Źródła na sprzedaż

Maciej Wiśniewski z San Cristóbal de las Casas

publikacja 14.05.2008 19:24

Problemem świata nie jest dziś brak wody w ogóle, lecz kwestia dostępu do źródeł czystej wody pitnej, jego regulacji oraz ceny za wodę. Tygodnik Powszechny, 11 maja 2008

Źródła na sprzedaż



Fotografia z zalanego w zeszłorocznej powodzi miasta Villahermosa, stolicy stanu Tabasco: nad unoszącymi się na wysokości pierwszego piętra ludźmi w łódce góruje wielki billboard Ministerstwa Środowiska i Surowców Naturalnych promujący kampanię płacenia za wodę, która głosi, że woda jest dobrem rzadkim, więc należy za nią słono płacić: „Czy jesteś jednym z tych, którzy nie płacą za wodę? Jest jej mało! Płać za nią!”. Podpis pod zdjęciem w jednym z meksykańskich dzienników: „Mało, nie?! No płać!”.

Woda jest jedną z największych możliwości biznesowych i „może być tym dla XXI wieku, czym ropa naftowa dla wieku XX” – ogłosił amerykański magazyn „Fortune”. Dziś tylko ok. 5 proc. wody na świecie znajduje się pod prywatnym zarządem. Ale, jak podkreślają analitycy Banku Światowego, jest to wielki, niewykorzystany rynek, szacowany na bilion dolarów rocznie.

W dyskusji o wodzie podział wyznacza stanowisko wobec jej prywatyzacji. Z jednej strony mamy promujące ją koncerny i wielkie organizacje międzynarodowe, które tłumaczą, że to brak twardej ceny za wodę prowadził do marnotrawienia i do kryzysu jej zasobów. Z drugiej strony są mniejsze organizacje społeczno-polityczne, pozarządowe i ekologiczne. Te traktują wodę nie jako biznes, lecz dobro wspólne, a dostęp do niej jako prawo (zapisane zresztą w Międzynarodowym Pakcie Praw Gospodarczych, Społecznych i Kulturalnych ONZ). Twierdzą, że za rosnącym spożyciem wody stoi przede wszystkim narastający konsumpcjonizm napędzany przez przemysł potrzeb, a niedobór wody – choć realny – wyolbrzymia się, by dostarczyć korporacjom argumentów.

Rządy różnych państw znajdują się po obu stronach tej barykady.

Według WHO 1,1 mld ludzi nie ma dostępu do czystej wody pitnej, a 2,5 mld do instalacji sanitarnych. Dane te z pewnością zaniżone są dla slumsów okalających wielkie miasta, gdzie wiele rodzin korzysta z jednego ujęcia. Ale na to, że głównym problemem jest dostęp i dystrybucja, a nie brak wody, wskazuje chociażby to, że rocznie 1,8 mln ludzi umiera z powodu chorób związanych ze złej jakości wodą (ok. 4,5 tys. dzieci dziennie), a z powodu zmian klimatycznych (w tym wysychania źródeł) – „tylko” 150 tysięcy.

Według „Celów Milenijnych ONZ” do roku 2015 liczba osób, które będą miały dostęp do czystej wody pitnej, zmniejszy się o połowę. Światowa Rada Wody (organ przy ONZ powołany przez zwolenników prywatyzacji wody) przewiduje, że aby uzyskać powszechny dostęp dla wszystkich, do 2025 r. należałoby rocznie inwestować aż 180 mld dolarów. 70 proc. nakładów mają ponieść inwestorzy prywatni, bo w przekonaniu Rady są oni w stanie lepiej od państw zapewnić dostęp, poprawić infrastrukturę i zagwarantować spadek cen. Dostęp wszyscy winni sobie wykupić za wolnorynkową cenę, a regulację zostawia się rynkowi. Taki mechanizm, co szczególnie podkreśla Bank Światowy, ma być szansą głównie dla biednych.

Jak udowodniły jednak doświadczenia Buenos Aires, Cochabamby, Atlanty, Manili – miast, gdzie sprywatyzowane wodociągi wróciły pod miejski zarząd, prywatyzacja nie była rozwiązaniem. Nie zagwarantowała inwestycji, nie prowadziła do spadku cen ani do upowszechnienia dostępu. Koncerny, kierując się krótkoterminowym zyskiem, powiększały tylko istniejące nierówności.



Biedni, nie mogąc opłacić rachunków, zaczynali korzystać z wody niezdatnej do picia. W 2001 r. w południowoafrykańskiej prowincji Kwazulu-Natal, gdy nowy właściciel wody zakręcił kurek, wybuchła epidemia cholery: 120 tys. ludzi zachorowało, a ponad 300 zmarło.

