Rozmyślania u kresu drogi

Zygmunt Bauman

publikacja 11.12.2007 20:18

Prawdy o totalitaryzmie, paradoksalnie, widać więcej w czasach naszych – czasach jednostek i ich praw. Tygodnik Powszechny, 9 grudnia 2007

Rozmyślania u kresu drogi




Slavoj Žižek (osobliwość żywcem przeniesiona z epoki dada, „noża w bżuchu” i épatez les bourgeois – do epoki, w której epatować już nie ma kogo, bo wszyscy po dziurki nosa wyepatowani i epatowaniem doszczętnie zblazowani) napisał ostatnio, że dwa niemieckie filmy o życiu codziennym Ossich w czasach, gdy jeszcze ich tak nie przezywano, nie chwytają istoty komunistycznego totalitaryzmu; ba, fałszują jego rzeczywistość. Jeśli chcesz wiedzieć i innych powiadomić, jak się za komunizmu żyło, orzeka Žižek – rób filmy z „Opowiadań kołymskich” Szałamowa... W milczącym założeniu: prawda komunizmu była na Magadanie, a nie w Tambowie czy Jarosławiu. A prawda nazizmu pewnie w Dachau i Oświęcimiu, a nie w tej wiosze, o której serial „Heimat” rozwlekle opowiada?

Spytałbym Žižka, gdyby było warto (a nie jest), dlaczego szczęściarze, którzy za późno się urodzili, by smaku totalitaryzmu zaznać osobiście, mieliby chcieć, a co więcej wytężać mózgi, by totalitaryzm, zamierzchłe już wszak dla nich dzieje, pojąć? Od skręcających kiszki okropności mają przecież „Wściekłe psy” albo „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” albo „Piątek trzynastego”, i codzienne porcje telewizyjnych horrorów, i setki odmian komputerowych gier w hurtowe mordowanie odmieńców... A wszak w zestawieniu z wyrafinowanym artyzmem kina, telewizji, Nintendo czy PlayStation codzienność lagrów i łagrów zdać się im musi poronionym tworem prowincjonalnych chałupników i tandeciarzy.

Ci szczęściarze wiedzą niemal od urodzenia, że rzeczy potworne są dziełem potworów, a nikczemne sprawki sprawą nikczemników, że więc potworów i nikczemników trzeba trzebić, zanim oni zaczną to z nami czynić, a jako że trzebieni są pomiotem szatańskim, ich pogromcy są – kimże by innym? – aniołami. Gdy więc z wypiekami na twarzy starają się elektronicznych potworów w ich własnej niecnej grze pokonać, ich podstępy ripostować jeszcze wymyślniejszymi podstępami i ich zastępy wykosić, zanim oni nasze kosić zaczną, w niczym to ich własnemu o sobie mniemaniu nie uwłacza. Przecież te elektroniczne potwory dybały na nich z czystego okrucieństwa, podczas gdy oni ratowali siebie, a przy okazji i resztę świata, przed okrutnikami. Ludzkość dzieli się na katów i ich ofiary, a gdy te drugie zgładzą ostatniego z tych pierwszych, sprawę okrucieństwa będzie można złożyć do którejś składnicy pamięci/niepamięci i drzwi zatrzasnąć. Jeśli okrucieństwo jest dziełem okrutników, myśmy są bez skazy – quod erat demonstrandum.

O, gdyby tak było... Gdyby totalitaryzm dał się sprowadzić do wypuszczenia czy wyrwania się z klatek paru bestii w „porządnych czasach” pod kłódką trzymanych... Gdyby cierpienie uszlachetniało, gdyby było glejtem na niewinność i moralną cnotę... Gdyby niecnota oprawców nie skapywała na ich ofiary i na świadków ich zbrodni i ich nie brukała, gdyby ofiary maszerowały na plac kaźni lub z niego umykały czyste i nieskalane... Gdyby dało się, jak to w lagrach i łagrach czyniono (lub przynajmniej uczynić się gorliwie starano, i jeśli się do końca nie udało, to nie z braku gorliwości!), podzielić świat schludnie i klarownie na wszechwładne podmioty i powolne ich wszechwładzy przedmioty, na tych, którzy czynią, i tych, którym jest czynione...




