Deficyt błogosławionej winy

Artur Sporniak

publikacja 13.03.2008 19:08

Warunkiem nawrócenia jest dostrzeżenie własnej grzeszności, ale by uznać się za grzesznika, niezbędne jest poczucie grzechu. Tygodnik Powszechny, 9 marca 2008

Deficyt błogosławionej winy



To wiemy:by móc się zbawić, musimy się nawrócić. Z kolei warunkiem nawrócenia jest dostrzeżenie własnej grzeszności, ale by uznać się za grzesznika, niezbędne jest poczucie grzechu. Problem w tym, że dzisiaj w owym stwierdzeniu nic nie wydaje się oczywiste.

Co to znaczy „zbawić się”? Od czego mamy się zbawić? Co opisujemy, używając religijnego języka? W Wielkim Poście często słyszymy wezwanie do nawrócenia. Pełni dobrej woli gotowi jesteśmy to uczynić, czy jednak rzeczywiście w naszym życiu coś się może zmienić? Skoro na co dzień raczej nie zabijamy, nie kradniemy, nie mówimy fałszywego świadectwa, z czego mamy się nawracać? Zwykle staramy się żyć przyzwoicie, jedynie od czasu do czasu zdarza się nam upaść. Wtedy idziemy do spowiedzi i wszystko wraca do normy. Czy na tym polega nawrócenie?

Przytoczony na początku teologiczny sylogizm wskazuje, że kłopot z pragnieniem zbawienia ma swoje źródło w utracie poczucia grzechu. Trudno mówić o konieczności zbawienia, skoro nie doświadczamy szczególnej wadliwości naszej ludzkiej kondycji. Owszem, nie jesteśmy doskonali, ale nie wydaje się nam, byśmy nieuchronnie stawali przed radykalnym wyborem ukazanym w Biblii: „Kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo” (Pwt 30, 19). Jeśli wierzyć świadectwom, doświadczenie to było żywe przez wieki – zwłaszcza w pierwszych stuleciach chrześcijaństwa („Didach?”). Dzisiaj życie jakby utraciło dramatyczny wymiar. Przed nami staje wiele możliwości. Cywilizacja techniczna sprawia, że nie czujemy się już bezbronni wobec natury – mamy coraz więcej wolności, by kierować własnym losem. Nauka podpowiada coraz więcej odpowiedzi na pytania dawniej stawiane religii. Jeżeli jesteśmy chorzy, zanim klękniemy do modlitwy, idziemy do lekarza. Śmierć nie czyha już na nas każdego dnia, coraz skuteczniej umiemy „oddalać” ją w czasie.



Brak poczucia grzechu


Można nad tymi cywilizacyjnymi procesami ubolewać, powtarzając, że „grzechem tego wieku jest utrata poczucia grzechu” (Pius XII). Można z tego powodu wzbudzać w wierzących nowe poczucie winy. Nie wydaje się jednak, że przywróci to poczucie grzechu. Dzisiaj rzeczywiście trudniej jest wierzyć, ale dzięki temu wiara pozbywa się zasadniczo obcych sobie motywów, jak lęk przed naturą czy lęk przed zmiennym losem.

Zanikowi poczucia grzechu Jan Paweł II poświęcił rozdział opublikowanej w 1984 r. adhortacji o pojednaniu i pokucie („Reconciliatio et paenitentia”; 18). Pisał w nim: „Przywrócenie właściwego poczucia grzechu jest pierwszym sposobem przezwyciężenia poważnego kryzysu duchowego, jaki trapi człowieka naszych czasów”. Proponował też terapię: „Poczucie grzechu odbuduje się jednak jedynie przez jasne odwołanie się do niezmiennych zasad rozumu i wiary, zawsze głoszonych przez naukę moralną Kościoła”. W szczególności uważał, że „przyczyni się do tego dobra katecheza przeniknięta teologią biblijną Przymierza, uważne słuchanie i ufne przyjęcie Magisterium Kościoła, który nie przestaje oświecać sumień, oraz coraz gorliwsza praktyka Sakramentu Pokuty”.



