Wojna i sumienie

Wojciech Pięciak

publikacja 29.11.2007 08:36

Kiedyś mawiano, że „wojna to kontynuacja polityki, tylko innymi metodami". Teraz miało być inaczej. Tygodnik Powszechny, 25 listopada 2007

Wojna i sumienie




Kiedyś mawiano, że „wojna to kontynuacja polityki, tylko innymi metodami". Teraz miało być inaczej. W krajach, których żołnierze zaprowadzają pokój w różnych częściach świata, ukształtował się pogląd, że „wojna to kontynuacja moralności, tylko innymi metodami". Wydarzenia w afgańskiej wiosce mogą nim jednak zachwiać. Przynajmniej w Polsce.

Z osądem tego, co zdarzyło się 16 sierpnia 2007 r. w Nangar Khel, wypada wstrzymać się do wyroku sądu. On musi odpowiedzieć na pytanie, czy siedmiu polskich żołnierzy popełniło zbrodnię wojenną: czy dokonali pacyfikacji wioski – jak np. Wehrmacht w okupowanej Polsce – czy może był to ludzki błąd lub splot nieszczęśliwych okoliczności?

Zanim sąd wyda wyrok, można jednak pytać o sumienie. W końcu istota sumienia przejawia się również w taki sposób, że wyznacza ono granice. Nie chodzi o sumienie tych żołnierzy (to ich problem – z Bogiem i z samymi sobą), ale o sumienie publiczne. To państwo polskie posłało wojsko do Afganistanu, biorąc odpowiedzialność za jego działania, a społeczeństwo fakt ten zaakceptowało, powierzając w wyborach mandat tym, a nie innym politykom.

***

Gdy 18 lat temu upadł komunizm, Francis Fukuyama ogłosił koniec historii. Euforia okazała się przedwczesna, a w Europie najboleśniej doświadczyli tego mieszkańcy dawnej Jugosławii. Gdy 12 lat temu wojska państw zachodnich interweniowały w Bośni, a 8 lat temu w Kosowie, niektórzy ogłosili, że nadchodzi era globalnej polityki praw człowieka, w której łamanie tych praw, nie mówiąc o ludobójstwie, będzie zwalczane przez „militarny humanitaryzm".

Kosowo było kluczowym wydarzeniem dla tworzenia się nowej publicznej moralności w Europie – w mniejszym stopniu w Stanach Zjednoczonych (z punktu widzenia USA zawsze gdzieś na świecie toczy się wojna, w której zaangażowani są amerykańscy żołnierze; choćby na Półwyspie Koreańskim od 1950 r.). W Europie wydawało się, jakby moralność brała prymat nad Realpolitik. Choć wtedy, w 1999 r., niektórzy ostrzegali, że niebezpieczna byłaby sytuacja, w której „militarny humanizm", jaki zadecydował o interwencji w Kosowie, przestałby podlegać ograniczeniom i stał się źródłem nowej „epoki wypraw krzyżowych, tym razem prowadzonych w imię praw człowieka" (określenie socjologa Ulricha Becka).




Dwa lata potem zdarzył się 11 września, a później Irak, Afganistan i inne „nowe wojny". Skomplikowało to kategorie opisu świata nie tylko politologom i specjalistom od prawa międzynarodowego, ale także duchownym.

Co cechuje „nowe wojny"? Beck nazywa je „post­narodowymi" i twierdzi, że zanikają w nich „klasyczne rozróżnienia między stanem wojny i stanem pokoju, między polityką wewnętrzną i zagraniczną, napaścią i obroną, prawem i bezprawiem, oprawcami i ofiarami, społeczeństwem obywatelskim i barbarzyństwem", polityka obrony praw człowieka zaś stała się nową „świecką religią" Zachodu.

„Nowe wojny" – również te, w których uczestniczy Polska – nie przypominają konfliktów z XX w. Nie walczą w nich państwa i armie. Ogromną rolę odgrywają za to aktorzy niepaństwowi oraz wielość różnych interesów i wartości. Szukając analogii, jeden z badaczy znalazł zaskakujące skojarzenie: z wojną trzydziestoletnią z pierwszej połowy XVII w., także z jej chaosem w sferze motywów i uzasadnień.

Przy użyciu jakich kategorii moralnych opisać „nowe wojny"?

Kłopot z odpowiedzią ma nie tylko Polska, ale chyba wszystkie kraje Zachodu, które w minionych latach stały się głównymi „dostarczycielami" żołnierzy. Na to zjawisko zwraca uwagę politolog Herfried Münkler w książce „Die neuen Kriege" (wyd. 2002): o ile w sferze gospodarczej państwa niezachodnie są źródłem pożądanej, tańszej siły roboczej i tańszych niż wytworzone na Zachodzie produktów, o tyle w globalnej polityce bezpieczeństwa tendencja jest odwrotna. Gdy w różnych częściach świata trzeba „zaprowadzać pokój", oczekuje się, że to Zachód pośle swych drogich ludzi i drogi sprzęt. Tendencja racjonalna: armie zachodnie są sprawniejsze, bardziej zdyscyplinowane i odporniejsze na stronniczość czy korupcję – co jest plagą np. afrykańskich „błękitnych hełmów".

Jeśli taka tendencja się utrzyma, a nic nie wskazuje, by miało być inaczej, trzeba się nastawić, że również polscy żołnierze będą w kolejnych latach posyłani na nowe misje (szykuje się właśnie Czad/Darfur) lub pozostaną w Afganistanie przez 10 lat albo dłużej – tyle może potrwać proces budowy państwa i przebudowy różnych sfer społecznych, np. zastąpienie upraw narkotyków innymi źródłami dochodu.