Komunistyczny czy nazistowski totalitaryzm byłby wówczas jeszcze jednym z krwawych epizodów, w jakie dzieje ludzkie obfitują. Epizodów, w których jedni biją, a drudzy są bici. Epizodów, jakie zamknąć trzeba (i da się), poddając chłoście tych, co bili, i obwieszając orderami tych, co byli bici. A zamknąwszy, można pozostałe po nich, pożółkłe i sparciałe pamiątki złożyć do lamusa albo lepiej jeszcze do muzealnych gablot, bo wszak w niczym innym już nam bruździć nie będą...

Niestety, wbrew temu, co Žižek doradza, grozy totalitaryzmu nie da się w pełni ogarnąć, rozglądając się po Kołymie czy Dachau, owych – jak powiadała Hannah Arendt – laboratoriach, gdzie dociekano granic ludzkiego zniewolenia. Żeby tę grozę pojąć do reszty, żeby zajrzeć tam, gdzie jest najbardziej jadowita i złowieszcza, i gdzie jeszcze bynajmniej nie wygasła, tylko czeka na sprzyjającą iskrę, by znów wybuchnąć płomieniem – trzeba wyjść poza zasieki z kolczastego drutu.


Wolność w czasach okupacji


Trwałym (jak trwałym?!) dziedzictwem obu systemów totalitarnych pozostaje spustoszenie moralne. Nastroje manichejskie, o jakich pisał Stanisław Ossowski zatroskany przyszłością narodu poddanego próbie ponad siły, stały się i pozostają instynktownym odruchem; to już nie nastroje, w jakie zapada się dziś, by się ich jutro pozbyć, a pojutrze je zapomnieć, ale znamię „normalnego”, zwyczajowego, przez zdrowy rozsądek zatwierdzonego i przez kalendarz rytuałów publicznych uświęconego sposobu postrzegania świata, własnego w świecie miejsca i recepty na przetrwanie.

Pod tym względem oba totalitaryzmy pozostawiły spadki do złudzenia podobne. Ale są też między spadkami dogłębne różnice. Totalitaryzm niemiecki inaczej zadziałał na Niemców, a inaczej na Polaków. Inaczej też zadziałał na Polaków totalitaryzm importowany z Sowietów, a szukający w Polsce zadomowienia, obiecujący Polakom udział w dobrodziejstwach, jakich nadejście (obłudnie wprawdzie) zapowiadał, i zapraszający do współuczestnictwa w procedurach, które miały ich nadejście ułatwić i przyspieszyć – a inaczej ten brutalnie obcy, hitlerowski, który z góry ustawiał Polaków jawnie i bez ogródek, jednoznacznie i bezapelacyjnie, po drugiej stronie muru, po-śród ofiar. Tu analogie się kończą i mówienie jednym tchem o pięciu latach okupacji hitlerowskiej i pół wieku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, jakby ich treść wyczer-pywała się przynależnością do narodowej martyrologii, zwyczajnie i po prostu nie ma sensu. A już rozprawienia się ze spuścizną totalitarnych czasów bynajmniej nie ułatwia.

Jean-Paul Sartre zaszokował niegdyś czytającą publikę paradoksalnym stwierdzeniem, że Francuzi nigdy nie byli tak wolni, jak w czasie niemieckiej okupacji... Paradoks, twierdził, był pozorny tylko, jako że popada się w niewolę poprzez pułapkę wolnego wyboru maskującego mus – a Francuzom okupanci dostęp do tej pułapki od-cięli. Francuzi zostali bez wyboru... A wszak jeśli Francuzi zostali bez wyboru, to Polacy po stokroć! Poniektórzy z niemieckich satrapów przecież się do Francuzów umizgiwali, obiecując miejsca przy biesiadnym stole, gdy Neue Ordnung, przy ich współpracy, wreszcie zatriumfuje. Polakom zaś objaśniono z miejsca, i to w sposób niepozostawiający cienia wątpliwości, że Neue Ordnung nie przewiduje dla nich innej roli poza dolą roboczych wołów, a dla Polski innego zastosowania niż jako Lebensraumu Tysiącletniej Rzeszy. Od walki z okupantem nie było więc ucieczki – co najwyżej można się było sprzeczać o to, jak szybko zaczynać i jakiej broni użyć. Instynkt samozachowawczy, powinność moralna i patriotyzm jednym przemawiały językiem. Zgodnie powiadały: nie dać się, stawiać opór, walczyć...




