Naród religijnych migrantów

Magdalena Rittenhouse

publikacja 24.04.2008 09:27

W dziele O demokracji w Ameryce Alexis de Tocqueville pisał, że jedyną zaporę dla amerykańskiego indywidualizmu stanowi religia. Okazuje się, że już nie stanowi. Tygodnik Powszechny, 20 kwietnia 2008

Naród religijnych migrantów


W wydanym ponad 170 lat temu dziele „O demokracji w Ameryce”
Alexis de Tocqueville pisał, że jedyną zaporę dla amerykańskiego indywidualizmu stanowi religia. Dziś okazuje się, że już nie stanowi.



Niedobrze się czuję w tym kościele – zwierzyłam się przed laty amerykańskiej znajomej. Jako stypendystka przyjechałam do miasteczka w stanie Kolorado i trafiłam do katolickiej parafii – jedynej, jaką udało mi się zlokalizować w promieniu kilkudziesięciu mil. Nie leżało mi prawie nic: architektura, oprawa muzyczna, przesłodzone, acz płytkie kazania. „No to czemu nie zaczniesz chodzić do innego? – pytała znajoma. – Prezbiteriański jest sympatyczny. U baptystów jest od niedawna świetny pastor. Musisz zrobić research”. „Research?” – zapytałam. „No, a w czym problem? Jeśli źle się czujesz w swoim kościele, to przecież nie będziesz w stanie nawiązać kontaktu z Bogiem. Musisz poszukać innego” – brzmiała odpowiedź.

Porada wydała mi się szokująca. Tymczasem takie podejście do religii nie jest w Stanach niczym niezwykłym. Z opublikowanych niedawno badań instytutu Pew (Pew Forum on Religion and Public Life) wynika, że ponad jedna czwarta Amerykanów (28 proc.) to ludzie, którzy przynajmniej raz w życiu zmienili wyznanie. A jeśli dodać do tego zmiany w obrębie Kościołów protestanckich, okaże się, że takie religijne migracje są udziałem 44 proc. badanych.



Dynamiczny krajobraz


Ci zaś mają w czym wybierać. Pod względem religijnym Stany są najbardziej zróżnicowanym krajem świata. Trzy czwarte Amerykanów (78 proc.) to chrześcijanie, ale pod tą wspólną nazwą kryje się prawdziwa mozaika: dziesiątki wyznań protestanckich, katolicyzm, prawosławie, mormoni... Wśród protestantów wyróżniane są trzy główne nurty: Kościoły „tradycyjne”, ewangeliczne oraz czarne, czyli afroamerykańskie. Ze względu na historię i uwarunkowania społeczno-kulturowe dzielące je różnice są poważne.

Religijny krajobraz dynamizują imigranci – przede wszystkim Latynosi, a także przybysze z Azji. W odróżnieniu od Europejczyków, którzy w minionych wiekach przybywali do USA z zamiarem jak najszybszego wtopienia się w społeczeństwo, wielu z nich nie chce się asymilować: myślą o powrocie do kraju, posługują się ojczystym językiem, zachowują rodzime obyczaje. A przy okazji zmieniają amerykańskie tradycje religijne.

Przykładów nie trzeba daleko szukać. Ojciec Thomas J. Reese, były redaktor naczelny prestiżowego jezuickiego magazynu „America” i członek Woodstock Theological Center przy Uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie, mówi o dramatycznych zmianach, jakich w ostatnich latach doświadcza w Stanach Kościół katolicki, otwierający swe podwoje przed imigrantami z Południa. – Latynoski katolicyzm jest znacznie bardziej skoncentrowany na rodzinie. Oni rzadziej przychodzą do kościoła, bo wiele praktyk religijnych ma miejsce w domu. Kult Matki Boskiej z Guadelupe, palenie świeczek, bardzo uczuciowa, emocjonalna modlitwa... Oczywiście, musimy wychodzić naprzeciw tym potrzebom – mówi o. Reese.



