylu życia świeckiego studenta. Ślązacy wychodzili na miasto w marynarkach, nie stronili od zabaw i – rzeczywiście – pili piwo. Zupełnie inne, znacznie surowsze zasady obowiązywały w Krakowie.

Kleryk Jeż ocalał z pogromu. Dziś podkreśla, że ówczesny Kościół nie rozumiał różnic obyczajowych i skrzywdził kleryków. – Kościół w swojej ludzkiej warstwie nie jest idealny – przyznaje.

W domu też tragedia: brat postrzelił się i uszkodził kręgosłup. Ignacy Jeż nigdy się nie dowiedział, czy to był przypadek, czy próba samobójcza z powodu nieszczęśliwej miłości.

Po seminarium wysłano go do parafii w Hajdukach Wielkich, dziś dzielnicy Chorzowa. To stamtąd trafił do Dachau.


Na Dzikim Zachodzie


Po wyzwoleniu obozu był kapelanem repatriantów pod Stuttgartem. Szybko wrócił na Śląsk, najpierw został katechetą w katolickim gimnazjum św. Jacka w Katowicach, potem rektorem tutejszego Niższego Seminarium Duchownego. W „Jacku" uczył m.in. znanego później szablistę i architekta Wojciecha Zabłockiego. – To był świetny wychowawca, w dodatku sportowiec. Tolerancyjny. Nie tylko akceptował w naszej klasie wolnomyślicieli, ale i podkreślał, że najbardziej wartościowe dyskusje rodzą się przy ścieraniu różnych poglądów – wspomina Zabłocki.




W 1960 r. rozpoczął pracę biskupa pomocniczego w Gorzowie. Miał pomagać dwójce innych śląskich biskupów – Wilhelmowi Plucie i Jerzemu Strobie.

– Muszę w pokorze ducha stwierdzić, że intelektualnie byłem najsłabszy spośród naszej trójki, ale wyróżniałem się optymizmem i pogodą ducha – śmieje się biskup.

Mieli organizować życie religijne „na Dzikim Zachodzie" – jak mówiono wówczas o ziemiach świeżo przyłączonych do Polski. Osiedlali się tam przybysze z Kresów, byli więźniowie obozów zagłady – jedni niemieckich, inni sowieckich, wojskowi. Każdy z innej parafii, każdy znał inne pieśni, każdy miał za sobą inne wojenne doświadczenia, własne traumy. – Pstrokacizna, konglomerat ludzi i tradycji – wspomina.

Wymyślił, że będzie biskupem od ludzi. Jeździł od wioski do wioski, rozmawiał. Zobaczył świat daleki od znanego sobie, poukładanego Śląska: ludzi żyjących bez ślubu, nieochrzczone dzieci. Wzdycha: – Tam, gdzie nie ma kontroli rodzinnej, społecznej, jest swoboda. Zbudowanie życia religijnego trwa wiele pokoleń. Nie jedno i nie dwa.

Pracował z księżmi. – Dobry ksiądz to gwarancja dobrego duszpasterstwa. Dobry, czyli: sumienny katecheta, porządny gospodarz i zaangażowany duszpasterz. Musi mieć świetny kontakt z ludźmi – tłumaczy. Na „Dzikim Zachodzie" nie było łatwo duszpasterzować.

Sobór Watykański II spadł Jeżowi jak z nieba.

Dostał paszport, bo władze nie ośmieliły się odmówić byłemu więźniowi Dachau. Dziś wspomina, że nauka Soboru była szokiem dla polskich biskupów. – Nie braliśmy od razu udziału we wszystkich sporach, bo na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy, o co tak właściwie chodzi. Nie ma co ukrywać: tamten świat był nieznany, nowy – wspominał.

W nowym świecie Jeżowi najbardziej podobały się: nowa liturgia w języku ojczystym, ekumenizm i podkreślenie roli świeckich.

Nie było mu żal ani łaciny, ani mszy trydenckiej. Źle wspominał Wielką Sobotę z dzieciństwa. – Mama chciała, żebym zabrał tylko wodę święconą do domu, a ja musiałem czekać aż przeczytają dziewięć lekcji po łacinie i odśpiewają dziewięć psalmów. Stałem jak głupi i czekałem, bo nic z tego nie rozumiałem. Nowa liturgia przybliżyła Kościół do człowieka – mówi. I zastanawia się: – Może, gdyby wprowadzono języki narodowe w czasach Lutra, nie byłoby rozbicia Kościoła?