Jakże inaczej wyglądała „okupacja sowiecka”, jeśli już tego sprzecznego z tradycją językową wyrażenia użyć... PRL była państwem zwycięzców, nie pokonanych. Przyrzekała wprowadzić znękany wojną i przedwojenną nędzą lud w krainę obfitującą w dobrodziejstwa dotąd jeszcze niezaznane. Ziemia dla chłopów, praca dla robotników, oświata dla dzieci, opieka zdrowotna dla wszystkich... Wolność od strachu przed bezrobociem i nędzą... A co więcej, godność ludzka dla każdego, szacunek dla każdej pracy, skarby kultury dla wszystkich, koniec podziałom narodu na możnych i zasobnych oraz czapkujących im chudopachołków, kres pomiataniu ludźmi i ludzi upokarzaniu: na-ród, za pomocą lewara solidarności (sic!) wydźwignięty wreszcie na wyżyny wspólnoty. Krótko mówiąc, sprawiedliwość społeczna krzepko i na wieki na oświeceniowym trójnogu wolności, równości i braterstwa usadowiona. Aż się prosiło, by instynkt samozachowawczy, impuls etyczny i patriotyzm znów przemówiły tym samym językiem, tyle że odwrotne do poprzedniego niosąc przesłanie... Trzeba było tylko w te obietnice uwierzyć. Albo, z braku wiary w szczerość czy potencje obiecujących, postanowić dać im szansę rozchwiania podejrzeń.

W Polsce naniesionej na mapę germańskiego Lebensraumu totalitaryzm niemiecki odtrącał brutalnie nawet tych nielicznych, którzy sympatyzowali z jego światopoglądem bez względu na to, skąd przybywał. Totalitaryzm sowiecki kusił i pociągał swymi hasłami nawet wielu z tych, którzy o cnotach kraju, z którego się wywodził, nie byli, mówiąc oględnie, przekonani.


Dzień bez kłamstwa


Urokowi komunistycznych haseł trudno było się oprzeć ludziom, którzy boleli nad dziedzicznym ubóstwem i cywilizacyjnym zacofaniem, jakie dręczyły ich współziomków. Hasła odwoływały się w równej mierze do poczucia sprawiedliwości społecznej, jak i, po prostu, do umiłowania ojczyzny. Jakiż to patriota (człowiek, który stawia dobro narodu ponad kastowym interesem) chciałby, aby zapowiadane w hasłach dobrodziejstwa nie stały się jego współziomków udziałem?!

Sęk w tym, że nader szybko okazało się, iż hasła sobie, a praktyka sobie. Przepaść cywilizacyjna między Polską a resztą Europy pogłębiała się, miast kurczyć. Obiecany dobrobyt nie nadchodził. Nowe podziały w mało czym, prócz ostentacyjności, starym ustępowały. A nad tym wszystkim unosiło się widmo władzy okrutnej i bezwzględnej, nieznoszącej sprzeciwu, alergicznej nie tylko na myśl od jej mniemań odmienną, ale także i na wszelką taką, która nie z jej inspiracji, nakazu czy nadania się wywodziła. Tym, czym były żółte firanki dla przywilejów nowej elity, frazeologia emancypacji społecznej i władzy ludowej była dla bezduszności rządców i ich braku skrupułów.




