Kamyczek u nogi

Ks. Andrzej Draguła

publikacja 23.11.2007 13:36

O czym są nasze kazania: o Ewangelii wolności czy zniewolenia. Tygodnik Powszechny, 18 listopada 2007

Kamyczek u nogi




Słuchając wielu polskich homilii, można dojść do przekonania, że zbawienie jest wyłącznie owocem ludzkiego cierpienia i zasług, że trzeba na nie zapracować żywotem ciężkim i naznaczonym bólem.

Będąc jakiś czas temu za granicą, miałem okazję wysłuchać dwóch różnych kazań na temat tej samej Ewangelii: fragmentu ze św. Jana opisującego spotkanie Zmartwychwstałego Jezusa z uczniami przy śniadaniu po połowie ryb. Ksiądz z Polski oparł się na opowiadaniu zatytułowanym „Kamyczek". Jego bohaterem było dziecko, któremu do buta wpadł kamyczek. Ktoś życzliwy – mówił kapłan – chciał podbiec i wyjąć dziecku kamyk. Na ten gest zaoponowała matka, ponieważ „takie jest życie, z kamyczkiem idzie się do nieba". Metafora była dla kaznodziei punktem wyjścia do skonstruowania swoiście pojętej teologii życia, w które wpisany jest krzyż Chrystusa.

Kilka godzin później słuchałem luterańskiej pastor, która również mówiła o chrześcijańskiej wizji życia. W jej kazaniu dominowały dwa słowa: Genuß i genießen. Pojęcia te odwołują się do radości, przyjemności, a nawet rozkoszy.

Nietrudno zauważyć, że między obiema wizjami chrześcijańskiej egzystencji rozciąga się przepaść. Pierwsza postrzega życie jako udręczenie, druga jako przyjemność. Obie poszukują teologicznych uzasadnień. I obie wydają się fałszywe.


Co nie uszlachetnia


Przyczyną wielu głośnych odejść kapłanów jest – jak sami twierdzą – konieczność wyboru między instytucją Kościoła a obroną ludzi. Tak jest w wielu kazusach opisanych w książce Macieja Bielawskiego „Odejścia" (wyd. Homini 2007). Tak jest także w przypadku Tadeusza Bartosia, publikującego w „Znaku" (nr 4/07) tekst pod znamiennym tytułem „To nie atak na Kościół – to głos w obronie ludzi". Zasadniczy tenor krytyki dotyczy instytucji Kościoła i tego, że dba on bardziej o własną prosperitę niż o los człowieka.

Wydaje się jednak, że problem porzucenia kapłaństwa z powodu buntu przeciwko rzekomej czy też rzeczywistej opresywności Kościoła, choć sam w sobie spektakularny, ma o wiele mniejszy zasięg niż problem odejść wiernych z Kościoła z powodu opresywności głoszonej przez niego Dobrej Nowiny. Ci zaś, którzy nie odchodzą, żyją w coraz bardziej pogłębiającym się przekonaniu, że Ewangelia nie jest źródłem wolności, lecz zniewolenia. Bartoś ma wiele racji, krytykując w „Ścieżkach wolności" polskie kaznodziejstwo. Moje doświadczenie słuchacza kazań i wykładowcy homiletyki każe potwierdzić jego zastrzeżenia.




Przykładem niech będzie przytoczona wyżej homilia o kamyczku. Oparta na fałszywej metaforze, proponuje sfałszowaną teologię. Przedstawiona sytuacja, która stała się punktem wyjścia do mówienia o Bogu, jest przecież patologiczna. Odruch wyjęcia uwierającego kamyka z dziecięcego buta jest tak naturalny, że wręcz odruchowy. Matka – tu zapewne metafora Boga – która nie pozwala dziecku wyjąć kamyka z buta, by ulżyć jego cierpieniu, jest po prostu okrutna. Czy Bóg żąda od nas świadomego cierpiętnictwa?

