Kto to taki ten papież

Jarosław Mikołajewski

publikacja 10.04.2008 09:13

Jedną z ciekawszych rozmów miałem w 2004 r., ze starym pisarzem Andreą Camillerim, autorem słynnych kryminałów o sycylijskim komisarzu Montalbano. – Skąd on się taki wziął? Tygodnik Powszechny, 6 kwietnia 2008

Kto to taki ten papież



W miarę, jak się zbliżał do śmierci, na obraz zastępcy Chrystusa, który rozmawia z Nim, jak sekretarz rozmawia z niewidzialnym królem, żeby przekazać i odebrać korespondencję ze światem, nadania, testamenty, nakładały się obrazy zastępcy Chrystusa, który razem z Nim, nieludzką wolą, dźwiga własne ciało.

Kilkanaście lub kilkadziesiąt razy stawiano przede mną, a ja przed innymi, pytania o Jana Pawła II.

Jedną z ciekawszych rozmów miałem w 2004 r., ze starym pisarzem Andreą Camillerim, autorem słynnych kryminałów o sycylijskim komisarzu Montalbano.

– Skąd on się taki wziął? – pytał Camilleri.

– Nie wiem, może z ducha „Dziewczyny” – odpowiedziałem. I przetłumaczyłem mu na kolanie poemat Bolesława Leśmiana o dwunastu braciach, którzy, słysząc spoza muru „dziewczęcy głos zaprzepaszczony”, wzięli młoty i próbowali ten mur rozbić. O cieniach, które zabrały się za rozwalanie muru, kiedy bracia umarli, o młotach, które kontynuowały robotę nieżyjących już braci w chwili, kiedy umarły i cienie.

Leśmian zrobił na Camillerim wrażenie, uznał, że papież jest braćmi, cieniami i młotami w jednej osobie, a kiedy dodałem, że na końcu poetyckiej opowieści okazuje się, że „to był głos, i tylko głos, i nic nie było oprócz głosu”, pisarz niemal oszalał ze szczęścia.

– Właśnie o to chodzi – dudnił słowami zbliżonymi do komentarza Kazimierza Wyki z „Rzeczy wyobraźni”. – Nieważne, o co się walczy! Nieważne, czy to, o co walczysz, w ogóle istnieje i ma sens! Ważne, jak się walczy! Ważne, że nie dajesz się zamordować w walce, że po każdym ciosie wstajesz i zaczynasz na nowo. Nie mogę uwierzyć, że ja, stary komunista, mam takiego towarzysza walki, że mam za swojego przywódcę nie pierwszego sekretarza, ale papieża.

– Walki o co?

– O pokój. Nikt z lewicy tak mocno nie występował przeciw wojnie w Iraku, jak on.

Inaczej ciekawa, choć bardzo krótka, była rozmowa przez telefon z pisarzem „wzniosłych” gatunków Antoniem Tabucchim, również człowiekiem lewicy. Kiedy mu powiedziałem, że umarł papież, był właśnie w Portugalii.

– Tak bardzo mnie to nie obchodzi, że nie tylko nie wiem, że umarł papież – mówił. – Ja wręcz nie wiem, kto to taki ten papież...



Nie jestem osobą szeroko znaną, wyjaśnijmy więc tutaj, że zadawałem pytania o Papieża i byłem o Papieża pytany, ponieważ w pewnej chwili, niedługo przed śmiercią Jana Pawła II, „Gazeta Wyborcza” zaproponowała, bym, jako jej publicysta, o Papieżu pisał. Nie sądzę, żeby było wiele powodów innych niż ten, że znam włoski i znam kilku Włochów, których warto było zapytać o zdanie. Nie bez znaczenia pozostał i fakt, że oglądając którąś z relacji telewizyjnych, zobaczyłem starego, przekrzywionego Jana Pawła II, jego zesztywniałą twarz, poczułem, że go tracę, tracimy, i powiedziałem o tym na którymś z kolegiów. Dlaczego nie zainteresowałem się nim, kiedy był młodszy i zdrowy – to pytanie musi mnie sprowadzić na bardzo osobistą ścieżkę, o której chcę dać pojęcie, bo może nie jest wyłącznie moja.