Okupacja hitlerowska pozostawiła wiele ran na ciele i duszy narodu, ale hipokryzja nie była jedną z nich. Za to w zadawaniu tej właśnie rany celował totalitaryzm stalinowski, a bodaj w jeszcze większej mierze autorytaryzm, jaki po nim nastąpił. Masowa produkcja hipokryzji była nieodłączną (nawet jeśli niezamierzoną, a tym bardziej nienazywaną po imieniu) cechą komunizmu sowieckiego i reżymów, jakie gotów był on tolerować w swojej „sferze wpływów”. Od narodu domagano się, by był kongregacją bezmyślnego posłuszeństwa i dyscypliny, niekoniecznie wiary: a więc, w istocie rzeczy, kongregacją zakłamania... Z wyjątkiem krótkiego, wstępnego Sturm und Drang Periode, mało kto, włączywszy elitę władzy, wierzył w głoszone hasła – obowiązkiem powszechnym było natomiast ich powtarzanie przy każdej publicznej okazji. Z biegiem czasu wszelka wiara, a już szczególnie wiara niezachwiana, stawała się dla władzy wręcz niebezpieczna: przekonanie o nieomylności zasad wiodło wszak nieubłaganie do odkrycia omylności ich interpretatorów.

Wedle niepisanego konkordatu regulującego relacje wzajemne władzy i narodu, władza miała zachowywać się tak, jakby przejęta była bez reszty wdrażaniem głoszonego przez siebie programu społecznego dobrobytu i sprawiedliwości, a naród miał wypowiadać się w miejscach publicznych tak, jakby jej ufał. Do czego jak do czego, ale do codziennych spotkań władzy i ludu odnosiła się w pełni Vaihingerowa reguła als ob. Nie była przy tym ta reguła dodatkiem do systemu, ale niezbędnym warunkiem jego trwania. Sołżenicyn w latach wygnania zaproponował rodakom „dzień bez kłamstwa”; suponował, że wystarczy takiego dnia, by się system sowiecki zawalił. Czy miał rację, nigdy się już nie dowiemy, ale supozycja nie zdawała się być bardziej absurdalną od systemu, do jakiego się odnosiła.

Wątpliwości co do realizmu Sołżenicynowej propozycji wynikały z rozważenia czynników, by tak rzec, geopolitycznych. Tzw. Zachód umył w Jałcie ręce od mieszania się w sprawy ludów zamieszkałych na wschód od Łaby, i od tego czasu potwierdzał wielokrotnie, w czynach bardziej wprawdzie niż w wykrętnych słowach, że poza powtarza-niem ad nauseam własnego zestawu haseł odmiennych od poza-łabskich nie ma zamiaru na nowo rąk sobie tymi sprawami brudzić. Polacy, nawet najzajadlej antykomunistyczni i najradykalniej zbuntowani, mogli liczyć na słowa pociechy, ale nie na pomoc z zewnątrz, a przecież tylko szaleńcy i niepoprawni romantycy mogli marzyć o takim samotnym pojedynku z potęgą wschodniego sąsiada, który mógłby się dla kraju skończyć lepiej niż wszystkie powstania, od listopadowego poczynając, a na warszawskim kończąc, a pewnie do gettowego najbardziej byłby podobny... A znów myśl o implozji, o załamaniu się samoistnym sowieckiego imperium, nie rodziła się nie tylko w kręgach krajowej, trzeźwo i rzeczowo rozumującej inteligencji, ale i w żadnym z szanowanych i obdarzanych przez nią autorytetem, a opływających w fundusze i pełnych mózgów najwyższego kalibru instytutów „sowietologicznych” świata; nie zrodziła się taka myśl nawet wiele lat później, gdy kolosowi cherlały już z dnia na dzień gliniane nogi. W tych warunkach życie w kłamstwie było warunkiem przetrwania kłamiących nie mniej niż domagającego się hipokryzji reżymu. Co się tyczy reżymu, mógł on wszak sobie lekce przyzwolenie swych podwładnych ważyć – a to z tychże powodów, dla których mógł się ich pozornym, szczerze nieszczerym przyzwoleniem znakomicie obejść.




Tak czy owak, życie w kłamstwie trwało i przez długie lata nie zanosiło się na to, by miało rychło dobiec kresu ludowej wytrzymałości. Jak to smętnie opisał Witold Wirpsza w wierszu „List o sumieniu”:

Mówią: budujemy socjalizm.
I mają rację, chociaż kłamią...
Myśli swoje,
Uczucia, wyobraźnię nauczyli
Czołgania się; pełzają w tej szczelinie,
Którą brzuchami wydrążyli w próżni.
Każdego katechizmu nauczą się
Na pamięć!