Taka wizja teologiczna, zauważa Bartoś, „zasługi (...) przyznaje człowiekowi wyłącznie wtedy, gdy cierpi. Radość i przyjemność są złem. Co nie przysparza problemów, co nie jest krzyżem, nie może zasługiwać na zbawienie".

Takiej teologii nie da się pogodzić z Ewangelią, Bóg jest bowiem cały antyzłem, antyśmiercią i antycierpieniem. Bogu cierpienie – tak jak zło i śmierć – podobać się nie może, a zadaniem człowieka jest robić wszystko, by cierpienia było jak najmniej. Owszem: ostatecznie jest ono nieusuwalne, ale nie znaczy to, że nie należy użyć wszelkich sił, by w każdym konkretnym przypadku je zniwelować. Dopiero gdy nie da się odsunąć kielicha cierpienia, można mówić o jego zbawczym wymiarze, i to tylko wtedy, gdy przeżywa się je w łączności z cierpiącym Chrystusem. Samo cierpienie – wbrew temu, co się często powtarza – nie uszlachetnia. Przeciwnie, jest źródłem destrukcji.


Kij i marchewka


Zdaniem znajomego pastora luterańskiego, nieprawdziwość tej metafory polega na tym, że przecież Chrystus wziął na siebie – jeśli można tak powiedzieć – wszystkie kamyki z naszych butów. W Jego zbawczej egzystencji zamknęły się wszystkie nasze życiorysy, a On sam poniósł na sobie wszystkie nasze grzechy. Ostatecznie więc to nie my nosimy kamienie w butach, a jeśli już, to tylko pod warunkiem, że On nosi je wraz z nami.

W polskim kaznodziejstwie dominuje jakiś kryptopelagianizm, rodzący w ludziach przekonanie, że zbawienie jest owocem ludzkiego wysiłku, cierpienia, zasług, że trzeba na nie zapracować żywotem ciężkim, naznaczonym bólem. W naukach misyjnych i rekolekcyjnych dominuje nurt buchalteryjny, operujący pojęciami typu: odpłata, zapłata, nagroda, kara, życie wieczne jako bonus za dobre sprawowanie. I choć pojęcia te same w sobie teologicznie błędne nie są, to ich niewłaściwe użycie zniekształca dobrą nowinę o zbawieniu. Co gorsza, świadomość ta jest naznaczona dodatkowo beznadzieją utrwalaną przez tradycyjne polskie pieśni mszalne, bo przecież „nasze serca zimne jak lód i próżny dla nich Twej męki trud". (Choć trzeba szczerze przyznać, że w tej dziedzinie dokonują się już jakieś zmiany. Ostatnio słyszałem w jakieś śląskiej rozgłośni radiowej, że tekst wspomnianej pieśni skorygowano zamieniając spójnik „i" na „czy": konstatację beznadziejności zamieniono na teologiczną autorefleksję.)




Kiedy się słucha polskich kaznodziejów, można odnieść wrażenie, że w ich teologicznej świadomości nie istnieje nauka o usprawiedliwieniu, mówiąca, że Bóg z łaski przebacza grzesznikowi jego grzechy i wzywa go do dobrych czynów. Dobre życie jest wciąż przepowiadane jako warunek zbawienia, a nie odpowiedź na łaskę usprawiedliwienia. Innymi słowy: w kaznodziejstwie wciąż dominuje wezwanie do bycia dobrym po to, by zostać zbawionym, a nie dlatego, że z łaski Bóg już nas usprawiedliwił. Jeśli więc zalecać konieczność prowadzenia dobrego życia, to jedynie ze względu na to, co nastąpiło (zbawcza śmierć Jezusa), a nie ze względu na to, co nastąpi (Sąd Ostateczny). Tymczasem chrześcijańskie życie winno być przepowiadane jako odpowiedź na dar, jako akt wdzięczności, a nie jako praca do odrobienia.