Jednych problem dotyczy bezpośrednio: polityków podejmujących decyzje, żołnierzy, ich rodziny. Pośrednio zaś społeczeństwo, które co jakiś czas konfrontowane jest z obrazami wojny i jej skutkami, i którego opinia wpływa na polityków.

Pytanie o zasadność – nie tylko polityczną, ale także moralną – udziału w „nowych wojnach" to pytanie również o psychologię społeczeństwa, które, skoro posłało żołnierzy, winno ich wspierać. Carl Mannerheim, fiński marszałek, pogromca Armii Czerwonej podczas „wojny zimowej", pisał: „Na wojnie często rozstrzyga czynnik psychologiczny. Przeciwnik, który czuje się słabszy, jest nim w rzeczywistości".

***

Czy polityk, który wysyła żołnierzy na „nową wojnę", może być dobrym chrześcijaninem? Czy może wysłać żołnierzy do Afganistanu i zarazem żyć Ewangelią? Uczestnicy wydarzeń historycznych różnie interpretują Biblię.

Z jednej strony ks. Jan Zieja. „Był wyznawcą radykalnego pacyfizmu – pisał po jego śmierci Jerzy Turowicz („TP" nr 47/1991) – choć sam mówił, że nie jest pacyfistą, że jest tylko wierny piątemu przykazaniu, które formułował: »Nie zabijaj, nigdy, nikogo«. Jest w tym jakiś paradoks, że te poglądy, narażając się nieraz na ostre krytyki (kiedyś groził mu sąd polowy!) głosił właśnie on, kapelan wojskowy w roku 1920, w 1939 i w czasie powstania warszawskiego, kawaler orderu Virtuti Militari" (na marginesie: radykalnym pacyfistą został ks. Zieja po wojnie 1920 r., podczas której także polscy żołnierze dopuścili się zbrodni wobec wroga i ludności cywilnej białoruskiej i ukraińskiej – choć ich postępowanie nie było „metodą" walki, jak w przypadku Armii Czerwonej).

Z drugiej strony, George W. Bush, który co chwila i z głębokim przekonaniem odwołuje się do Biblii. Takie przynajmniej wrażenie pozostaje po, skądinąd krytycznej wobec Busha, trylogii dziennikarza Boba Woodwarda („Wojna Busha", „Plan ataku", „Stan zakłamania"; wyd. Magnum). Woodward pokazuje mechanizm podejmowania w Białym Domu decyzji kluczowych dla świata i sposób, w jaki politycy je uzasadniają – także dla siebie. Oto rekonstrukcja 19 marca 2003 r.: „Prezydent wygłosił krótki, przygotowywany wcześniej tekst: »W imię pokoju na świecie oraz dobra i wolności narodu irackiego wydaję niniejszym rozkaz przeprowadzenia operacji Iracka Wolność. Niech Bóg ma w opiece naszych żołnierzy«. (...) Uniósł rękę i zasalutował dowódcom, a potem nagle wstał i odwrócił się. W oczach stanęły mu łzy; część z obecnych również miała wilgotne oczy. (...) Prezydent później tak wspominał tę chwilę: »Było to dla mnie wielkie przeżycie. (...) Modliłem się, aby nasi żołnierze byli bezpieczni, aby Bóg ich chronił, aby straty były minimalne. (...) Modliłem się, aby Pan dał mi siłę do wykonania Jego woli... Na pewno nie będę usprawiedliwiać wojny wolą Boga. Proszę to dobrze zrozumieć. A potem oczywiście modliłem się o siłę i przebaczenie dla siebie" („Plan ataku", str. 299-300).




***

Trudno dziś wyobrazić sobie, by kraj demokratyczny z własnego wyboru zdecydował się na „klasyczny" konflikt, jak I czy II wojna światowa. Natomiast europejskie demokracje nie mają najwyraźniej problemu z angażowaniem się we współczesne „nowe wojny".

Efekt uboczny: brakuje refleksji moralnej nad istotą tych konfliktów, a decyzje polityczne o udziale w nich zapadają szybko, czasem mechanicznie. Z punktu widzenia polityków może się wydawać, że nie ma potrzeby tego zmieniać, skoro obywatele się nie buntują. Można to wytłumaczyć: ofiary nie są na tyle duże, by były odczuwalne społecznie; na wojnę jadą ochotnicy, koszty materialne nie są odczuwalne. Dla polityka z kraju demokratycznego, który musi uzasadniać swe decyzje wyborcom i jest z nich rozliczany – to sytuacja idealna. A także wytłumaczenie, dlaczego przegrywają zwolennicy radykalnego pacyfizmu – jak nieżyjący ks. Stanisław Musiał, który krytykował nie tylko udział Polski w wojnie irackiej, ale nawet fakt, że żołnierzom towarzyszą kapelani. Jednak są chwile, gdy polityk z kraju demokratycznego musi szukać głębszych uzasadnień – tak jak teraz.

Nowy premier mówi, że wydarzenie w afgańskiej wiosce nie pozostanie bez wpływu na politykę państwa wobec misji wojennych. Można to zdanie różnie interpretować. Również w ten sposób, że tragedia w Afganistanie mogłaby stać się punktem wyjścia do dyskusji wśród polityków i w społeczeństwie o zasadności udziału w wojnie, czyli także o moralności.

Na razie byłoby więcej pytań niż odpowiedzi. Ale dobrze postawione pytania to już coś.