Jednostka z motyką


O dziwo, spadkobiercami, rzecznikami i najgorliwszymi uprawiaczami hipokryzji w Polsce postkomunistycznej są dziś elity władzy. Sprawy wróciły poniekąd do normy, od jakiej reżym komunistyczny był odstępstwem. Naród (ta przynajmniej jego część, która nie przemawia w imieniu partii rządzących; a i ta część w tych tylko momentach, gdy brak w otoczeniu wścibskich dziennikarzy) jak gdyby przestał się ze słowami liczyć, a znów to, co mówi, dla rządzących się nie liczy (przynajmniej w przerwach między wyborami – które zresztą wydłużają się w czasie psychologicznym, nawet gdy skracają w czasie kalendarzowym – a to z racji skracania się publicznej pamięci w ogóle, a pamięci o przedwyborczych obietnicach w szczególności...).

W jednym z wykładów w niezależnym Towarzystwie Kursów Naukowych Adam Michnik tłumaczył uległość intelektualistów wobec skłóconej z narodem władzy m.in. ich przekonaniem, że prawa dziejowe są nieubłagane, że kierunek zdarzeń został już określony i że opór wobec historii może tylko przysporzyć ofiar, jakie padną po drodze do celu, ale kierunku dziejów nie odmieni. Sprzeciw wobec historii byłby tylko przysłowiową próbą zatrzymania rozpędzonego pojazdu poprzez wtykanie kija w szprychy – próby z góry na niepowodzenie skazaną.

Więc, powiadał Michnik, choć wiedzieli, że „przemoc święci triumfy, że wola większości społeczeństwa jest gwałcona”, intelektualiści sądzili, że tak być musi, że inaczej być nie może, skoro wynik jest z góry przesądzony, skoro historia skazała ludzkość na postęp; że wszystko, co się historii opiera, może być tylko („obiektywnie rzecz biorąc”...) nikczemnym, a nadto i nierozsądnym (i zważywszy ofiary, których przysporzy, także przestępczym) knowaniem reakcji... A więc jeszcze jeden z zaobserwowanych i skatalogowanych przez Miłosza ketmanów?




Że niby, jak zauważał Włodzimierz Majakowski, zdaniem Stalina największy poeta Kraju Rad, „jednostka zerem, jednostka niczym – sama nie udźwignie pięciocalowej kłody”? Ba, jeśli dziś, po tylu latach i w całkiem innym świecie, coś nas oburza w tych słowach, to chyba głównie ich szczerość; wypowiedzenie na głos presentymentów, jakie gwoli własnego spokoju ducha i szacunku rozmówców sami wahamy się wypowiadać... Bo wprawdzie my „intelektualiści”, potomkowie Oświecenia i ludzie na wskroś na nowoczesną modłę ucywilizowani, skłonniśmy odprawiać na co dzień rytualne modły u ołtarza wolnej, a więc z założenia omnipotentnej jednostki, ale w cichości ducha nie bardzo jej (w tym i naszej) wszechmocy ufamy.

Paradoksalnie, a jak się lepiej zastanowić, to wcale nie tak znów paradoksalnie, nigdy jeszcze autorytet jednostki nie spadł tak nisko, jak właśnie w naszych czasach kultu jednostki i jej „praw ludzkich”. Tabele statystyczne pilnie notujące większościowe poparcie dla tej czy innej partii lub tego czy owego proszku do prania, listy najpowszechniej nabywanych książek, najczęściej oglądanych filmów czy najtłumniej uczęszczanych widowisk wywłaszczyły jednostkę z autorytetu, jakim pionierzy nowoczesności zapowiadali/obiecywali jej obdarzenie. Została się jej jeno motyka skarg i zażaleń – jedna z tych, z którymi – jak ludowa mądrość ostrzega – na słońce się nie porywaj. Ani, jak mądrość społecznej nauki wtóruje, na masową kulturę.