Tylko takie kaznodziejstwo może stać się przepowiadaniem wyzwalającym, a nie traumatycznym. Chrześcijańskie życie nie jest bowiem udręką pełnego bojaźni oczekiwania na odpłatę, ale radością nieustannego dziękowania za niczym niezasłużony dar zbawczej śmierci i zmartwychwstania Pana. Jeśli tak się nie stanie, pozostaniemy na zawsze w duchu Tridentinum, który nakazywał kaznodziejom pouczać wiernych – najpierw! – o wadach, jakich należy unikać, a dopiero potem o cnotach, jakie należy posiąść, aby uniknąć wiecznej kary i otrzymać chwałę nieba. Ot, teologiczna wersja pedagogicznej metody kija i marchewki, opartej zresztą na przekonaniu, że człowiek bardziej jest zdolny do zła niż dobra.


Bóg po naszej stronie


Niedawno brałem udział w spotkaniu autorskim ze Stefanem Chwinem. W trakcie dyskusji autor określił się mianem pisarza teologicznego. Jako jeden z nurtujących go problemów wymienił pytanie, po której stronie staje Bóg w konflikcie między ludźmi. Odwołał się do przykładu dziecka, dla którego traumatycznym doświadczeniem jest widok Ukrzyżowanego. „Czy Bóg jest po stronie dziecka, czy po stronie tego, kto ten krzyż przywiesił?" – pytał Chwin. W trakcie dyskusji pozwoliłem sobie na polemikę, stwierdzając, że Bóg ostatecznie jest po stronie każdego człowieka. Trudno mi się zgodzić z zarzutem pisarza, że takie postawienie sprawy to teologiczny chwyt, zaokrąglone zdanie, które nijak się ma do konkretnych dylematów. Wydaje mi się, że to typowe dla prawniczego widzenia wiary i relacji Bóg–człowiek. Rzeczywiście, w takiej perspektywie Bóg jako sędzia musi stanąć po którejś stronie, opowiadając się za kimś jednym i występując przeciwko komuś drugiemu. Tymczasem Bóg jest przede wszystkim ojcem i należy Go postrzegać w relacji miłości. Przecież prawdziwie kochający ojciec, choć nie zgadza się z tą czy inną decyzją, czynem czy postawą dziecka, ostatecznie jest – mówiąc kolokwialnie – „za nim". Bóg bowiem pragnie, aby każdy, kto w niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Jest ostateczną afirmacją człowieka i zawsze jest po naszej stronie.

Taka świadomość nie zwalnia nas z odpowiedzialności za popełnione czyny, daje jednak nadzieję, że Bóg jest większy od każdego naszego grzechu, i choć sami w grzechu występujemy przeciwko sobie, On nie może wystąpić przeciwko temu, kogo stworzył i odkupił. Bóg bowiem – jak mówił Brat Roger – „może nas tylko kochać".



Nie katechizm, lecz motywacja


W naszym kaznodziejstwie brakuje tej perspektywy. Dominuje inna: etyczna i ideologiczna. „To jest tendencja moralistyczna, skłaniająca do tego, by całą treść przekazu religijnego sprowadzić do jednoznacznych pouczeń etycznych. Wiara tymczasem, choć ma swój istotny etyczny wymiar, nie jest moralnością" – pisze Bartoś. I ma rację. Czym jest wiara, przypomniał Benedykt XVI w encyklice pod znamiennym tytułem „Deus caritas est": „Uwierzyliśmy miłości Boga – tak chrześcijanin może wyrazić podstawową opcję swego życia. U początku bycia chrześcijaninem nie ma decyzji etycznej czy jakiejś wielkiej idei, jest natomiast spotkanie z wydarzeniem, z Osobą, która nadaje życiu nową perspektywę, a tym samym decydujące ukierunkowanie". Wiara jest więc odpowiedzią na miłość Boga do człowieka. Trzeba pamiętać, że jest to miłość uprzednia i bezinteresowna: taka miłość, która w żaden sposób nie jest owocem naszych starań. To miłość, na którą się nie zasługuje, bo Bóg ukochał nas pierwszy, gdy byliśmy jeszcze grzesznikami.

