Encyklika i klinika

Jolanta Brózda-Wiśniewska

publikacja 02.10.2008 12:00

Naprotechnologia: skuteczna i tania alternatywa dla in vitro? Pseudonaukowa metoda dla katolików, którzy boją się sztucznej prokreacji? A może wyzwanie dla współczesnej medycyny, by była bardziej ludzka? Tygodnik Powszechny, 28 września 2008

Encyklika i klinika



Ela na śniadanie je chleb orkiszowy, pomidora, cudem znalezioną w sklepie w Dublinie mozzarellę z mleka bawołu. Jest uczulona na pszenicę i większość nabiału, choć nigdy nie miała dokuczliwych objawów. Badania zrobiła dopiero, gdy się dowiedziała, że taka alergia może być jedną z przyczyn jej niepłodności.

Od kiedy 35-letnia Ela jest na diecie, ma dobry poziom progesteronu. To konieczne, żeby zajść w ciążę i ją utrzymać. A ona jest właśnie w siódmym miesiącu.

Po czternastu latach małżeństwa z Darkiem. Po ponad ośmiu od diagnozy: „niepłodność o nieustalonej przyczynie”. Po ośmiu od przeprowadzki z Warszawy pod Dublin. Po dwóch od narodzin pierworodnego – Jasia. Po czterech od rozpoczęcia leczenia w klinice doktora Phila Boyle’a w irlandzkim Galway.

– Dziś się śmiejemy, że przydała nam się ta Irlandia – mówi Elżbieta, jedna z pierwszych Polek leczonych skutecznie według reguł ­naprotechnologii.



Nawrócenie


Natural Procreative Technology (NPT lub NaPro) to dziedzina medycyny służąca leczeniu niepłodności, powtarzających się poronień, zespołu napięcia przedmiesiączkowego i innych przypadłości ginekologicznych. Wynalazcy NaPro uważają, że jest o wiele skuteczniejsza od in vitro. To dziedzina jeszcze niszowa. W Polsce jest tylko jeden certyfikowany instruktor i lekarz. 30 listopada u lubelskich dominikanów ma się odbyć pierwsze szkolenie dla przyszłych instruktorów i lekarzy.

Nie byłoby naprotechnologii bez encykliki „Humanae vitae” Pawła VI, którą w 1968 r. przeczytał student medycyny Thomas Hilgers z Omaha w Nebrasce, dziś profesor szkoły medycznej na jezuickim Uniwersytecie Creighton. – Zanim encyklika się ukazała, spodziewałem się, że Kościół w końcu zmieni podejście do antykoncepcji. Ale kiedy ją przeczytałem, natychmiast się nawróciłem – mówił dr Hilgers na antenie Spirit Catholic Radio w Omaha. W 1976 r. rozpoczął badania nad płodnością. Dziewięć lat później założył Instytut Pawła VI. Wyszkolił wielu lekarzy, w tym dr. Boyle’a. W 2004 r. wydał podręcznik.

Naprotechnologia nie jest i jest zarazem nowością. Składają się na nią m.in.: obserwacja cyklu miesiączkowego według tzw. Modelu Creightona, badania poziomu hormonów, nasienia, USG, leczenie farmakologiczne, laparoskopia – a to przecież codzienność współczesnej medycyny. Tyle że chodzi o cały system pracy z parami. Istotne jest podporządkowanie rytmowi cyklu, dlatego na diagnozę czeka się nawet do roku. – Próbujemy znaleźć przyczynę problemu, a potem go usunąć. Dlatego trzeba czasu. Wtedy para może kilka razy zachodzić w ciążę. Inaczej jest ze sztucznymi metodami prokreacji, gdzie problem się obchodzi dookoła, a nie rozwiązuje – wyjaśnia „Tygodnikowi” dr Boyle. – Nie możemy oczywiście powiedzieć, że rozwiązaliśmy wszystkie problemy z niepłodnością, ciągle się uczymy – dodaje.



W NaPro istotna jest psychologia – żeby kłopoty z płodnością nie przesłoniły świata, nie rujnowały małżeństwa. Oraz duchowość dla tych, którzy wierzą. Podręcznik obserwacji cyklu wspomina o modlitwie.

Z osiągnięć Hilgersa może korzystać każdy, ale certyfikowanym naprotechnologiem zostanie tylko ten, kto nie będzie zalecał ani sam stosował antykoncepcji. O in vitro nie ma mowy, o aborcji nie wspominając.

Czyli „Humanae vitae” w praktyce.



Rozterki


Ela i Darek z Irlandii, mimo że są katolikami, że byli w neokatechumenacie, zdecydowali się na in vitro. Bo jeszcze w Polsce usłyszeli, że to dla nich jedyny ratunek. Ktoś im polecił specjalistę w Dublinie. Na pierwszej wizycie (200 euro) po dziesięciu minutach orzekł: in vitro. Stali już finansowo na nogach, rozpoczęli badania. Zawahali się tuż przed pobraniem jajeczek i nasienia do zapłodnienia. – Zrobiło się nam... dziwnie. Po tylu latach to od nas miało zależeć, kiedy będziemy mieli dziecko – przyznaje Elżbieta.

