Birma w czerwieni

Frederic Helston

publikacja 11.10.2007 09:23

Czy to już rewolucja? Tygodnik Powszechny, 7 października 2007

Birma w czerwieni




W przypadku większości dyktatur, gdy rozmawia się z ludźmi opozycyjnie nastawionymi wobec władzy, padają słowa o tym, że „tak dłużej być nie może", i „że to musi pęknąć". W Birmie jest tak samo. Pytanie tylko, czy „to" już pękło?

Podczas wszystkich podróży do tego kraju w ostatnich latach słyszałem takie opinie, wygłaszane zarówno przez ludzi młodych, jak i bardziej dojrzałych, pamiętających czasy sprzed wojskowego puczu w 1962 r. Ale system oparty na brutalnej i wyjątkowo skorumpowanej władzy birmańskich generałów trwał i w słowach o nieuchronności zmian, padających w prywatnych rozmowach, było tyleż nadziei, co rozpaczy.


Nowe pokolenie


Birmańskie społeczeństwo wydawało się sparaliżowane traumą powstania z 1988 r., które reżim utopił we krwi, a później konsekwentnie zwalczał wszelkie przejawy opozycyjności. Bariera lęku dotyczyła zresztą w równej mierze społeczeństwa, co władzy, która po druzgocącej klęsce wyborczej z 1990 r. – gdy NLD, Narodowa Liga na rzecz Demokracji pod charyzmatycznym przywództwem pani Aung San Suu Kyi, zdobyła wtedy ponad 80 proc. głosów – przekonała się, jak bardzo jest niepopularna. Chcąc zatem utrzymać się „u steru", wybrała represje, by wymuszać posłuch. Przykład Suu Kyi, laureatki Pokojowego Nobla, która ponad 11 lat spędziła w areszcie domowym, jest tu znamienny.

Problem Birmy dodatkowo komplikowała geopolityka – Chiny torpedowały międzynarodowe próby nacisku na władze w Rangunie – i wieloetniczny charakter państwa birmańskiego (oficjalnie przemianowanego przez generałów na Związek Myanmar), który umożliwiał wcielanie w życie zasady „dziel i rządź". Jednocześnie pozwalało to wykorzystywać propagandowo zagrożenie integralności państwa ze strony partyzantki Szanów czy Karenów. Przez dziesięciolecia strach był jednym z podstawowych narzędzi władzy. Dlaczego więc akurat teraz mieszkańcy tak masowo przełamali tę barierę, demonstrując na ulicach miast?

Jedną z możliwych odpowiedzi jest cykliczność protestów w państwach o systemie autorytarnym czy totalitarnym, której w Polsce nie trzeba tłumaczyć. Po wyzwaniach rzuconych wojskowym w późnych latach 80. i w połowie lat 90., w Birmie dojrzało dziś nowe pokolenie ludzi zmęczonych nieudolnością i pazernością władz.




W ostatnich latach coraz wyraźniej pod powierzchnią orwellowskiego społeczeństwa tworzyły się zarodki ruchów obywatelskich. Jak w Polsce stanu wojennego – choć nie na taką skalę – ludzie spotykali się w zaufanym gronie, aby „knuć". Obok oficjalnie funkcjonującej, acz represjonowanej NLD powstawały inne struktury, np. nieformalna „Generacja 88" zrzeszająca dawnych działaczy studenckich – jak owiany legendą Min Ko Naing, który po zdławieniu buntu w 1988 r. spędził w więzieniu 16 lat, z czego dziewięć w izolatce. Wciąż słyszę jego łagodny głos, gdy rozmawialiśmy jakiś czas temu o perspektywach na przyszłość, o budowaniu mostów między różnymi grupami społecznymi. Dziś boję się o niego, bo wiem, że już w pierwszej fazie obecnych protestów został aresztowany.


Bezbronna awangarda


Ale sama cykliczność czy pokoleniowa zmiana nie tłumaczą jeszcze skali obecnych wystąpień. Bezpośrednią ich przyczyną była ogłoszona latem drastyczna podwyżka cen paliwa. Ponieważ bieda w Birmie jest powszechna, skutki tej decyzji okazały się bolesne do tego stopnia, że – jak informowali mnie od razu birmańscy znajomi – po podwyżkach całkiem spore grupy ludzi musiały zrezygnować np. z przejazdów autobusami w Rangunie. Szybko też wzrost cen benzyny przełożył się na skok cen żywności.

Właśnie w tym momencie środowiska opozycyjne zorganizowały publiczne protesty. Początkowo niewielkie, bo uczestniczyło w nich po kilkaset osób. Ale dowiodły one determinacji manifestantów – i wyrażały szersze nastroje. Mimo aresztowań przywódców i organizatorów, nie wygasały, lecz zaczęły obejmować nie tylko stolicę, ale szereg prowincjonalnych miast.