Jak wielu, wybór kard. Wojtyły na papieża przeżyłem euforycznie. Miałem wtedy 18 lat. Pamiętam, że z Wielką Nowiną przyszedł do mnie mój przyjaciel, obecnie wspaniały kapłan i historyk sztuki Michał Janocha, że wyszliśmy razem na ulice, zaczepialiśmy ludzi i mówiliśmy im, co się stało. Wieczór zakończyliśmy na plebanii kościoła św. Aleksandra na Książęcej, u ks. Leona Firleja, który pięknie prowadził naszą grupę starszych ministrantów. Dopiero później – nie po dwóch czy po pięciu, lecz po dwudziestu kilku latach – zacząłem zdawać sobie sprawę z natury tamtej euforii. Przypomniałem sobie, że niedługo, może rok, przed konklawe, kard. Wojtyła odprawiał Mszę w konkatedrze w Kołobrzegu, gdzie spędzałem wakacje, i stryj namawiał mnie, żebym z nim w niej uczestniczył, ale na Mszę nie poszedłem, bo mnie to w ogóle nie interesowało. Nie interesował mnie arcybiskup Krakowa, o którym zaledwie słyszałem.

Wtedy, przed 16 października 1978 r., mnie, osiemnastoletniego katolika z Warszawy, interesował kard. Wyszyński, bo uosabiał opór wobec PZPR. Pociągała mnie modlitwa, nawet wielogodzinny stan oddalenia od ludzi i zanurzenia w... W Bogu? Kto wie, może i w Bogu. Fascynowała mnie świętość Matki Teresy i Franciszka z Asyżu, umocowana w życiu kontemplatywność św. Augustyna. Olśniewała mnie prostota i dobroć biskupa Benvenuto z „Nędzników” Hugo, natomiast nie budziły mojego zastanowienia objawienia Maryi ani dyscyplina św. Ignacego. W nauce Kościoła poruszała mnie do głębi jego eschatologia, wnikanie w nieprzeniknięte. Ogrzewało mnie przekonanie, wzięte żywcem z wiersza Leśmiana (znów Leśmian!), o Urszulce Kochanowskiej, że nasze przyjścia na ziemię są rodzinnym spotkaniem, a nasze odejścia powrotem do bliskich zmarłych.

Nie powinienem ciągnąć długiej listy przejawów własnej naiwności, prostoty. Tyle, co powiedziałem, wystarczy, żeby wyrobić sobie pojęcie o tym, jak emocjonalna i płytka, choć przecież żarliwa, była moja wiara, jak bardzo nie mieściła się w tym, co można by nazwać uniwersalną nauką Kościoła, jego życiem, pulsem. Jak mało była związana z intelektualnym zapleczem. Zabrzmi to butnie, lecz kiedy czytałem Teilharda de Chardin czy Mouniera, myślałem sobie, że wszystko, o czym piszą, wiedziałem już w pierwszych klasach liceum, i wiedziałem to z siebie.



Tamtą irytację widzę dziś jako początki mojego odklejania się od Kościoła, ale wtedy nie przykładałem do niej wielkiej wagi. Byłem dumny z Papieża, byłem go ciekawy, ufałem, że przez niego dokonuje się jakaś podskórna rewolucja. Z bólem przyjąłem wiadomość o zamachu 13 maja 1981 r. i drżałem o jego życie. Poruszyła mnie śmierć kard. Wyszyńskiego, głęboko zastanowiła i wzruszyła mnie ich korespondencja, bliskość, jaka wynikała z wzajemnych deklaracji Jana Pawła II i Prymasa Tysiąclecia. W lipcu 1981 r. (wciąż z Michałem Janochą) miałem okazję być u Papieża na prywatnej Mszy w Castel Gandolfo. Do dziś moja rodzina uważa to za wielki zaszczyt, ja dobrze pamiętam tamto spotkanie. Zostałem nawet zaproszony do głośnej lektury i ważna była dla mnie świadomość, że Papież słucha Ewangelii wypowiadanej moim głosem. Lecz przeżyłem też rozczarowanie, kiedy podał mi rękę i spytał, co studiuję. Powiedziałem, że italianistykę.