Chodzili do psychologa – klinika zapewnia go parom w rozterkach. Doktor też zapewniał, że wszczepi mniej embrionów, że nie będzie ich zamrażał. Ale niepokoili się dalej. Elżbieta zwierzyła się koleżance Irlandce, z którą była na rekolekcjach Opus Dei. Koleżanka zaproponowała jej wizytę u doktora Boyle’a. – Jeszcze jeden lekarz – zareagowali sceptycznie. – I też drogi.

Ale za te 200 euro dr Boyle spędził z nimi godzinę, a w cenie były badania, np. USG. Nie obiecywał szybkich rozwiązań: mówił o roku. To im się wydawało szczere. Zrezygnowali z in vitro, zdecydowali się na NaPro.

A więc najpierw obserwacja śluzu szyjki macicy według Modelu Creightona, czyli zmodyfikowanej metody Billingsów. To bardzo dokładne samobadanie: zawsze przed i po skorzystaniu z ubikacji, prysznica, przed snem. Nawet rodzaj papieru toaletowego jest ważny – gładki, biały. Trzeba się nauczyć czytania systemu liter, cyfr i naklejek. Potem badania hormonów. Nie w „podręcznikowym” czasie, jak Ela robiła w Polsce (wtedy wychodziły prawidłowo), lecz według tego, co wynikało z obserwacji jej cyklu.

W końcu jest przyczyna niepłodności: niski poziom hormonów. Zatem leki: na wspomagający owulację clomid Ela reaguje depresją, więc zmiana: zastrzyki z progesteronu. Po roku – ciąża. I poronienie. Prawdopodobnie progesteron wciąż za niski.

– Tłumaczyliśmy sobie, że i tak jest postęp – wyznaje kobieta. Jaś rodzi się szczęśliwie, ale progesteron wciąż na granicy normy. Wtedy – za radą Boyle’a – Ela robi badania na alergię pokarmową, unika pszenicy i nabiału. O dziwo, działa. Doktor nie jest pewny co do tej alergii, po prostu śledzi nowinki medyczne i próbuje różnych środków. – Dr Boyle nie robi niczego nadzwyczajnego. To proste rzeczy, tyle że poświęca na nie dużo czasu – podsumowuje Ela.


Zaskoczenia


Prostota naprotechnologii zrobiła wrażenie także na Marii Środoń, dyrektorce Fundacji MaterCare na Europę Wschodnią. Fundacja wspiera promocję naprotechnologii w Polsce, w zeszłym roku organizowała konferencję, na której gościł m.in. dr Boyle. Środoń studiowała medycynę i historię w Cambridge, gdzie kiedyś przyjechał z wykładami dr Hilgers. – Więcej mi dał jego wykład o płodności niż 18 wykładów innego profesora. Tam były długie nazwy preparatów do wywoływania lub hamowania jajeczkowania, a Hilgers pięknie mówił o fizjologii. Opierał się na naturze i zdrowym rozsądku – wspomina.

MaterCare prowadzi w Niepokalanowie warsztaty dla małżeństw, które mają problemy z płodnością. W grudniu 2007 r. wykład o naprotechnologii poprowadziła tam Agnieszka Pietrusińska – pierwszy polski instruktor. Słuchali jej Kasia i Rafał (imiona zmienione) z zachodniej Polski, małżeństwo od czterech lat, rodzice Józefinki, która żyła w łonie mamy osiem tygodni. – Nie rozumieliśmy tej śmierci, ale Pan Bóg pięknie nas przez nią przeprowadził. Napłakaliśmy się, mieliśmy wewnętrzne przeświadczenie, że to dziewczynka. Nadaliśmy dziecku imię. To nie był dla nas jakiś zarodek czy komórki, ale człowiek, nasza córeczka – opowiada Kasia.

Swoje problemy z płodnością też starali się rozumieć w perspektywie wiary. Prosili, żeby Bóg wypełnił im pustkę. Dziś niepłodność i poronienie nie są dla nich tematami tabu... Pracują w parafialnej poradni rodzinnej. Stosowali NPR, przez pół roku wydali na leczenie ponad 2 tys. zł. Jedni lekarze uspokajali, kazali czekać, inni namawiali na in vitro. Oni nie akceptowali standardowej procedury badania nasienia – przy pomocy pornografii i masturbacji. Chcieli zgodnie z własnym sumieniem, w małżeńskim łóżku, więc sprowadzili specjalną belgijską prezerwatywę, która nie niszczy spermy.

Przed wykładem w Niepokalanowie Kasia i Rafał byli sceptyczni: co ich może jeszcze zaskoczyć? Ale zaskoczyło. Pół roku temu zaczęli spotkania z instruktorką, głównie przez internet. Coś już wynika z literek i naklejek, jakieś odstępstwa od normy. Teraz czekają na konsultację z lekarzem z USA. Na razie nic nie płacą, wydatki zaczną się przy badaniach.