Co więcej, po kolejnych falach zatrzymań cały najnowszy ruch protestu wyraźnie zmienił kolor na... czerwono-szafranowy. Takie bowiem szaty noszą mnisi, którzy wyszli z klasztorów na ulice, by wesprzeć protestujących. Tymczasem w birmańskim społeczeństwie, którego zdecydowaną większość stanowią buddyści szkoły Theravada, mnisi zajmują szczególną pozycję. Praktycznie każdy mężczyzna przynajmniej dwa razy w życiu spędza dłuższy czas w klasztorze – na duchowej formacji, kształtowaniu wrażliwości religijnej, a także swoistej edukacji społecznej. Prócz tego w klasztorach mieszkają też „mistrzowie": owiani aurą świętości „zawodowi" mnisi, dla których droga duchowego doskonalenia jest treścią życia, a klasztor jego przestrzenią.




W tym sensie przynajmniej część birmańskich klasztorów okazała się kuźnią opozycyjnych kadr, a słynne świątynie – jak pagody Szwedagon czy Sule w Rangunie – stały się ogniskami protestów. Charakterystyczne, że gdy tysiące mnichów wyległo na ulice, recytując słowa „Metta Sutry" o powinnościach tego, który zna dobro i ścieżki pokoju, „świeccy" manifestanci tworzyli wokół nich ochronne kordony, jakby przeczuwając zagrożenie dla tej bezbronnej awangardy.

Zdjęcia mnichów kucających przed wojskowymi barykadami są wymowne. Tak jak późniejsze zdjęcia zakrwawionych podłóg w spacyfikowanych klasztorach, gdy w konfrontacji z językiem pokojowego protestu generałowie znów odwołali się do siły. W Rangunie i Mandalay, dawnej stolicy Górnej Birmy, użyto broni, padli zabici. Nie wiemy, co działo się w innych ośrodkach, jak Bago czy Sittwe w stanie Arakan, gdzie – jak podawał portal Irrawaddy – swój sprzeciw manifestowała prawie cała stutysięczna ludność, włącznie z miejscowymi muzułmanami.


Mgła informacyjna


Trwająca teraz blokada informacyjna nie jest szczelna, ale na tyle skuteczna, że utrudnia ocenę sytuacji. Z dotychczasowych, szczątkowych doniesień można wnosić, że większość mnichów poparła oddolny ruch protestu przeciw polityce władz. Na razie też, mimo brutalności policji i wojska, władze nie zdecydowały się na ludobójcze metody, które zastosowano w 1988 r. Nadzieja, że historia nie musi się powtórzyć, nie jest bezzasadna; w końcu i opozycja, i generałowie mieli sporo czasu, by wyciągnąć wnioski z tamtej tragicznej lekcji.

Wydaje się, że dalszy rozwój wypadków będzie zależeć od dwóch czynników wewnętrznych, poza oczywistymi czynnikami zewnętrznymi, takimi jak zachowanie najważniejszych partnerów junty – w Pekinie, Moskwie, Delhi czy Bangkoku. Z jednej strony będzie to stanowisko buddyjskiej hierarchii, która nie jest monolitem. Wciąż mam w pamięci rozmowy z mnichami z Mandalay, nieszczędzącymi szyderstw pod adresem tych przedstawicieli sangghi (hierarchii), których reżim – jak to określali – „miał w swojej kieszeni".

Po ostatnich wydarzeniach jest jednak mało prawdopodobne, by „koncesjonowani" mnisi zdobyli szerszy posłuch w kraju. A po drugiej stronie konfliktu kluczową kwestią będzie spójność armii: także ona nie jest wolna od podziałów, a opozycja podobno zabiegała o poparcie młodszych oficerów i podoficerów. Ci ostatni znajdują się tak nisko w mafijnej hierarchii wojskowych władz, że nie czerpiąc z tego wystarczających profitów, mogą się w sytuacji granicznej zawahać, jeśli przyjdzie im wybierać między lojalnością wobec generała Than Shwe i rodakami.




Trudno dziś wyrokować, co nastąpi w najbliższych tygodniach. Być może nawet generałowie, którzy zaszyli się w nowej stolicy Naypyidaw (w środkowej Birmie) nie mają pełnego oglądu wydarzeń. Ale dla tych, którzy darzą sympatią birmańskich zwolenników demokracji, niewiedza wzmaga tylko obawy, że czarnego scenariusza nie można wykluczyć. I proszę mi wierzyć, że bardzo trudno pisze się w takich okolicznościach o zaprzyjaźnionych osobach, które wyrażając swój sprzeciw, mogą zostać ugodzone kulą albo wylądowały w więzieniach i mogą już z nich nie wyjść.

***

Kiedy piszę te słowa, z Rangunu napływają informacje o ponawianych protestach, mimo gróźb i represji, oraz o kolejnych ofiarach. Uzbrojeni żołnierze przeczesują ekskluzywny hotel Traders w Rangunie, by pozbyć się zagranicznych dziennikarzy. A dosłownie o rzut beretem stamtąd, pod pagodą Sule i starym kolonialnym gmachem władz miasta, od strony Mahabandoola ­Road znów gromadzą się tłumy.



***

FREDERIC HELSTON jest brytyjskim dziennikarzem, specjalizuje się w problematyce Azji; w ostatnich latach kilkakrotnie był w Birmie. Tekst napisał dla „TP".