Poddanie wody w całości logice wolnego rynku prowadzi do jej przepływu od biednych do bogatych, ze wsi do miast, z osiedli do przemysłu. Ci drudzy zawsze mogą zapłacić więcej.

Za traktowanie wody jako dobra wspólnego odpowiadają rządy. W Argentynie wodociągi zrenacjonalizowano, powołując państwową spółkę. W Boliwii utworzono jedyne w świecie Ministerstwo Wody, stojące na straży tego surowca, zaś w Urugwaju w październiku 2004 r. rozpisano jedyne w świecie referendum, w którym obywatele większością 65 proc. głosów, przy 90-procentowej frekwencji, opowiedzieli się przeciw prywatyzacji wody. Wyniki te znalazły odbicie w konstytucji. Państwo jako regulator po okresie niełaski powraca do gry.

W mieście Meksyk 3 proc. najbogatszych domów zużywa 60 proc. wody, a 50 proc. najbiedniejszych – zaledwie 5 proc. Spożycie wody w miastach Południa nie odbiega od spożycia w miastach Północy, jednak w tych pierwszych większość z niej zużywa mały procent najbogatszych mieszkańców. Biedni paradoksalnie płacą za wodę od kilkudziesięciu do kilkuset razy więcej niż bogaci. Podczas gdy ci ostatni mają dostęp do nieograniczonej jej ilości, biedni muszą zadowolić się kilkoma godzinami wody w kranie lub jak mieszkańcy biednej dzielnicy Iztapalapa napełniać przydomowe zbiorniki z podstawianych przez miasto beczkowozów. Równocześnie w bogatej dzielnicy San Ángel tysiące litrów wody codziennie podlewa nienaganne trawniki.

Prywatyzacja nie jest tu rozwiązaniem: w borykającym się z podobnym problemem mieście Saltillo koncern przejął wodę, czego efektem był jedynie spektakularny wzrost rachunków: nawet do 5 tys. pesos (ponad 500 dolarów). Wzrost cen wody może wyregulować kwestię popytu i podaży, lecz nie rozwiąże kwestii dostępu.

Jak podkreśla Tony Clarke, dyrektor kanadyjskiego Instytutu Polaris, niezależnej placówki badawczej monitorującej stan środowiska naturalnego, oprócz prywatyzacji wodociągów komunalnych istnieją inne strategie prywatyzacyjne: butelkowanie, ale i prywatny monopol technologiczny na wydobycie i oczyszczanie, prywatyzacja całych bioregionów czy też zmiana kierunku rzek, budowa tam i innej infrastruktury wodnej.

Po powodzi w Tabasco, do której doszło m.in. dlatego, że pieniądze na infrastrukturę przeciwpowodziową zniknęły w kieszeniach polityków, gdy ludzie byli jeszcze w szoku po kataklizmie, już pojawiły się pomysły na prywatyzację. Jednak w Nowym Orleanie to właśnie usunięcie się państwa doprowadziło do tragicznych w skutkach zaniedbań i żywioł przerwał zapory.

Konsumpcjonizm znalazł w wodzie doskonały produkt dzisiejszej epoki. Ani Adam Smith, ani Karol Marks nie widzieli w wodzie towaru i nie wyobrażali sobie, że może ona być źródłem bogactwa narodów oraz kapitałem nie do pogardzenia. W pewnym sensie obaj nie docenili pomysłowości kapitalizmu i jego zdolności otwierania nowych rynków. Jeden z dyrektorów wykonawczych wielkiego koncernu zajmującego się prywatyzacją wody ujął to cynicznie: „Woda jest produktem, który normalnie byłby dostępny za darmo, a naszą pracą jest sprzedawanie go. No i jest absolutnie niezbędny do życia”.



W społeczeństwie konsumpcyjnym, rządzącym się pokusami i ulotnymi zachciankami, zamiast zdrowia króluje ideał fitness. Jedna z wód butelkowanych w Meksyku prowadzi kampanię pod hasłem: „Przyjmij wyzwanie: pij dwa litry wody dziennie!”. Ale, jak ostrzegają lekarze, picie nadmiernych ilości wody może być niebezpieczne, gdyż po prostu „wymywa” z nas niezbędne mikroelementy.