Jezuita zauważa także, że większość nowych katolików w USA to ludzie ubodzy, niewykształceni. Jako nielegalni imigranci, często spotykają się z wrogością amerykańskiego społeczeństwa. – Potrzeby są ogromne i naszym zadaniem jest oczywiście pomoc, wsparcie, działalność charytatywna – mówi o. Reese i dodaje: – W tym sensie wracamy do korzeni.

Do korzeni, bo początki Kościoła katolickiego w USA były właśnie takie: przybywający do Stanów katolicy byli najczęściej ubogimi robotnikami z Irlandii, Polski czy Włoch. Z czasem zdobyli wykształcenie, poprawił się ich status materialny i stopniowo Kościół katolicki stał się wspólnotą klasy średniej. Reese: – Dziś znów musimy posługiwać ubogim. Nauka społeczna Kościoła, społeczna wrażliwość stają się na nowo ważne.

Problem w tym, że brakuje duchownych do pracy z Latynosami. Dawniej wraz z katolickimi imigrantami przybywali do Stanów ich księża: Włosi, Irlandczycy, Polacy. Dziś księży, którzy mogliby posługiwać Latynosom, jest za mało.



„Bar sałatkowy”


– Zdefiniowanie Stanów Zjednoczonych z religijnego punktu widzenia jest coraz trudniejsze – zauważa prof. Alan Wolfe, politolog i autor kilku książek dotyczących życia religijnego w Stanach. – Zaczęliśmy jako kraj protestancki, z czasem, gdy zaczęli napływać imigranci z katolickich Włoch, Irlandii czy Polski, zrobił się z tego kraj chrześcijański. Potem była mowa o judeochrześcijaństwie. Dziś niektórzy mówią o tradycji Abrahama, ale tak naprawdę to też nie jest już adekwatne określenie. Można próbować wykręcić się sianem, mówiąc o kraju post-judeochrześcijańskim. Niektórzy mówią o mozaice, inni o „barze sałatkowym”. Ale tak naprawdę żadne z tych określeń nie oddaje tego, z czym mamy do czynienia: płynnym, dynamicznym i urozmaiconym krajobrazem religijnym.

Nie wszyscy mówią jednak o krajobrazie. Wielu religioznawców i socjologów, a nawet niektórzy księża, z którymi rozmawiam, mówiąc o religii w Stanach używają słowa „rynek”. Mówią o ostrej konkurencji oraz o klientach, którzy – niczym konsumenci w ogromnym centrum handlowym lub właśnie barze sałatkowym – poszukują, sprawdzają i wybierają to, co im odpowiada.

– Jesteśmy społeczeństwem indywidualistów – mówi jeden z autorów raportu instytutu Pew, dr John Green. – Amerykanie bardzo cenią niezależność, możliwość dokonywania wyboru.



Green zauważa, że zarówno indywidualizm, jak „wolnorynkowe” podejście do religii są efektem tradycji protestanckiej, będącej fundamentem amerykańskiej kultury.

Paradoksalnie jednak, kraj z dnia na dzień staje się mniej protestancki. Jeszcze na początku lat 80. protestanci stanowili dwie trzecie społeczeństwa; dziś zaś jest ich zaledwie połowa (51 proc.). Wyznawców traci przede wszystkim nurt tradycyjny. Kościół episkopalny – amerykański odpowiednik Kościoła anglikańskiego, który był niegdyś bastionem białych elit – dziś jest malutkim elementem ogromnej mozaiki, a przynależność doń deklaruje zaledwie 1,4 proc. badanych. Jeden po drugim pojawiają się za to ogromne mega-Kościoły ewangeliczne, które na religijnej scenie zaistniały dopiero w drugiej połowie XX w. John Green twierdzi, że to też w jakiejś mierze efekt latynizacji: wyznania ewangeliczne większy nacisk kładą na emocjonalny kontakt z Bogiem i dosłowniej interpretują Biblię, a taka właśnie jest religijność słabo wykształconych imigrantów z Ameryki Łacińskiej.

Czy spadek liczby wyznawców protestantyzmu oznacza, że Ameryka odchodzi od swych korzeni? Dr Green twierdzi, że być może jest na odwrót: tradycyjne wartości protestanckie – etyka pracy, przedsiębiorczość, poleganie na sobie samym – są dziś tak powszechnie akceptowane, że Kościół protestancki przestał być potrzebny.