Nie negując wartości tych zaradczych środków, nie wydaje się, by mogły one wystarczyć. Niezmienne zasady same z siebie funkcjonują w sferze abstrakcyjnej – można się do nich coraz bardziej rozumowo przekonywać, ale nawet najlepsze argumenty nie przywrócą automatycznie poczucia grzechu. Niszczącej siły grzechu najpierw musimy doświadczyć, by ewentualnie potem móc ją zrozumieć. Nie wystarczy trafnie wypowiadać prawdę, ona sama musi w naszym życiu przemówić.

Dotyczy to także odwoływania się do Magisterium Kościoła. Kryzys duchowy, który trapi współczesnego człowieka, przejawia się również w kryzysie autorytetu. Na dobrą sprawę nie wiadomo, od czego powinniśmy zacząć i co jest trudniejsze: przezwyciężenie nieufności wobec autorytetów czy przywrócenie właściwego poczucia grzechu? Nasz kłopot z instytucją Kościoła czy niewrażliwość i niepewność sumienia? Może się zdarzyć, że zamiast rozwijać w sobie wrażliwość na grzech, będziemy dreptać w kółko, skupiając się na werbalnych deklaracjach i powierzchownych przeżyciach, albo, co gorsza, doświadczymy utraty moralnej samodzielności (jeśli autorytet Magisterium narzucimy sobie zbyt bezmyślnie). Przy okazji powinniśmy pamiętać, że Kościół, rozumiany jako wspólnota wiary, zaspokaja wiele potrzeb – nie tylko potrzebę zbawienia, dla której został powołany, także potrzebę bezpieczeństwa, religijnego kultu, kulturowej tożsamości, zakorzenienia w tradycji. Wszystkie one, jako potrzeby naturalne, narzucają się silniej niż enigmatyczna potrzeba zbawienia i mogą być z nią mylone.

Co zatem zdoła przywrócić nam poczucie grzechu, a w konsekwencji wyzwoli autentyczne pragnienie zbawienia?



Sytuacje graniczne


Jak się wydaje, powierzchowność religijności przełamać może jedynie głębokie przeżycie, które prześwietli nasze życie i uporządkuje powszednie doświadczenia. Takie przeżycie nie jest częste ani dostępne na zawołanie. Jego fundamentalną (paradygmatyczną) rolę ukazać można odwołując się do analogii.

Język wiary pozwala zinterpretować rzeczywistość w nowy sposób – pod warunkiem, że religijne słowa odnajdą swoje odniesienie w codziennym doświadczeniu. Podobnie jest z językiem etyki: on także we właściwy sobie sposób interpretuje nasze życie, ukazując jego ważny wymiar. Każdy nasz świadomy czyn, zamiar czy motyw ma wymiar moralny, gdyż podejmowany jest przez wolną i rozumną osobę. Na co dzień tego jednak nie doświadczamy. Nie musimy bez przerwy powoływać się na język etyki. Zwykle nie dlatego jesteśmy np. prawdomówni, że tak się godzi. Mamy wiele bliższych życiu i praktyczniejszych powodów: choćby konieczność skutecznej komunikacji, troskę o dobre relacje z innymi, lęk przed społeczną dezaprobatą. Prawdomówność umożliwia zaspokajanie różnych potrzeb i w dłuższej perspektywie nam się po prostu opłaca. W pewnych jednak sytuacjach wszystkie te dobre racje przestają wystarczać. Tak się dzieje, gdy np. przymuszani jesteśmy groźbą, szantażem czy obietnicami do dania fałszywego świadectwa przeciwko bliźniemu. Wiemy, że prawdomówność wiele nas będzie kosztować. Dopiero doświadczając takich dylematów, zaczynamy zdawać sobie sprawę, czym jest prawość, której prawdomówność jest częścią, i jakie ma ona znaczenie dla naszego człowieczeństwa. Dopiero wtedy wymiar moralny ujawnia się w pełni jako ostateczna racja naszych działań i motywów, a sam język etyki – jako niezbędne narzędzie dopełniające opis rzeczywistości.



