Był na to przygotowany

Z arcybiskupem Kazimierzem Nyczem rozmawia Maciej Müller

publikacja 31.10.2007 12:35

Po śmierci bp. Ignacego Jeża. Tygodnik Powszechny, 28 października 2007

Był na to przygotowany



– Kiedy Ksiądz Arcybiskup poznał biskupa Ignacego Jeża?

– Miałem okazję widywać się z nim z okazji spotkań komisji episkopatu ds. wychowania, kiedy pracowałem w wydziale katechetycznym kurii krakowskiej, a także komisji ds. mediów katolickich, którą on wtedy prowadził. Ale tak naprawdę poznaliśmy się w 1988 r. Ja byłem wtedy młodym człowiekiem, a on patrzył na wszystkich z życzliwością i nie pokazywał tego, że jako wieloletni biskup jest bardziej doświadczony. Poza tym ustaliliśmy, że obaj pochodzimy z południa Polski.

Potem, kiedy sam zostałem biskupem, często rozmawialiśmy przy okazji posiedzeń Konferencji Episkopatu. A w 2004 r. zostałem ordynariuszem w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej – biskup Jeż był wtedy moim biskupem seniorem.

– Jak wyglądała współpraca między Księżmi Biskupami?

– Życzyłbym każdemu biskupowi takich stosunków z poprzednikiem. Byłem trzecim następcą biskupa Jeża: on założył tę diecezję, zorganizował strukturę Kościoła: zbudował praktycznie wszystko, począwszy od kurii, domu biskupiego i seminarium. Miał prawo czuć się gospodarzem, ale nigdy nie próbował się wtrącać czy komentować moich decyzji (podobnie mówił zresztą mój bezpośredni poprzednik, bp Marian Gołębiewski). Był człowiekiem niezwykle kulturalnym, delikatnym, nigdy nie stwarzał problemów. Jeśli prosiłem go o pomoc czy zastępstwo, zawsze pomagał.

– W jaki sposób?

– Dopóki nie podupadł na zdrowiu, chętnie przejmował ode mnie bierzmowania, święcenia, odpusty – nie lubił tylko przeprowadzania wizytacji. Mawiał: „Po południu nie kładę się spać, chociaż może to jest prawo wieku. Wolę raczej chwilę poczytać, żeby nie tracić czasu". Potrafił pojechać z jakimś księdzem do Tuluzy, jadąc dziennie 800 km – jego to nie męczyło.

Nieraz go prosiłem o wygłoszenie kazania: to nie były nigdy wyuczone teksty, ale treści przez niego przeżyte, przemodlone.




– Ksiądz Arcybiskup przejął coś od niego w stylu bycia biskupem?

– Chciałem się nauczyć bardzo dużo, a czy się udało, to nie mnie oceniać. Jednej rzeczy się nauczyłem na pewno, mianowicie optymistycznego spojrzenia na świat. Kiedy biskup Jeż słyszał, jak księża mówią, że „są trudne czasy" i „nic się nie da zrobić", mówił: „krzywdzicie tych, którzy naprawdę żyli w trudnych czasach. Ja żyję 90 lat, przeżyłem obie wojny, obóz koncentracyjny, czasy stalinowskie: zawsze wtedy mówiono, że są trudne czasy. Nie usprawiedliwiajcie swojej bezczynności, tylko się bierzcie do roboty".

Mimo swoistego majestatu, jaki go otaczał, miał dobry kontakt z księżmi. Był bezpośredni, znał ich, chętnie odwiedzał, a oni go lubili. Także pod tym względem to był dla mnie wzór prowadzenia diecezji. Kiedy narzekaliśmy, że w parafiach nie idzie tak jak powinno, mówił: „Zrozum, musisz pracować z takimi ludźmi, jakich masz". To jest mądrość życiowa! Przecież współistnienie dobra i zła będzie tak długo na świecie, jak długo będzie na nim człowiek, zraniony grzechem pierworodnym. Łatwo wymarzyć sobie czyściutki od zła świat, a to wbrew przypowieści o pszenicy i kąkolu. Pan Jezus mówi: pozwólcie im rosnąć aż do żniwa.

– Czyli nie obrażać się na rzeczywistość?