Green: – Warto pamiętać, że najlepsze amerykańskie uczelnie jak Harvard, Stanford czy Princeton, były zakładane przez protestantów. Z czasem oczywiście stały się instytucjami świeckimi, ale propagowały i do dziś propagują jak najbardziej protestanckie wartości. Można powiedzieć, że w pewnej mierze przejęły funkcję, które dawniej pełnił Kościół.



Katolicki exodus


Co czwarty badany przez Pew deklaruje przynależność do Kościoła rzymskiego. Choć w ostatnich dziesięcioleciach systematycznie zyskuje nowych, głównie latynoskich wyznawców, jest jednocześnie Kościołem, który traci najwięcej członków. Aż jedna trzecia spośród respondentów Pew, którzy ochrzczeni zostali jako katolicy, porzuciła później to wyznanie. Odchodzą najczęściej do Kościołów protestanckich lub stają się „wolnymi strzelcami”: osobami, które choć uważają się za wierzące, nigdzie nie przynależą.

– Kościół katolicki w Ameryce jest dziś bardziej amerykański niż katolicki – uważa prof. Wolfe. – Jestem wykładowcą uniwersytetu prowadzonego przez jezuitów. Moi studenci uważają się za katolików, ale ich katolicyzm niewiele ma wspólnego z katolicyzmem ich dziadków. Przykładowo, 90 proc. amerykańskich katolików odrzuca zalecenia Kościoła w kwestii antykoncepcji.



– Nie ma wątpliwości – przyznaje o. Reese – że w ciągu minionego półwiecza byliśmy świadkami ogromnych zmian. Kiedy dorastałem, panowało przekonanie, że ktoś, kto opuszcza niedzielną Mszę, pójdzie do piekła. Jeszcze w latach 50. amerykańscy katolicy żyli w „gettach”. Gdy żyje się w izolacji od reszty kultury i społeczeństwa, oczywiście prawdopodobieństwo zmiany religii czy wyznania jest znikome. Na początku lat 60. byliśmy świadkami exodusu na przedmieścia, runął więc mur „getta”. Jednocześnie po Soborze Watykańskim II pojawił się ruch ekumeniczny. Odtąd protestant nie był już kimś skazanym na potępienie. Wszystko to sprawia, że granice są bardziej płynne.

Dlaczego jednak ta płynność prowadzi do exodusu z Kościoła katolickiego?

O. Reese: – Nie bardzo potrafimy wytłumaczyć, kim jesteśmy i dlaczego warto być katolikiem. Najczęściej sprowadzamy to do bycia przeciwnikiem aborcji i antykoncepcji. Co nie budzi entuzjazmu, zwłaszcza wśród młodszych.

– Mam taką teorię – dodaje o. Reese. – że jeśli w kościele są dobre kazania, dobra muzyka i przyjazna atmosfera, ludzie walą drzwiami i oknami. Jeśli tego brak, robi się pusto. Musimy umieć przyciągać ludzi, zabiegać o nich. To nie Polska, w której Kościół jest monopolistą.

Czy księża powinni zabiegać o wiernych jak o klientów? Reese: – To źle postawione pytanie. Nie możemy poświęcać Ewangelii czy iść na jakieś ustępstwa, aby zapełnić kościoły. Absolutnie nie! Musimy natomiast próbować dostosować sposób głoszenia słowa Bożego do kulturowego kontekstu. Mamy głosić Ewangelię tak jak Chrystus, tyle że musimy czynić to w sposób skuteczny. Weźmy np. przeistoczenie. Mam przygotowanie filozoficzne, zajmowałem się Tomaszem z Akwinu, metafizyką Arystotelesa i o przeistoczeniu mogę mówić fachowo. Ale zrozumie mnie wąska grupa intelektualistów. Jako ksiądz muszę głosić Ewangelię tak, by była zrozumiała dla wszystkich.