Podobnie jest z językiem wiary. Jego znaczenie ujawniają w pełni dopiero pewne sytuacje graniczne. Jest ich wiele (być może tyle, ile nawróceń). Wszystkie jednak, jak się wydaje, prowadzą do doświadczenia braku samowystarczalności człowieka. Bez tego bolesnego dla naszego wrodzonego egoizmu doświadczenia trudno zrozumieć, o co chodzi w wierze.



Grzech jako choroba


Tradycja, zwłaszcza zachodniego chrześcijaństwa, mówi o grzechu przede wszystkim jako o przekroczeniu Bożego prawa. Także i dzisiaj bardzo często można usłyszeć tę pochodzącą od św. Augustyna definicję. Nie jest ona z gruntu fałszywa: Bóg rzeczywiście jest prawodawcą, a grzech to złamanie prawa i zaciągnięcie wobec Boga winy. Jej słabością jest jednak powierzchowność: jurydyczne patrzenie na relację człowieka do Boga nie dotyka istoty grzechu. O wiele skuteczniej odniesiemy się do grzechu, gdy dostrzeżemy w nim chorobę – zniewolenie. Niszcząca siła zła nie polega przede wszystkim na tym, że stajemy się winni wobec Boga czy bliźnich, lecz na tym, że grzech niszczy naszą osobowość. „Nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę” – jak zwięźle pisze św. Paweł, wskazując, że grzech uderza w samo centrum osoby – w to, dzięki czemu mamy możliwość decydowania o sobie i rozumienia siebie oraz twórczego przeżywania uczuć (Rz 7, 14-25).

Jeżeli szukamy sytuacji granicznej, która wprowadziłaby nas w rozumienie języka wiary, intuicja podpowiada, że należałoby się odwołać do doświadczenia oczywistych uzależnień: alkoholizmu, narkomani czy odkrywanego ostatnio przez naukę seksoholizmu. I rzeczywiście: odnajdujemy zaskakującą analogię między orędziem Ewangelii a najbardziej dotychczas skutecznym programem zdrowienia – „Dwunastoma Krokami” wypracowanymi przez pionierów wspólnoty Anonimowych Alkoholików w latach 30. ubiegłego wieku. Doświadczenia zdrowiejących osób pozwalają dostrzec w języku wiary bardzo konkretne empiryczne odniesienia. Wskażę jedynie kilka przykładów, choć rzecz na pewno warta jest większej uwagi.

Proces zdrowienia rozpoczyna się od uświadomienia sobie własnej bezsilności i utraty kontroli nad życiem (krok 1). Uzależniona osoba zaczyna zdawać sobie sprawę, że rzeczywiście stoi przed wyborem życia lub śmierci – jeżeli nadal pogrążać się będzie w nałogu, czeka ją całkowita destrukcja. Paradoksalnie do zdrowienia uzdalnia kapitulacja wobec własnych chorych zachowań i otwarcie na pomoc z zewnątrz – wiara, że jakaś Siła większa od nas jest w stanie nam pomóc (krok 2). Trudno w tym nie dostrzec doświadczenia, które tradycja chrześcijańska nazywa „pierwszym nawróceniem”. W jego ramach osoba uzależniona identyfikuje swoje chore zachowania oraz sytuacje prowadzące do nich i postanawia ich unikać. Podobnie na chrzcie wyrzekamy się grzechu, „aby żyć w wolności dzieci Bożych” oraz „wszystkiego, co prowadzi do zła”, aby grzech nas nie opanował. Fundamentem jest tu maksymalna szczerość wobec siebie i uczciwość wobec innych – w czym z kolei dostrzec można spełnianie się obietnicy: „poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8, 32).



Podczas zdrowienia uzależnieni korzystają z kilku źródeł wsparcia: zachowywania trzeźwości, czyli gotowości, by w kolejnym dniu powstrzymać się od nałogowych zachowań (świętość na co dzień); uczestniczenia w mityngach (regularny kontakt ze wspólnotą wiary); pracy „nad krokami” (czyli stały wysiłek wzrostu w wierze); rozwijania duchowości (praktyki modlitewne). W miarę odzyskiwania trzeźwości pojawia się także potrzeba służby – dzielenia się tym, co się samemu otrzymało (ewangelizacja).