Paradoksalnie, konsumpcjonizmowi oraz rosnącej roli przemysłu pracującego na zaspokojenie nowych zachcianek towarzyszy kampania promująca kulturę płacenia za wodę oraz indywidualne oszczędzanie. Ale ton obywatelskiej walki z kapiącymi kranami to próba przerzucenia na jednostki kosztów wody przy wykorzystaniu argumentu braku. Atakując sumienia indywidualnych konsumentów zużywających niecałe 10 proc. wody, przemilcza się rolę rolnictwa (67 proc.) czy też przemysłu (20 proc.), korzystających z prawie darmowej wody.

Mimo że dziś do wyprodukowania kilograma zboża potrzeba o połowę mniej wody niż 40 lat temu, to jednak więcej dzisiaj konsumujemy. A woda potrzebna jest w którymś momencie do wyprodukowania każdego z używanych przez nas dóbr.

Jednymi z największych marnotrawców są koncerny spożywcze: do produkcji jednego litra napoju zużywają ponad 3 litry wody. Nieopodal San Cristóbal de las Casas znajduje się największa w okolicy rozlewnia napojów światowego koncernu. Używa ona wody z rezerwatu ekologicznego. Koncern płaci rządowi z góry ustaloną sumę. Gdy porównać ją z szacowanym przez organizacje ekologiczne wydobyciem, okaże się, że firma płaci mniej niż 64 centawy za tysiąc litrów wody (100 centawów = 1 peso = 0,09 dolara ameryk.)! W okolicznych wioskach wody brakuje, ale rząd nie robi nic, żeby temu zaradzić i o dostęp do wody wybuchają konflikty.

Sam światowy rynek butelkowanej wody przynosi zysk 22 mld dolarów i jest jednym z najszybciej rozwijających się: 20 proc. w skali roku. W jej spożyciu na pierwszym miejscu w świecie jest Włoch, na drugim Meksykanin (117 litrów rocznie). Pierwszy pije butelkowaną wodę z przyzwyczajenia. Drugi z konieczności: woda z meksykańskich wodociągów niezdatna jest do picia.

Jak ostrzega Tony Clarke, fabryki napojów (inaczej niż w San Cristóbal) zazwyczaj korzystają z ujęcia miejskiego: oczyszczają i sprzedają w butelkach wodę z kranów z ponad tysiąckrotnym zyskiem. Ale picie wody butelkowanej (w dużych ilościach) oraz gazowanych i słodzonych napojów jest nie tylko szkodliwe dla nas, lecz i dla środowiska. Jak obliczono na przykładzie pewnej ekskluzywnej marki wody sprowadzanej do USA z Fidżi, by wyprodukować i przetransportować litrową butelkę, trzeba zużyć w sumie aż 26 litrów wody(!), prawie litr paliwa oraz wyemitować 562 g dwutlenku węgla.

Świadomość się już zmienia: jeden z doradców rządu brytyjskiego ds. surowców naturalnych rozpoczął niedawno kampanię przekonującą, że picie wody butelkowanej jest równie nieeleganckie co palenie papierosów. Zaś Phil Woolas, brytyjski minister środowiska, bije na alarm, że „ilość spożywanej wody butelkowanej sięga już granic będących moralnie nie do zaakceptowania”. Obaj powołują się m.in. na badania wpływu drobnych zdarzeń na całe środowisko, według których wypicie butelki wody wywołuje takie same szkody w środowisku jak prowadzenie samochodu na dystansie 1 km, a litrowi wody butelkowanej towarzyszy 600 razy większa emisja dwutlenku węgla niż litrowi wody z kranu.



Wody wystarczyłoby dla czterokrotnie większej populacji niż obecna, a naturalny cykl hydrologiczny zapewnia jej stały odzysk – uspokaja przynajmniej część specjalistów. W kontekście wody dużo mówi się o możliwych wojnach. Jeśli do nich dojdzie, to najpewniej nie z powodu kończących się zasobów. Z wodą w XXI w. może rzeczywiście być podobnie jak z ropą w wieku XX: prędzej czy później kogoś skusi perspektywa zarobienia na cudzej wodzie.

Uznanie wody za przysługujące każdemu prawo pozwoli wyregulować dostęp do niej z pomocą subsydiów i w kształtowaniu jej ceny przerzucić część kosztów na rządy i samorządy. W stosunku do wody – tak newralgicznego dobra – ludzkość powinna odejść od logiki indywidualnej na rzecz solidarności, kierując się tym, co Emile Durkheim nazwał świadomością wspólnotową.

Trzeba także przemyśleć nie tylko sposoby zaspokajania potrzeb, ale same potrzeby. Czy rzeczywiście musimy konsumować aż tyle dóbr albo pić markową wodę z butelek? Mało kto ma odwagę powiedzieć, że aby system był prawdziwie zrównoważony, trzeba po prostu mniej chcieć.