Przebaczenie, a nie odwet


Listu biskupów polskich do biskupów niemieckich w 1965 r. nie podpisał, bo nie był na ostatniej sesji soboru. Ale gdyby miał to zrobić, nie zawahałby się.

– Jestem świadom, że Polacy też mają obciążone konto. Wiem, że w obozie w Świętochłowicach, w którym więziono Niemców, działy się straszne rzeczy. Wysiedlanie Niemców też można było zrobić spokojniej, delikatniej. Wzięła jednak górę zemsta, logika odwetu – tłumaczy.

W 40. rocznicę listu razem z kilkoma innymi biskupami polskimi i niemieckimi podpisał oświadczenie, że wydarzenie z 1965 r. było „solidnym fundamentem pod dzieło polsko-niemieckiego pojednania". Biskupi obu krajów napisali, że trzeba mówić prawdę i wyrzec się wzajemnego rozliczania krzywd.

Dla wielu dziennikarzy najbardziej niezwykły w tym wydarzeniu był udział bp. Jeża. – Więzień obozu koncentracyjnego wybacza Niemcom! – podkreślali.

Jeż pytał: – Jak mogliśmy nie napisać listu „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie", jeśli ciągle modlimy się słowami „Ojcze Nasz": „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom"?


Na brandenburskich piaskach


W 1972 r. został pierwszym biskupem nowoerygowanej diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Przez prawie dziesięć wieków na tych terenach nie było polskiego Kościoła. Jedynym przed Jeżem biskupem związanym z Polską był na tym terenie ustanowiony w 1000 r. Reinbern. – Co to za niezwykła diecezja? Pierwszego biskupa mieli w 1000 r., a następnego dopiero teraz. Czy oni tutaj tak długo żyją? – żartował w 1991 r. podczas wizyty w Koszalinie Jan Paweł II. Dla Jeża ta wizyta była zwieńczeniem jego biskupiej posługi, w lutym następnego roku przeszedł na emeryturę.

W ciągu 20 lat na tych „brandenburskich piaskach", jak czasami nazywano jego diecezję, zbudował Wyższe Seminarium Duchowne w Koszalinie i założył sto nowych parafii. Do legendy przeszła jego walka o parafię w Charzynie, niedaleko Kołobrzegu. Gdy PRL-owscy urzędnicy nie zgadzali się na jej utworzenie, Jeż uderzył w patriotyczne tony. Mówił, że tę parafię założył sam Bolesław Chrobry, że to prapolskie ziemie, tylko sprusaczone, a teraz trzeba wrócić do korzeni i stworzyć polską parafię. – Będzie dowodem, że na tych pruskich terenach my – Polacy „Byliśmy, jesteśmy, będziemy" – tłumaczył. Władze się ugięły, a ten sam sposób – udowadnianie, że przed Prusakami na tych ziemiach był polski Kościół – Jeż zastosował w 50 przypadkach!




Robert Dziemba, dziennikarz i historyk: – Biskup okazał się bardzo sprytny. Gdyby władze się nie godziły, to strzelałyby sobie w stopę, kwestionując polskość tych ziem. Biskup miał dwie siły – pogodę ducha, którą zjednywał sobie ludzi, i instytucję Kościoła. Przez władze PRL był więc traktowany jak konkurent, z którym trzeba się liczyć.

W 1975 r. Jeż zorganizował obchody 975-lecia biskupstwa w Kołobrzegu, którym przewodniczył Prymas Stefan Wyszyński. Zaprosił na nie niemieckich biskupów.

Uznania dla pracy bp. Jeża nie krył arcybiskup Kazimierz Nycz, biskup koszalińsko-kołobrzeski w latach 2004–2007. Dziennikarzom opowiadał: – Ludzie tam mają inne problemy niż na południu Polski. Przyszli na tamte ziemie z różnych stron, zasiedlali je i wytwarzali tradycje. Po pracy moich poprzedników, efekty ich wysiłku widziałem na każdym kroku. Pokornie chciałem kontynuować to, co zrobili, zwłaszcza ciągle młody i bardzo optymistycznie nastawiony do świata bp Ignacy Jeż.


Może i Luter się nawróci?


Biskup nie budował na siłę kościołów – tak jak to się działo na Śląsku czy w Przemyślu. – Nie byłem typem walczącym z komunistami w takiej formie jak np. bp Tokarczuk. On miał za sobą ludzi, a ja nie. Moi ludzie, wyrzuceni z własnych siedzib, czuli się tu obco. Trudno było liczyć na nich tak jak na południu Polski. Rozumiałem, że w razie konfliktu nie wszyscy pójdą za mną i nie ma sensu do konfliktu doprowadzać – tłumaczył.