– Tak, a przecież biskup Jeż przeżył naprawdę trudne życie. W czasie II wojny światowej pracował jako wikary koło Chorzowa, w Hajdukach. Za odprawienie Mszy w intencji zmarłego w Dachau proboszcza sam trafił do tego obozu. Żył tam prawie cztery lata. Potem było wyswobodzenie, tułaczka po Zachodzie, powrót i rektorowanie Małemu Seminarium w Katowicach, które ostatecznie zamknęli komuniści. Dalej praca w Gorzowie, gdzie powstała administratura apostolska o powierzchni jednej siódmej Polski powojennej, a później, w '72 roku, kiedy administraturę podzielono na trzy części, wyjazd do Koszalina, na gołą ziemię, żeby tworzyć diecezję. Był tam biskupem 20 lat. Zakończył wspaniale, bo przyjęciem Papieża w 1991 r.

– Powtarza Ksiądz Arcybiskup, że biskup Jeż stawiał mosty między ludźmi. Co to znaczy?

– Chodzi przede wszystkim o naprawianie powojennych stosunków z Niemcami. Zauważył to prezydent, który wręczył mu na 70-lecie kapłaństwa Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski (parę lat wcześniej biskup otrzymał też najwyższe odznaczenie państwowe od rządu niemieckiego).




Ale bp Jeż uchodził również za budowniczego mostów między ludźmi, których miał w swojej diecezji. Pamiętajmy, że tam przybywali osadnicy z Wileńszczyzny, z centralnej Polski, a w 1947 r. ofiary Akcji „Wisła". Biskup Jeż potrafił integrować ich w nowych miejscach zamieszkania, w nowo tworzonych parafiach. Udało mu się nawiązać współpracę z grekokatolikami, którzy w niektórych miasteczkach stanowili ponad połowę mieszkańców.

Biskup Jeż, jak by powiedział ks. Józef Tischner, był człowiekiem pogranicza. Czerpał ze wszystkich kultur, z których wyrósł. Z pochodzenia był Małopolaninem, potem jego rodzina przeniosła się do województwa poznańskiego. Kiedy po plebiscytach i powstaniach do Polski dołączyła część Śląska, zamieszkali w Katowicach. Ignacy Jeż stał się naturalizowanym Ślązakiem; to mu dało solidność. Potem nagle stał się człowiekiem Ziem Odzyskanych. I wszystko, co miał w sobie, przyniósł tam.

– Skąd biskup Jeż miał siłę, by wybaczać?

– Był człowiekiem prostej i głębokiej wiary. Dużo się modlił i poważnie traktował chrześcijaństwo. Przed dwoma laty opowiedział mi coś takiego, że doświadczyłem jego wielkości w sposób niezbity.

29 kwietnia 1945 r. obóz Dachau został wyzwolony przez przypadkowo przechodzących przez te tereny żołnierzy amerykańskich. Przy badaniu papierów z kancelarii obozowej odkryto, że esesmani planowali tego dnia wieczorem wzniecić pożar, a wtedy ciężka dywizja niemiecka miała zrównać obóz z ziemią; nikt nie mógł przeżyć, żeby nie było świadków.

Amerykanie rozkazali załodze wyjść z budek wartowniczych, rzucić broń i położyć ręce za szyję. Przeprowadzali ich przez plac apelowy i chcieli wziąć do niewoli. Ale jeden ze strażników w akcie beznadziejnej samoobrony wyszedł z wartowni z karabinem gotowym do strzału. Pamiętam słowa Biskupa: „Amerykanie rozstrzelali ich wszystkich na naszych oczach. A ja się do dzisiaj wstydzę, że wtedy się z tego cieszyłem". Mówił to po 60 latach.




– Biskup Jeż pojechał z pielgrzymką księży katowickich na pielgrzymkę do Rzymu na zakończenie roku św. Jacka. 16 października po odprawieniu Mszy św. wrócił do hotelu, wkrótce zasłabł i zmarł. Czy to była dobra śmierć?

– Tak, to była dobra śmierć. Biskup Jeż odszedł nagle, ale był do tego przygotowany. On po osiemdziesiątce cieszył się z każdego dnia, który mu Pan Bóg jeszcze dał. Mawiał: „Jutro mogę umrzeć, bo wiem, że i tak żyję za długo".

– Poszedł prosto do nieba?

– To trochę inna sytuacja niż po śmierci Jana Pawła II, kiedy można było czuć taką pewność. Powierzam biskupa Jeża Bożemu miłosierdziu i wierzę gorąco, że tak dobry, żyjący na co dzień świętością człowiek na pewno będzie oglądał Pana Jezusa bardzo szybko – o ile już Go nie ogląda. Na każdym pogrzebie się modlimy, żeby Chrystus przebaczył zmarłemu grzechy popełnione z ludzkiej ułomności. A Jezus przecież umarł także za biskupa Jeża.