Maria Środoń uważa jednak, że naprotechnologia nie powinna się opierać na wolontariacie, tak jak w Polsce naturalne metody planowania rodziny. Nie można sobie pozwolić na „radosną twórczość”, instruktorzy i lekarze powinni się ze swojej profesji utrzymywać.



Kontrowersje


Profesjonalizm i naukowa wiarygodność NaPro spotykają się jednak z ostrą krytyką. Europejskich lekarzy zniechęca „amerykański styl” – nazwa metody, otoczka marketingowa, bombastyczny jak na Europę styl promocji. Ale krytycy oskarżają Hilgersa przede wszystkim o ideologizację medycyny. Prof. Jerzy Radwan z warszawsko-łódzkiej Kliniki Leczenia Niepłodności „Gameta” zalicza Hilgersa do – jak mówi – nawiedzonych pseudoprofesorów, odstraszających od in vitro pary, które się do tej metody kwalifikują. Uważa, że NaPro to mamienie fałszywymi nadziejami par, które mają małe szanse na poczęcie z powodu np. wieku, zaawansowanej endomeriozy, niedrożności jajników. Podobnie wypowiadała się prof. ginekologii i położnictwa Anita Nelson z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles na łamach „Washington Post” w 2006 r.: „Mam szacunek do przekonań religijnych, ale jestem głęboko wstrząśnięta, kiedy ktoś proponuje leczenie albo rozpowszechnia stwierdzenia, których skuteczności i bezpieczeństwa dla pacjentów nie udowodniono naukowo”.



Z dowodzeniem swoich racji doktor Hilgers rzeczywiście ma problem. Tak uważa prof. Marian Gabryś z wrocławskiej Akademii Medycznej, uczestnik wspomnianej konferencji. – Są metody statystyczne, które pozwalają na weryfikację badań medycznych. A doktor Hilgers używa argumentu: „coś jest tak jak jest, bo ja tak twierdzę” – mówi. Według niego przyczyna jest banalna: naprotechnologia nie ma bogatych sponsorów, więc możliwości badań na dużej ilości niepłodnych par są ograniczone. Tymczasem in vitro znajduje się w rękach bogatych ludzi – i pary, jego zdaniem, zbyt często dają się namówić na tę drogę na skróty.

Zgadza się z tym prof. Radwan: – Ale to, co dr Hilgers nazywa naprotechnologią, my robimy od dawna! – podkreśla. – Obserwujemy cykl, edukujemy, badamy, dopiero później niektóre pary, bardzo nieliczne, kwalifikujemy do wspomaganej prokreacji.

Nicole Parker, jedna z trzech londyńskich instruktorów NaPro, kiwa głową. – Tak myślą, ale tak nie jest – odpowiada. – Najczęściej nie uczą kobiet zobiektywizowanej obserwacji śluzu, określania stopnia jego „płodności”. Brakuje im więc wskaźników do badania hormonów w odpowiednim momencie cyklu, do leczenia takich nieprawidłowości jak mała ilość śluzu, „suche” cykle – twierdzi Parker.

Nie zgadza się z oskarżeniem o katolicyzację medycyny. Przez jej gabinet w ciągu ośmiu lat przewinęło się kilkaset par. Nicole szacuje, że mniej niż połowa z nich to osoby wyznające jakąkolwiek religię. – Niektóre pary to „zieloni”. Jedzą ekologicznie, używają naturalnych kosmetyków. I orientują się, że pigułką tłumią naturalną płodność – opowiada.

Mimo wszystko prof. Marian Gabryś uważa, że NaPro to cenna alternatywa dla niepłodnych małżeństw. – To okazja, by się przekonały, że dziecko nie musi być już, zaraz. Sama zmiana może podziałać zbawiennie. Pocznie się dziecko, albo pojawi się gotowość na adopcję – mówi.



Podatny grunt


Kenneth ma dziś dziesięć lat. Jest pierworodnym dzieckiem pierwszych pacjentów doktora Boyle’a, jednym z ośmiuset, które urodziły się dzięki leczeniu w Galway. Kiedy się urodził, gazety szeroko się rozpisywały o nowej metodzie i do Boyle’ a zgłaszały się setki potencjalnych pacjentów. Potem w prasie fala zainteresowania naprotechnologią szybko opadła. Ale doktor Boyle nie popada w pesymizm. – Świadomość dużej szkodliwości palenia papierosów też długo docierała do społeczeństwa. Potrzeba czasu i edukacji – stwierdza.

Uważa też, że Polska jest bardzo podatnym gruntem dla naprotechnologii. Maria Środoń: – W Polsce nie ma aż tak zaciętego zamknięcia na naturalne metody planowania rodziny.

I dodaje: – Nawet jeśli nie zostanie w całości zaakceptowana, to wymusza refleksję nad powszechną praktyką medyczną. Naprotechnologia to słowo-klucz, które otwiera drzwi do dyskusji.