Polak sprzedaje, Pan Bóg kule nosi

Andrzej Brzeziecki, Wojciech Pięciak

publikacja 30.05.2008 12:40

Czy można obwiniać producentów broni o to, jak jest używana? Na Zachodzie nad takimi pytaniami dyskutują politycy, ludzie Kościoła i obywatele. Tygodnik Powszechny, 25 maja 2008

Polak sprzedaje, Pan Bóg kule nosi



Czy można obwiniać producentów broni o to, jak jest używana? Na Zachodzie nad takimi pytaniami dyskutują politycy, ludzie Kościoła i obywatele. W Polsce nie tylko nie ma dyskusji, ale nawet dostępu do informacji.

Od kilku lat nasz przemysł zbrojeniowy przeżywa koniunkturę. O ile w 2001 r. wartość eksportu polskiej broni wyniosła 20 mln dolarów, o tyle w 2007 r. zbliżyła się do miliarda dolarów, a w tym roku zapewne go przekroczy.

Politycy z wszystkich formacji, od lewicy po prawicę, patrzą na te liczby w kategoriach sukcesu, a ministrowie kolejnych ekip podczas podróży zagranicznych występują w roli lobbystów przemysłu zbrojeniowego. Inaczej niż na Zachodzie, o eksporcie polskiej broni – o tym, co i gdzie się sprzedaje, i czy jest to przyzwoite – nie dyskutuje się publicznie. Milczy nawet Kościół.

Tymczasem jest o czym rozmawiać.



Jak baron Münchhausen


Po roku 1989 były czasy, gdy ministrowie odpowiedzialni za przemysł zbrojeniowy robili za „strażaków”: musieli gasić strajki pracowników przedsiębiorstw produkujących na potrzeby armii. Rozpad bloku komunistycznego oznaczał krach wielu firm produkujących na jego potrzeby. – Odpadł główny klient, ZSRR, a w latach 90. rynki zalał sprzęt wycofywany z Europy po traktatach o redukcji broni konwencjonalnej – wspomina Janusz Onyszkiewicz, minister obrony w latach 1992-93 i 1997–2000.

Rządów nie stać było na rozkręcenie koniunktury, a przekazywane np. przez Bundes­wehrę używane czołgi i tak wydawały się lepsze od pojazdów produkowanych w Polsce. – Przemysł zbrojeniowy był przekonany, że cokolwiek wyprodukuje, państwo musi to kupić – mówi Onyszkiewicz. – W „Łuczniku” [producent broni strzeleckiej – red.] namawiałem do przekwalifikowania się na produkcję drukarek do komputerów. Usłyszałem, że tam produkują dodatkowo maszyny do pisania, i to wystarczy.

Zmianę geopolitycznego położenia Polski i ekonomiczną transformację przemysł zbrojeniowy – liczący w 1989 r. 250 tys. pracowników – odczuł szczególnie dotkliwie. Dopiero na początku tej dekady zbrojeniówka zaczęła wychodzić na prostą – przyczyniła się do tego poprawa stanu gospodarki, wejście do NATO, a także restrukturyzacja firm, które zaczęły wytwarzać nowe produkty. Przyjęta przez rząd SLD w 2002 r. strategia konsolidacji firm wokół grup kapitałowych Bumar i Agencji Rozwoju Przemysłu przyniosła efekty i nie została podważona przez następców (zmienność podejścia polityków do problemu była bolączką poprzednich lat). Bumar i ARP to dziś 90 proc. sektora.

Można powiedzieć, że przemysł zbrojeniowy wyciągnął – jak baron Münchhausen – sam siebie z tarapatów. Decydującą rolę odegrały dwa założenia: rząd da zarobić krajowym producentom i będzie wspierać eksport. Zamówienia wewnętrzne rosną, od 2001 r. blisko czterokrotnie. Dziś Polska, z 5 mld zł rocznie na wyposażenie armii, mieści się w średniej krajów NATO.



Boom na polską broń


Eksport broni – podbijanie obcych rynków, w warunkach ostrej konkurencji – też nie jest proste. W krajach potencjalnych nabywców od lat rezydowali przedstawiciele innych producentów. Polscy attaché wojskowi dopiero od niedawna mogą lobbować na rzecz naszej broni. Polskim atutem były zawsze cena i wyspecjalizowanie się w modernizacji radzieckiego uzbrojenia – a wiele krajów Trzeciego Świata ma go sporo z czasów, gdy Moskwa zajmowała się specyficznie rozumianą promocją pokoju w świecie. Klienci z Azji częściej też kładą nacisk na prostotę obsługi niż na elektroniczne wyrafinowanie.

Efekt: polscy producenci broni negocjują nowe kontrakty i sprzedają broń m.in. do Indii, Malezji, Indonezji, Iraku, Libanu czy Filipin. „Pracuje się” nad rynkiem zbytu w Ameryce Południowej, a nawet Afryce.