Jak odnotował Günther Anders w roku 1956 (bez źdźbła entuzjazmu, w odróżnieniu od Majakowskiego, który wybył ze świata na własne żądanie ćwierć wieku wcześniej), „gra się toczy, cokolwiek robimy; bez względu na to, czy w nią gramy czy nie, jest grana z naszym udziałem”. I dodał, już całkiem ponuro: „Nic się nie zmieni od tego, że się z niej wycofamy”. A więc zerem jednostka, niczym? A zaś z górą pół wieku po zgonie stalinowskiego ulubieńca Francuz Pierre Bourdieu czy Niemcy Claus Offe albo Ulrich Beck zdają się nie mieć w tej kwestii wątpliwości. Choć różnymi słowami, to samo wyrażają spostrzeżenie: im wolniejsza jednostka, tym mniej jej posunięcia ważą na tym, jak się gra toczy... Im bardziej świat tolerancyjny (obojętny?) wobec tego, co jednostka poczyna, tym mniej ma jednostka wpływu na grę, którą gra i w której nią grają...


O czym można śpiewać


Świat jawi się nam na kształt ciężkiej bryły, której ruszyć z miejsca się nie da, a jeszcze nadto bryły matowej i bez okien, tak że zajrzeć do środka i sprawdzić, co ją tak ociężałą czyni, się nie uda. A w przekonaniu, że ów ciężar to nie złudzenie, lecz święta prawda, utwierdzają nas ludzie na warszawskich urzędowych stołkach, w kółko powtarzając, że cokolwiek robią, „robią, bo muszą”, bo „nie ma innego wyjścia”, albo że robienie czegokolwiek innego skończyłoby się niewyobrażalną katastrofą. Czynią to zaś w chórze z odpowiednikami z innych stolic, zgodnymi co do jednego: że to, co czynią, jest jedynym, co czynić można, że „There Is No Alternative”, jak to dobitnie Jacek Żakowski wyłożył i druzgocąco skrytykował w swej „Anty-TINIE”.




Im liczniejszy chór i im tubalniej zawodzi, tym wątlejsze szanse wnikania w prawdę refrenu. Albo, jak sugerował współpracownik Floriana Znanieckiego, W.I. Thomas – jeśli ludzie uważają jakąś opinię za prawdziwą, staje się ona prawdziwa w wyniku ich postępków. Innymi słowy: im bardziej jednostka wierzy, że brak jej mocy, tym się jej trudniej w sobie mocy doszukać i zdobyć na jej użycie... TINA to środek znakomity na oczyszczanie sumienia. I znakomita profilaktyka: wystarczy ją sumiennie stosować, a sumienie nie zazna okazji, by się o swym zabrudzeniu dowiedzieć.

Tak się zdarzyło, żem parę lat temu, a w krótkim odstępie czasu, uczestniczył w obchodach urodzin dwu jednostek: Václava Havla i Jacka Kuronia. Dobre to były okazje, by się nad tym wszystkim, co tu jak dotąd o roli „jednostki” powiedziałem, raz jeszcze zastanowić.

I Havel, i Kuroń byli, co tu dużo mówić, jednostkami. Chociaż nie mieli żadnej z tych rzeczy, bez których podobno nie da się jednostce wydobyć z przyrodzonej ponoć niemocy... Nie mieli lotniskowców ani wyrzutni rakietowych, policji ani więzień, bogactwa ani sławy. Nie pokazywano ich w telewizji okolonych wieńcem wielbicieli i klakierów, nie pisano o nich na pierwszych stronach gazet. A mimo to obaj, każdy na swój sposób, odmienili grę, w którą ich ziomkowie grali i w której nimi grano. By tego dokonać, obaj dysponowali tylko trzema, bardzo prymitywnymi rodzajami broni znanymi ludziom przynajmniej od epoki kamienia łupanego: nadzieją, odwagą i uporem – tyle że sięgali po nie dużo częściej niż w moim i pewnie większości z nas zwyczaju.