Z takiego rozumienia wiary wynikają konsekwencje dla kaznodziejstwa. W jednej z diecezji pytali mnie kapłani, czy nie należałoby powrócić w ramach niedzielnych homilii do przepowiadania katechizmowego podzielonego na trzy etapy: credo, przykazania, sakramenty; wiedza religijna ludzi bowiem jest coraz mniejsza. Moja odpowiedź brzmi: nie. Bez przepowiadania fundamentu, tzn. orędzia o Bożej miłości, będziemy głosili ideologię, moralizm i rytualizm, a chrześcijaństwo nie jest niczym takim, lecz nową egzystencją. Polskiemu Kościołowi potrzebne jest przepowiadanie kerygmatyczne, albo – mówiąc prościej – motywacyjne.

Wierni w naszych kościołach jeszcze są. Przychodzą na Mszę niedzielną. Bardzo często nie wiedzą jednak, dlaczego. A Msza jest często jedyną okazją do przepowiadania Ewangelii ludziom dorosłym. Dzisiaj mówi się dużo o syndromie wiary bez przynależności, wiary bez Kościoła, tzw. wiary bezdomnej. Polskim katolikom grozi coś zgoła przeciwnego: syndrom przynależności bez wiary. Wciąż deklarują się jako wierzący, identyfikują się z instytucją Kościoła, przynoszą dzieci do chrztu, znają przykazania i główne prawdy wiary (gorzej), często jednak nie potrafią uzasadnić nadziei, jaka w nich jest. Im trzeba głosić fundament, wzmacniać motywację, prowokować do decyzji. Nie da się jednak tego zrobić, zaczynając od nauczania katechizmu i prawdy o wiecznym potępieniu.



Przyjemność czyli grzech


Na jednym ze spotkań katechetyków polskich o. Andrzej Potocki OP postawił tezę, że dla młodych ludzi Kościół bardziej jawi się jako mysterium tremendum niż fascinosum. Wiele jest w Polsce inicjatyw, które zmierzają do tego, by Kościół był dla młodego człowieka bardziej cool. Niestety często jest to tylko renowacja fasad, z której niewiele wychodzi, młodzież bowiem bezbłędnie odróżnia puszczanie do niej oka od uczciwej ewangelizacji. Być może się mylę, ale większym problemem jest brak fascynacji tym, co Kościół mówi, niż nim samym.

Nie ulega wątpliwości, że w powszechnym odbiorze młodych Kościół jawi się przede wszystkim jako instytucja, która zabrania. Kościół – jak stwierdził jeden z uczestników Przystanku Woodstock – w żaden sposób nie kojarzy się z afirmacją życia. I nie chodzi tutaj o batalię na rzecz ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Chodzi o afirmację życia w jego wymiarze codziennym, chodzi o – odważmy się powiedzieć – przyjemność życia. Przyjemność, o której mówiła wspomniana na początku luterańska pastor, jest w katolicyzmie co najmniej podejrzana. Nie mówię o jakimś rozbuchanym hedonizmie, ale o przyjemności codziennej, szczęśliwych doznaniach człowieka. „Dla ukształtowanych w ten sposób ludzi – znów Bartoś – praca musi być ciężarem, nie może być radością i przyjemnością. Prowadzenie domu, wychowanie dzieci, utrzymanie, cały życiowy kierat, nie może być przeżywany jako radość i spełnienie. To nawet przez myśl nie przemknie".

Nie wiem, czy da się katolickiemu przepowiadaniu przywrócić kategorię przyjemności, która dla wielu jest synonimem grzechu. Myślę, że można jednak, a nawet trzeba, odejść od przepowiadania, które jest skoncentrowane na grzechu: gdy się słucha niektórych kaznodziejów, odnosi się wrażenie, że właśnie grzech leży w centrum Dobrej Nowiny.