W ofercie są śmigłowce ze Świdnika, transportery opancerzone „Rosomak”, zestawy przeciwlotnicze „Loara”, samobieżne haubice „Krab”, karabiny „Glauberyt”, systemy kierowania ogniem „Drawa”, wozy opancerzone „Dzik” albo czołgi „Twardy”.

Co, gdzie i za ile sprzedaje polski przemysł, objęte jest jednak tajemnicą. Kolejne urzędy i ministerstwa, mające coś wspólnego z eksportem broni, albo wprost odmawiają informacji, albo odsyłają jedne do drugich, albo w ogóle nie odpowiadają.

– Informacje o imporcie i eksporcie broni opracowuje Główny Urząd Statystyczny na podstawie sprawozdań przedsiębiorstw, którym nadaje klauzulę „tajne”. Ministerstwo Gospodarki od dwóch lat prowadzi rozmowy z GUS w sprawie zniesienia jej nadawania, co uniemożliwia przekazywanie not i raportów organizacjom międzynarodowym oraz mediom – mówi Piotr Żbikowski z Ministerstwa Gospodarki.

Jeśli zebrać tylko oficjalne dane, to zamówienia krajowe (ponad 4 mld zł) i eksportowe (ponad 2 mld zł) dają wyobrażenie, o jakich interesach mowa.



Tam dyskusja, tu cisza


Azja i Bliski Wschód nie stanowią spokojnych regionów świata i kraje, które kupują od Polski broń, nie należą – mówiąc delikatnie – do wzorcowych demokracji. Podobnie Afryka, gdzie (jak w 2004 r. pisał prorządowy wtedy dziennik „Trybuna”) polskie firmy zbrojeniowe starają się „odzyskiwać” rynki, z których zostały kiedyś wyparte.

W świecie demokratycznym trwa dyskusja, czy godzi się wysyłać broń w regiony zagrożone wojną lub takie, gdzie toczą się konflikty. Nikt nie jest tu święty. Największy europejski eksporter broni, Niemcy, sprzedaje uzbrojenie niemal gdzie popadnie, ostatnio za 8 mld euro rocznie.

Różnica jest taka, że z informacją jest w Niemczech łatwiej niż w Polsce: dane o eksporcie broni – rzecz jasna, nie szczegóły kontraktów, ale ogólne informacje o wartości eksportu i o krajach odbiorcach – są tam co roku publikowane i dyskutowane. Echa ogłoszonego w grudniu 2007 r. kolejnego raportu o niemieckim eksporcie broni długo nie milkły. Okazało się, że na liście klientów jest m.in. 19 krajów, gdzie sytuacja w kwestii praw człowieka jest zła albo bardzo zła i gdzie występują wewnętrzne konflikty.



Komu sprzedawać?


Gdy kraj demokratyczny sprzedaje broń reżimom, chyba nie może mówić o eksporcie demokracji. Czy godzi się handlować bronią z krajami o nie najlepszej reputacji? To problem bynajmniej nie akademicki.

– Producent broni w kraju demokratycznym musi się zastanawiać nad tym, kto i w jakim celu nabędzie jego towar. Dotyczy to właściwie nie tyle producenta, ile jego rządu, gdyż tzw. eksport specjalny podlega regulacjom międzyrządowym, w tym także jest ograniczany przez ONZ – mówi prof. Roman Kuźniar, ekspert do spraw międzynarodowych. – Chodzi o to, by uniknąć szkod­liwego rozprzestrzeniania się niektórych typów broni, uniknąć sprzedaży do krajów czy rejonów objętych konfliktem i nie sprzedawać broni krajom, które mogłyby użyć jej przeciw własnym obywatelom. Myślę, że regulacje międzynarodowe są tu wystarczająco rygorystyczne. Rzecz w tym, by ich przestrzegać, i to jest sprawa rządów.

Ministerstwo Gospodarki oczywiście zapewnia, że Polska „zobowiązana jest do przestrzegania międzynarodowych uregulowań, takich jak konwencje, porozumienia nieproliferacyjne, umowy, zobowiązania sojusznicze, kodeksy”. Także zdaniem Onyszkiewicza, Polska nie wyłamuje się ze średniej europejskiej, nie mówiąc już o USA – największym w świecie eksporterze broni.

Współczesny świat nie zna wojen, w których oboma stronami konfliktu byłyby kraje demokratyczne. Ale prof. Kuźniar uważa, że nie ma tu jasnego podziału na demokracje i reżimy: – Kraj kupujący broń nie musi być demokratyczny, bo i kraje demokratyczne nie są już takie święte, jeśli chodzi o cel czy sposób używania broni – mówi. – A państwa niedemokratyczne nie muszą być reżimami dopuszczającymi się poważnych naruszeń praw człowieka. Broń i sprzęt są sprzedawane także po to, żeby można było utrzymać fabryki, które zaopatrują naszą armię.