Oczywiste jest, że podjęcie wysiłku zdrowienia nie uwalnia automatycznie od nałogu. Zdrowiejący zwykle długo jeszcze zmaga się z nawrotami choroby czy pojedynczymi wpadkami, wymagającymi od niego pokory, cierpliwości i gotowości rozpoczynania wciąż na nowo. Znajduje się jednak w innej sytuacji niż na początku drogi – nałóg już nie ma nad nim władzy, choć skłonność do uzależnienia pozostanie do końca życia. Podobnie w dziedzinie wiary: po nawróceniu grzech nie ma już nad nami władzy, choć ze skłonnością do niego będziemy się zmagać zawsze. Ciągłe podnoszenie się z upadków tradycja chrześcijańska nazywa „drugim” lub permanentnym nawróceniem.

Wyraźną analogię dostrzec można także w roli, jaką pełni cierpienie w zdrowieniu i krzyż w życiu chrześcijańskim. Kiedy zniewolona nałogiem osobowość „umiera”, pojawia się duchowy, psychiczny, a nawet fizyczny ból – prowadzi on jednak do narodzin nowego, wolnego człowieka. „Kto będzie się starał zachować swoje życie, straci je; a kto je straci, zachowa je” (Łk 17, 33).

Na koniec tego porównania zauważmy, że jak pokazuje doświadczenie, łatwiej i szybciej zdrowieją ludzie prości, mniej skłonni do teoretyzowania, a zatem mniej narażeni na pokusę usprawiedliwiania się przy pomocy pomysłowych racjonalizacji. Znajduje to wyraz w funkcjonującej w terapii zdroworozsądkowej zasadzie: „Nie komplikuj!”. Nieprzypadkowo pierwszymi chrześcijanami byli galilejscy rybacy.



Zbawienie


Przyglądając się procesowi zdrowienia, nie tylko zaczynamy rozumieć język używany w Kościele. Uzyskujemy coś więcej. Osoby doświadczone w terapii uzależnień podkreślają, że najważniejsze jest zdrowienie – wszelkie zasady, pomoce, działania i źródła mają temu jednemu celowi służyć i być mu podporządkowane. To, czy w konkretnym przypadku dana reguła, postępowanie albo pomoc służy zdrowieniu, ocenić ostatecznie może sam zdrowiejący. Nikt go w tym nie wyręczy.

Przetłumaczmy to na język wiary: czy w naszej wierze najważniejsze jest zbawienie? Czy wszystko inne – struktury Kościoła, wspólnota, nauczanie, dogmaty – temu jednemu celowi służy? Na to pytanie do końca odpowiedzieć mogę tylko sam sobie, gdyż moje zbawienie ostatecznie zależy od mojej intuicji wiary i odpowiedzi na łaskę. Nikt mnie w tym nie wyręczy.



I druga uwaga, może jeszcze bardziej zaskakująca od pierwszej: potrzeba zdrowienia jest wcześniejsza od potrzeby wiary. Na drogę zdrowienia wkroczyć mogą także osoby niewierzące. Powtórzmy: jedynym warunkiem jest świadomość własnej bezsilności i decyzja porzucenia chorych wzorców myślenia oraz działania. W terapii funkcjonuje praktyczna zasada: „Nie masz wiary? Nie martw się, bo zmartwienie odciągać będzie cię od zdrowienia. Po prostu postępuj tak, jakbyś wierzył”. Wstawmy słowo „zbawienie” w miejsce słowa „zdrowienie”. Czy nie jest to optymistyczne?

W zbawieniu można, jak sądzę, dostrzec proces w pełni świadomego odzyskiwania siebie, zanurzający nas jakby przy okazji w Bogu i obdarowujący nieograniczoną perspektywą, o której wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Takie jest, w każdym razie, świadectwo osób uzależnionych, które podjęły wysiłek zdrowienia. Jeżeli zdamy sobie z tej perspektywy sprawę, przestaje nas dziwić paradoks „błogosławionej winy”, wychwalany w śpiewanym w Wielkanoc hymnie.