– A, italianistykę – odrzekł. – To pewnie pan mówi po włosku.

I to wszystko. Zapis podobnego zawodu znalazłem we wspomnieniu Jarosława Iwaszkiewicza ze spotkania z Benedetto Crocem: tak się szykował, tyle się spodziewał, a tu proszę – kilka zdawkowych słów i uścisk dłoni.

Teraz mówię, że był to zawód, ale jest to zbyt mocne słowo. Rozumiałem, że był zmęczony, wycieńczony skutkami zamachu, i nie do każdego, kogo spotka, może skierować ważne słowo, ale to poczucie straconej okazji na słowo wyjątkowe pozostało we mnie na długo.

Potem był stan wojenny, który pamiętam jak wielką wyrwę i tunel, dziurę w kontaktach z przyjaciółmi, z bliskimi, czas oddalenia od wszystkich. Czas lektur i studiów. Kościół był miejscem, w którym można było rozmawiać o sprawach ważnych, więc chodziłem czasami do świętej Anny czy do świętego Marcina, lecz coraz wyraźniej czułem, że moja obecność wśród ludzi Kościoła jest sztuczna. Nie tylko nie potrafiłem zbiorowo się modlić. W katolicyzmie nie mogłem się odnaleźć z moim stosunkiem do sakramentów czy granic wolności osobistej, niewygodnie mi było w jego rytuałach – krótko mówiąc, nastąpił kryzys. Łatwo się mówi, ale kryzys wiary to kryzys osobowości, z konsekwencjami na poziomie odczuć, myśli i stylu życia. Owszem, podejmowałem próby powrotu, czasami dziwnymi drogami. Na przykład uparcie chodziłem na zajęcia z historii filozofii prof. Andrzeja Kasi, który namiętnie czytał studentom encykliki i wykładał katolicką naukę społeczną. Ale pamiętam już tamtą głuszę – nie byłem człowiekiem Kościoła, nie byłem katolikiem. Kościół mnie nie skrzywdził, zawdzięczałem mu bardzo wiele. Nie spotkałem ani jednego niedobrego kapłana. Owszem, spotkałem się z postawami potępienia wobec księdza, który się zakochał, wobec kobiet, które dokonały aborcji czy wystąpiły o rozwód, krępowały mnie karteczki potwierdzające spowiedź, ale nie takie były przyczyny mojego odejścia. To wyglądało, i wygląda do dziś, jak w małżeństwie niezgodność charakterów i temperamentów. Denerwowała mnie jego retoryka, emfaza.



Przestałem konfrontować z Kościołem moje myśli, bo nabrałem przekonania, że to świat, który zupełnie mnie nie dotyczy. Nie czytałem tego, co napisał Papież, nie brałem udziału w jego pielgrzymkach do kraju. Nie wiedziałem, co robi. Kiedy trafiałem na zdanie Jana Pawła II przeciw komuś czy za czymś, wzruszałem ramionami, myśląc wciąż to samo – że ja zawsze wiedziałem, że Galileusz miał rację i że wojna jest rzeczą złą, a fakt, iż mówi to papież, przekonań tych nie uświęca.

Taki stosunek do Kościoła i do papieża zachowałem do późnej starości Jana Pawła II, kiedy jego obecność w moim życiu zaczęła ujawniać się lawinowo. Nie tylko dzięki pracy dziennikarskiej dla „Gazety Wyborczej”.