Bardziej odkupiony niż grzeszny


Ważne wskazania dla przepowiadania o grzechu niespodziewanie dała Międzynarodowa Komisja Teologiczna w swoim dokumencie na temat losu dzieci zmarłych przed chrztem. Istnieje fundamentalna solidarność między Chrystusem i całą ludzkością: Chrystus „przez Wcielenie zjednoczył się w pewien sposób z każdym człowiekiem" – przypomniał Sobór, gdyż Komisja przyznaje, że istnieje napięcie między ludzką solidarnością z Adamem (grzech) a solidarnością z Chrystusem (łaska zbawienia). W przeszłości za mocno akcentowano tę pierwszą, ze szkodą dla drugiej. Ta genialna intuicja teologiczna każe nam odmienić perspektywę kaznodziejstwa. W centrum głoszenia Ewangelii nie może stać grzech, lecz odkupienie. Innymi słowy, chrześcijanin jest przede wszystkim odkupiony, a nie przede wszystkim grzeszny.




Utrzymanie takiej optyki głoszenia Ewangelii może nas uchronić od tendencji manichejskich: akcentowania nieustannej walki z szatanem, stanu nadprzyrodzonego oblężenia. Zamiast tego należy wzmocnić optykę paschalną. W dokumencie przygotowawczym do Wielkiego Jubileuszu poświęconym Chrystusowi czytamy przecież: „Wielkanoc jest niczym decydująca bitwa jakiejś wojny, która jeszcze się nie skończyła (...) Krzyż i Zmartwychwstanie są decydującą bitwą i wojną już wygraną (...), decydujące, nowe i początkowe zwycięstwo powszechnego zbawienia zostało już odniesione". Czyż nie tę prawdę wyrażamy, gdy śpiewamy w wielkanocnej pieśni „Zwycięzca śmierci, piekła i szatana"?

Jeśli więc przepowiadać grzech, to grzech odkupiony, piekło, do którego zstąpił Jezus, śmierć przezwyciężoną zmartwychwstaniem, a szatana pokonanego. Tylko w ten sposób można uniknąć serwowania ludziom traumy, inaczej bowiem – jak słusznie pisze Bartoś – „koncentracja na cierpieniu i własnym nieszczęściu może uczynić z wiary rzecz nie do zniesienia, jeśli okazuje się, że na horyzoncie wierzącego dominuje zło, całkowicie pozbawiając nadziei".

Nie ulega wątpliwości, że ostateczna perspektywa przepowiadania Ewangelii wychyla się ku szczęściu, które czeka nas w wieczności. Nie znaczy to jednak, że człowiek wierzący w Boga pozbawiony jest prawa do szczęścia, które realizuje się już tutaj na ziemi. To szczęście oczywiście nie utożsamia się z tamtym. Nie utożsamia się także z przyjemnością, ale przecież zupełnie jej też nie wyklucza. Teologiczna perspektywa pozwala na przekonanie, że już tutaj mamy prawo oczekiwać przedsmaku tej nadziei, która zrealizuje się w przyszłości. Czy szczęście człowieka nie jest antycypacją Królestwa, które nadchodzi i które ma na ziemi swój zalążek?

Nie chodzi o wykreślenie z Dobrej Nowiny prawdy o tajemnicy zła ani o rezygnację z wymagań, jakie stawia Ewangelia wobec naszych wyborów moralnych. Nie chodzi także o sprowadzenie orędzia biblijnego do tzw. pozytywnego myślenia. Chodzi o rzecz absolutnie fundamentalną, o właściwą, teologiczną perspektywę życia ludzkiego, które jest bardziej zanurzone w tajemnicy zbawienia niż w tajemnicy zła. Tylko takie kaznodziejstwo może fascynować człowieka. Inaczej zamiast wolności, do której wyswobodził nas Chrystus, przepowiadać będziemy niewolę, o którą ludzie będą mieć żal do Boga. Wobec takiego Boga rodzi się bunt. Od takiego Boga się ucieka albo żyje się w traumie. Co więcej, z przekonaniem, że Bóg tak chce.