Reese, który w przeszłości był krytykowany przez Kongregację Nauki Wiary za zbyt liberalne poglądy m.in. w kwestii celibatu, wyświęcania kobiet czy antykoncepcji, uważa, że większość amerykańskich katolików ma problemy z zaakceptowaniem konserwatywnych, jego zdaniem, wymogów Watykanu. Reese: – Statystyki są, jakie są. Nie przypuszczam, by Włosi, którzy od lat mają ujemny przyrost naturalny, przestali lubić seks. Różnica polega na tym, że Europejczycy, gdy coś im się nie podoba, po prostu machają na to ręką i robią swoje. Amerykanie, jeśli uważają, że coś jest bez sensu, próbują doprowadzić do zmian. Dlatego tak wielu naszych biskupów czy teologów ma z Watykanem na pieńku.

Dr John Green przyznaje, że amerykańscy katolicy mają na co dzień do czynienia z dylematem: – Religia katolicka kładzie ogromny nacisk na wspólnotę, na konieczność podporządkowania się – zaznacza. – Tymczasem Amerykanie to naród indywidualistów. Często są więc rozdarci.



Wiara bez konkretów


Wielu – i tak dzieje się nie tylko w przypadku katolików, ale również protestantów – z owym rozdarciem radzi sobie odchodząc od zinstytucjonalizowanego Kościoła.

Ok. jednej piątej Amerykanów badanych przez Pew (16 proc.) deklaruje brak przynależności do jakiegokolwiek wyznania. To dwa razy więcej niż w 1990 r.

Jednak ci „niezrzeszeni” również są grupą zróżnicowaną. Znaczna ich część (6 proc. badanych) to osoby, które swą przynależność religijną określają jako nothing in particular (nic konkretnego), ale które nadal deklarują się jako wierzący.

Alan Wolfe nie jest tym zaskoczony – uważa, że jedną z przyczyn jest wzrost znaczenia w Stanach w ostatnich dekadach chrześcijańskiej prawicy. Reakcją na taką religijną radykalizację był rozkwit indywidualizmu, a być może także właśnie ucieczka w ów „brak konkretu”.

Stany nadal jednak pozostają krajem głęboko religijnym: 83 proc. badanych przez Pew przynależy do jakiegoś Kościoła. Zaledwie 1,6 proc. respondentów zdeklarowało się jako niewierzący, niewiele więcej (2,4 proc.) jako agnostycy. To statystyki niespotykane w żadnym innym kraju rozwiniętym. Szczególne zdziwienie mogą budzić w Europie Zachodniej, w której świątynie coraz częściej świecą pustkami.

Wolfe przestrzega jednak przed pochopnymi wnioskami: – Choćby z tego powodu, że nasza religijność jest równie powierzchowna, jak zróżnicowana. Przeciętny Amerykanin nie wie prawie nic na temat historii religii, ba, nawet z dogmatami czy podstawową znajomością tekstów bywa kiepsko.



Boskie i cesarskie


Być może to właśnie owa ogromna różnorodność – „bogata oferta” – sprawia, że Ameryka jest nadal tak bardzo religijnym krajem. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.

Zdaniem Alana Wolfe’a niezbędnym elementem takiego „religijnego rynku” jest odizolowanie religii od państwa, wyodrębnienie sfery świeckiej. Wolfe: – Większość ludzi utożsamia świeckość z prymatem nauki nad przesądami czy rozumu nad objawieniem. To błędne rozumienie. Sekularyzm nie jest przeciwieństwem wiary. Wręcz przeciwnie, ma religijne, ściśle rzecz biorąc chrześcijańskie korzenie.

Wolfe uważa, że tak rozumiana sekularyzacja – oddzielenie tego, co cesarskie, od tego, co boskie – sprzyja zdrowej religijności: – We Francji czy w Wielkiej Brytanii Kościół katolicki i anglikański przez wieki utrzymywały monopol jako religia państwowa. W takich sytuacjach, zwłaszcza gdy kraj staje się bogatszy, praktyki religijne zamierają. W religii, podobnie jak w innych dziedzinach życia, bezruch i brak poszukiwań prowadzą do atrofii.