O nadziei powiadał Havel, że stanowczo nie jest ona prognozą. Nie pochyla się nabożnie nad statystykami trendów, a już tym bardziej nie ciska ręcznika na ring, gdy są dla niej nieprzychylne. Richard Rorty przypomniał w związku z Havlem słowa Kennetha Burke’a: „Poznaje się przyszłość, gdy się odkrywa, o czym ludzie mogą śpiewać” – ale pospołu z dewizą Havla, że w żadnym roku nie da się przewidzieć, jaka pieśń będzie na ustach ludzi w roku następnym... Pamiętając o tym, można zdobyć się na odwagę trwania przy nadziei, którą Maria Janion przy innej okazji nazwała „upartym idealizmem”. Zdobył się na nią Václav Havel, zdobył się Jan Józef Lipski, zdobył Jacek Kuroń...

Biskup Jan Chrapek powtarzał uparcie: żyj tak, byś pozostawił po sobie w świecie ślady. Havel, Lipski czy Kuroń pewnie by sprecyzowali, o jakie ślady idzie, radząc żyć tak, by się świat opuściło w stanie lepszym od tego, w jakim się go zastało. I z tej rady korzystając, ulepszyli świat, co tu dużo mówić, choć co nieco tylko ulepszyli – i choć żaden z nich nie sądził, by nadzieja się do końca spełniła, i mimo że do plonu, jakim ich upór zaowocował, mieć można (jak i oni mieli) niemało zastrzeżeń – i to niebłahych.




Ale ulepszyli świat przynajmniej na tyle, by niższą niż dawniej cenę wypadało płacić za nadzieję, odwagę i upór, a więc łatwiej było nieco o życie zgodne ze wskazówka-mi, jakie głosili i jakim sami byli posłuszni. Świat zbliżył się o parę kroków do spełnienia postulatu Jacka Kuronia: „Prawda (w istocie różne, często sprzeczne prawdy) jest własnością wolnych obywateli”. Mógł więc Kuroń u schyłku życia z czystym sumieniem powiedzieć: „Wystarczy chcieć, mieć pomysł i trochę wytrwałości, żeby znów w naszej Polsce zrobić coś naprawdę ważnego”. I napominać: „Więc warto chcieć. I warto próbować. Mimo wszystko”.

Więc może z tego, o czym smętnie rozmyślał Günther Anders, nie musi wynikać to, o czym z entuzjazmem godnym całkiem innej sprawy oznajmiał Włodzimierz Majakowski?! Nie wynika, jeśli jest się Havlem, Kuroniem czy Lipskim. I nie musi wynikać, jeśli się uprzeć, by iść ich śladem i mieć odwagę ponoszenia konsekwencji.

Prawda, niewielu na to było stać. Nie sądzę, by mnie było. A podejrzewam, że mogłem energiczniej próbować, gdybym nie uwierzył, że nie mogę...



***

Zygmunt Bauman - socjolog i filozof, ur. 1925 r. Jeden z najwybitniejszych teoretyków postmodernizmu – choć sam woli szerszy znaczeniowo termin „ponowoczesność”. Autor prac o współczesnej kulturze i procesach, jakie w niej zachodzą. Od 1954 r. pracował na Uniwersytecie Warszawskim. Początkowo bliski marksizmowi, później krytyczny wobec systemu. Z UW usunięty w marcu 1968 r. Po wyjeździe
z kraju pracował na Uniwersytecie w Tel Awiwie, a następnie objął Katedrę Socjologii na Uniwersytecie w Leeds.

Stworzył pojęcie „płynnej nowoczesności” – nowoczesności pogodzonej z upadkiem projektu modernistycznego, epizodycznej, z jednostką żyjącą w niepewności. Etykę przeciwstawił moralności: druga o tyle przeważa nad pierwszą, że nie jest absolutystyczna, preferuje rozwiązania konkretne i cząstkowe.

Za książkę „Nowoczesność i Zagłada” Zygmunt Bauman otrzymał Europejską Nagrodę Amalfi w dziedzinie nauk społecznych, jest również laureatem Nagrody im. Teodora W. Adorna, przyznawanej we Frankfurcie nad Menem. Do jego najważniejszych książek, oprócz „Nowoczesności i Zagłady”, należą „Płynna nowoczesność”, „Społeczeństwo w stanie oblężenia”, „Życie na przemiał”.