Kto wie, czy pierwszym sygnałem powrotu nie była jego poezja. Miałem szczęście znać nieżyjącego już wielkiego poetę włoskiego Mario Luziego, którego na kilka lat przed śmiercią Jan Paweł II zaprosił do napisania refleksji na Drogę Krzyżową. Luzi mówił mi potem, że Papież zastanawiał się przy nim nad granicami poznawczymi poezji w stosunku do modlitwy. Florencki poeta przytaczał słowa Jana Pawła II, z których wynikało, że za najbardziej wolny gatunek słowa, bardziej wolny od poezji, idący dalej niż ona, uznawał właśnie modlitwę. Poruszyła mnie ta relacja, poruszył też „Tryptyk rzymski”, w którym, zwłaszcza we fragmencie o źródle i w początkach wątku Izaaka i Abrahama, odnalazłem autentyczną poezję, jakby nagle zgaszoną Bożą bojaźnią, niedokończoną. O tym moim wrażeniu poezji niedokończonej, urwanej, powiedziałem Czesławowi Miłoszowi, który zasugerował mi wówczas, że zgodziłby się na rozmowę ze mną o „Tryptyku”, przeznaczoną do druku. Zanim rozmowa ukazała się w „Gazecie Wyborczej”, Miłosz przesłał ją Papieżowi, chcąc, żeby jego opinię o poezji Jana Pawła II on sam poznał najpierw osobiście, a nie z egzemplarza gazety. Zafascynowała mnie relacja pomiędzy starym papieżem a starym poetą, w której orbicie się znalazłem. Słuchałem ze wzruszeniem skąpych opowieści Miłosza o tym, jak bardzo czekał na list z odpowiedzią, jak bardzo w tej odpowiedzi ujęła go poetycka pokora Jana Pawła II, lecz również to, jak bardzo, prócz aprobaty wywiadu, sam oczekiwał na błogosławieństwo.

Obraz Papieża, jaki w sobie nosili inni, docierał do mnie przede wszystkim dzięki spotkaniom, jakie odbyłem, pisząc o jego chorobie i śmierci. Rozmowy z Camillerim czy Tabucchim, które przytoczyłem na początku, były szczególne, ale nie najważniejsze. Do tych najważniejszych zaliczam rozmowy z Marco Politim, watykanistą z dziennika „La Repubblica”, którego książkę poleciłem niedawno Wydawnictwu Literackiemu. Spotykając się z nim przed śmiercią Jana Pawła II, zwróciłem uwagę na zawodowe poczucie odpowiedzialności Politiego. Na to, że nie zatrzymywał się na rejestrowaniu dolegliwości, ale za każdym razem stawiał sobie pytanie, jaki one mają wpływ na działalność Papieża jako namiestnika Chrystusa.

– Miał operację, nie mówi, robi wszystko, by mówić: to tylko jeden, osobowy aspekt choroby – mówił Marco. – To wszystko sfera jego cierpienia, siły, dzielności, heroizmu. Lecz jest również inna sfera, sfera jego misji.



Jak pogodzić brak głosu z koniecznością orędzia – to go interesowało, prócz intymnych zmagań Jana Pawła II, i ta refleksja nadawała jego pracy szczególną jakość.

Wzruszyły mnie rozmowy z Arturo Marim, fotografem papieskim, i jego czuły, synowski, pełen niekwestionowanej miłości obraz papieskich zmagań z ciałem, wspomnienia gestów skierowanych prywatnie do otoczenia. Zastanowiła mnie rozmowa z dziennikarką Giovanną Caramore, która w ostatnie dni Papieża zauważyła, że „i tak ma dobrze, tylu starców umiera w tak strasznych warunkach”. Ważne i ciekawe, pokazujące jak bardzo rzymianie mają go za swojego, były obserwacje ludzi, którzy na kilka godzin przed śmiercią pili za jego zdrowie jak na urodzinach. Lecz najgłębiej zapadła we mnie rozmowa, która mnie niepokoi do dziś – z Joaquinem Navarro-Vallsem, papieskim rzecznikiem. Przytoczę jej fragment:

– Każdy papież, również Jan Paweł II, jest człowiekiem tajemnicy. Jestem przekonany, że istnieje zjawisko, które można nazwać tajemnicą bycia papieżem, która łączy w sobie dwie tajemnice – tę, której Ojciec Święty doświadcza jako arcykapłan, i tę, która należy do osoby otrzymującej szczególne wsparcie od Boga (…). Zapamiętałem jego wypowiedź sprzed kilku lat, kiedy wychodził ze szpitala po ostatniej operacji. Wypowiedział wtedy mniej więcej takie zdanie: „Wydawało się, że temu papieżowi do wypełnienia misji potrzeba wysiłku, pracy, pielgrzymek i modlitw, a okazało się, że potrzeba mu również cierpienia, choroby...”.