Racje świata polityki


Ten ostatni argument wydaje się niezwykle istotny dla polityków – jeśli w ciągu minionych 18 lat politycy wypowiadali się na temat eksportu polskiej broni, to czynili to właściwie tylko z dwóch punktów widzenia: albo socjalnego (eksport jako narzędzie pozwalające utrzymać miejsca pracy), albo czysto biznesowego (eksport jako źródło niezłych dochodów). Jest też trzeci argument: ocenia się, że połowa mocy produkcyjnych polskiego przemysłu jest „uśpiona” na wypadek wojny. Reszta więc musi zarabiać podwójnie, a potrzeby polskiego wojska nie wystarczą.

Z punktu widzenia polityków – i ich, jak powiedziałby politolog, „etyki odpowiedzialności” – można się więc krzywić nad tym, co z wyprodukowanym w Polsce sprzętem zrobią rządy Nigerii czy Indonezji (gdzie armie islamskich państw prześladują chrześcijan) albo... Rwandy (dokąd sprzedawano broń w połowie lat 90.) Jednak – tak argumentowałby polityk – aby uniknąć takich dylematów, trzeba by w ogóle zrezygnować z produkowania broni (i powiedzieć to robotnikom wyborcom).



Z kolei negatywne zdanie o zarabianiu na wojnie – nawet za przyzwoleniem USA – ma prof. Kuźniar, znany ze sprzeciwu wobec polskiego zaangażowania w Iraku. Jego zdaniem, nie można czerpać korzyści z czynów niezgodnych z prawem, a ta wojna była pogwałceniem zasad prawa międzynarodowego. Tymczasem zwolennicy zaangażowania w Iraku podkreślali, że przyniesie ono kontrakty dla polskiej zbrojeniówki. Zapominając, że wcześniej mówili o promocji demokracji.

– Zresztą kontrakty w Iraku nie powalają wielkością. Największe kąski wzięli Amerykanie – ocenia Kuźniar. – A nie jest tajemnicą, że marionetkowy rząd iracki posługuje się dostarczaną mu bronią w sposób daleko mniej przyzwoity niż przywoływane wcześniej rządy krajów azjatyckich. Polska nie znajduje się w tak złej sytuacji, by musiała szukać pieniędzy, sprzedając broń, od której w Iraku będą ginąć cywile.



Czubek góry lodowej?


Bywają jednak sytuacje, gdy nagle okazuje się, że polska firma będąca własnością państwa mogła (albo świadomie chciała?) zarobić na śmierci cywilów. Raport Amnesty International z 2004 r. stwierdza, że wśród krajów, które eksportowały broń do Sudanu – użytą potem w atakach na ludność cywilną Darfuru – była także Polska.

Faktycznie, w 1999 r., za rządów koalicji AWS-UW, państwowa firma podpisała kontrakt z Jemenem (krajem, w którym sytuacja już może budzić wątpliwości) na eksport 50 czołgów T-55, dla polskiej armii przestarzałych. Tymczasem pierwsza dostawa 20 czołgów trafiła do Sudanu. USA miały ostrzegać wtedy polski rząd, jaki będzie prawdziwy cel dostawy. Warszawa zablokowała transport kolejnych 30 czołgów.

Czy był to jednostkowy przypadek czy czubek góry lodowej – pozbywania się militarnego „złomu”, co praktykuje wiele krajów zachodnich?

O ile jednak wtedy, w roku 1999, sprzedaż polskiego „złomu” do Jemenu mogła wydawać się kołem ratunkowym dla branży zbrojeniowej, o tyle dzisiaj nie wystarcza już ani „złom”, ani dalsze modernizowanie sprzętu konstrukcji poradzieckiej. Problemem zbrojeniówki – i w ogóle polskiej armii – jest to, że wciąż za mało wydaje się na badania nad nowymi technologiami. Choć i tu następują zmiany: wiele polskich „produktów” militarnych to nowe konstrukcje. – To prawda, że nie sprzedajemy sprzętu z górnej półki. Ale to nie jest złom np. nasze radary są wysokiej jakości – ocenia Onyszkiewicz.



W gronie największych


Wygląda na to, że najlepszym wyjściem byłoby zwiększanie budżetu armii, wydatki na innowacje i krajowe zamówienia. Tylko że obecna koniunktura gospodarcza w Polsce nie będzie trwać wiecznie. Każdy kolejny rząd będzie stawać przed tą samą kwestią: aby zachować tzw. zdolności obronne polskiego przemysłu zbrojeniowego, trzeba eksportować. A tu wracamy do pytań, które postawiliśmy na początku...

W połowie maja instytut badań nad pokojem SIPRI ze Sztokholmu opublikował raport o największych eksporterach broni w 2007 r. Oprócz USA i Rosji są nimi członkowie Unii Europejskiej: Niemcy, Francja i Wielka Brytania.

Polski w tym gronie jeszcze nie ma. Jeśli w tym roku eksport polskiej broni przekroczy granicę miliarda dolarów, nasz kraj znów zbliży się do światowej czołówki.