Przejmował za to od państwa ewangelickie kościoły, które zajmowali katolicy, płacąc państwu czynsz. I nawet, gdy w witrażach katolickich kościołów widniał wizerunek Lutra, Jeż się nie przejmował. – Jak wysłucha kilku mszy, to może się nawróci – żartował.

Z komunistami pertraktował, tłumaczył im swoje racje, negocjował. W materiałach IPN zachowały się notatki oficerów o biskupie. Pisali, że stara się być w porządku wobec władz, chętnie się spotyka. „Jednak, gdy nie może załatwić sprawy legalnie, szuka możliwości obejścia przepisów prawa" – pisali.




Alina Petrowa-Wasilewicz i Krystian Kukowka, autorzy
książki o bp. Jeżu zapytali go o stosunek do PRL-owskich urzędników. – Jak dostawałem odpowiedź odmowną na budowę kościoła, sam chciałem się z nimi spotkać i wytłumaczyć, jakie są potrzeby społeczne. Uważałem, że mimo wszystko są władzą, należy im się szacunek, tak jak nakazują to śś. Piotr i Paweł w swoich listach. Trzeba było wykorzystać to, co dobre i ograniczyć to, co mogli zrobić złego – tłumaczył.

W czasie stanu wojennego nawoływał do spokoju, zgodnie z linią prymasa Glempa. Spotykał się z internowanymi działaczami „Solidarności", m.in. Tadeuszem Mazowieckim, odprawiał dla nich msze w obozach w Jaworzu i Darłówku.


Miara czasów


Na słowo „lustracja" robi mu się słabo.
– Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść, żeby potępiać tych, którzy ulegli naporowi przecież bardzo silnemu, a sprawców zostawić w spokoju? – pyta.

Cztery lata temu wdał się w polemikę z ks. Czesławem Skowronem. Rzecz dotyczyła słynnego procesu Kurii krakowskiej: oskarżenia księży i świeckich o szpiegostwo. Skowron w rozmowie z dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego" opowiadał o tym, jak księża łatwo uginali się pod presją komunistów i sypali. Oburzony bp Jeż napisał, że zapomina się, iż przywoływany przez Skowrona proces Kurii był prowokacją UB, a „ludzie stojący przed sądem ofiarami systemu i propagandy (...) to bohaterowie i męczennicy, choć przedstawia się ich jako ludzi słabych i załamujących się". I pytał: „Są takie momenty w życiu, gdy trudno ocenić postępowanie drugiego człowieka. Dlaczego więc w ogóle go w takiej sytuacji oceniać? Czy wolno do tamtych czasów przykładać miarę czasów obecnych?".


Skąd to się bierze?


Dziś na emeryturze. Mieszka w Domu Emeryta w Koszalinie. Surfuje po internecie i ogląda mecze tenisowe w telewizji. Miewa kłopoty z sercem, ale gdy mijają, szybko o nich zapomina. Spotyka się z dziennikarzami, od „Naszego Dziennika" po „Gazetę Wyborczą".




Pisuje artykuły do gazet. Na przykład o tym, jak powinien żyć ksiądz: największym zagrożeniem jest samotność, to przez nią wpada się w alkoholizm. Więc ksiądz musi przyjaźnić się z ludźmi. I najważniejsze: powinien mieć swoje hobby – sztukę, muzykę, majsterkowanie, czytanie książek, komputer. Wszystko jedno, byle byłaby pasja.

Ks. Zenon Ryzner, dyrektor Domu Emeryta w Katowicach gości biskupa Jeża, gdy ten przyjeżdża do rodzinnych Katowic:
– On nigdy nie jest sam. Nie wiem, jak to się dzieje, ale wszyscy chcą z nim siedzieć przy obiedzie, słuchać jego gawęd. Przychodzą dawni wychowankowie i całkiem obcy ludzie. A on do wszystkich się uśmiecha. Ma 93 lata i ciągle z siebie coś daje.

– Co dał księdzu?

– Świadomość, że nawet jeśli ksiądz nie ma bliskich, może zachować pogodę ducha. Cieszyć się każdym człowiekiem, uciec od samotności. Ciekawe tylko, czy tego można się nauczyć, czy ma się to w sobie, tu w środku?



Korzystałam z książki „Przygody z Opatrznością" – wywiadu rzeki z biskupem Jeżem (Wyd. św. Jacka) oraz licznych wywiadów.

***

Aleksandra Klich jest dziennikarką „Gazety Wyborczej".