I to posłannictwo w swojej pełni jest właśnie tajemnicą Papieża. Kiedy Jan Paweł II miał 59 lat i był człowiekiem bardzo silnym, jego wizerunek nie dawał jeszcze pełnego obrazu tego pontyfikatu. Jego wizerunek nie tłumaczył jeszcze w pełni, kim jest ten papież. Podobnie, jak nie tłumaczy go wizerunek papieża chorego i zmęczonego. Bo pontyfikat jest złożonym przesłaniem. Jest wszystkimi prawdami, których Papież jest świadkiem i które przekazuje światu.

Jest wspaniałe opowiadanie Dino Buzzatiego, które kondensuje wrażenia, jakich dostarcza mi ta wypowiedź, zwłaszcza jej pierwsza część. Nosi tytuł „Pies, który widział Boga”, i mówi nie tyle o psie, ile o mieszkańcach pewnej wioski, którzy widzieli z daleka światła objawień, jakich doznawał w górach święty pustelnik. Kiedy pustelnik umarł, otoczyli czcią psa, który, jak mniemali, do pustelnika należał, i był świadkiem jego rozmów z Bogiem.



Rozmowa ta – nie tylko treści wynikające z zapisu, lecz również jej klimat, sposób, w jaki mówił Navarro – po raz pierwszy tak twardo postawiła mojej wyobraźni Papieża – człowieka na granicy światów. W miarę, jak zbliżał się do śmierci, na obraz zastępcy Chrystusa, który rozmawia z Nim, jak sekretarz rozmawia z niewidzialnym królem, żeby przekazać i odebrać korespondencję ze światem, nadania, testamenty, prośby i mapy, nakładały się obrazy zastępcy Chrystusa, który razem z Nim, nieludzką wolą, dźwiga własne ciało. Do tych obrazów zaczęły się przytulać, i znalazły w nich swój dom, moje dawne intuicje i emocje, które nie opuściły mnie od chwili, kiedy czułem się członkiem Kościoła, jak ta, że człowiek jest tym bardziej człowiekiem, im bardziej dotknął bólu. Czyli, jak widział to Dante, im bardziej zarys oczu wycieńczonej twarzy nosi w sobie ludzkie imię OMO.

Nie mówię, że wróciłem do katolicyzmu czy religii. Wciąż irytuje mnie każde odejście od prostoty, w geście i w słowie. Włos mi się jeży na myśl, że po wiarę musiałbym dokądś chodzić na wyznaczoną godzinę. Człowiekiem religijnym czuję się od zawsze, nieprzerwanie, i, choć poczucie Boga miewam rzadko, nawyk modlitwy pod nieobecność Rozmówcy przeniosłem przez wszystkie kryzysy. Są długie miesiące, kiedy czuję się ateistą. Luzi określał siebie bytem oscylującym, i formuła ta mi odpowiada. A przecież za sprawą Jana Pawła II dokonała się w moich oczach jakaś cudowna odsłona podszewki stworzeń.



***

Jarosław Mikołajewski (ur. 1960) jest italianistą, poetą, tłumaczem z języka włoskiego (przekładał m.in. Dantego, Petrarkę, Michała Anioła, Montalego, Ungarettiego, Luziego, Pavesego, Pasoliniego; opracował antologię poezji włoskiej XX wieku „Radość rozbitków”). Jako dziennikarz „Gazety Wyborczej” przebywał w kwietniu 2005 r. w Rzymie, przeprowadził również serię rozmów z papieskim fotografem Arturo Marim, które złożyły się na książkę „Do zobaczenia w raju”. Obecnie jest dyrektorem Instytutu Polskiego w Rzymie.