Zwyczajna świętość

Artur Sporniak

publikacja 22.10.2008 16:39

Nieraz podziwiamy kogoś wielkiego, ale wcale nie chcemy wchodzić z nim w zażyłość i dlatego najchętniej stawiamy go na pomniku. Tymczasem Papież, który już za życia był nazywany wielkim, chciał być blisko ludzi i taki pozostał. Tygodnik Powszechny, 19 października 2008

Zwyczajna świętość


Dziwią nas dokonania Jana Pawła II. Nie mamy wątpliwości, że był wielki, i jesteśmy przekonani, że był święty. Co to jednak znaczy i jak to się ma do naszego życia?

Świętość pierwotnie oznaczała oddzielenie od tego, co ziemskie i przemijające. Bóg jest Innym, kimś doskonałym, pełnym mocy, wzbudzającym grozę i jednocześnie fascynację. Jedynym sposobem zmniejszenia nieskończonego dystansu było wyjęcie z normalnego biegu rzeczy niektórych przedmiotów, miejsc, osób, czasów i poświęcenie ich na wyłączny użytek Bogu. Przez taką konsekrację stawały się one święte.

Ten kultyczny aspekt świętości przetrwał we wszystkich wielkich religiach i jest obecny także w chrześcijaństwie. Zawarta w Objawieniu historia zbawienia ukazuje jednak przede wszystkim przedziwną inicjatywę Boga: zbliżenia się do człowieka. Bóg sam pokonał przepaść między Nim a człowiekiem – najpierw przez przymierze z Izraelem.

Nie tylko pojedyncze osoby (kapłani), ale cały naród został wybrany. Droga uświęcania się oprócz kultu wymagała od Izraelitów odpowiedniej postawy moralnej. Każdy członek narodu wybranego miał okazywać swoim życiem Bożą sprawiedliwość oraz troskę o innych – zwłaszcza najbardziej potrzebujących: sieroty, wdowy, cudzoziemców. W pismach proroków Bóg stał się bliski jak mąż troszczący się o żonę, jak matka dla dziecka.

Przesłanie Ewangelii zradykalizowało i zuniwersalizowało Bożą bliskość: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3, 16). Przez wcielenie i dokonane na Krzyżu odkupienie nieskończenie odległa świętość Boga objęła całe nasze życie. Św. Augustyn mógł powiedzieć, że Bóg jest bliżej człowieka niż on sam siebie. Świętość w chrześcijaństwie oznacza osobiste doskonałe zjednoczenie z Chrystusem, i tak definiuje ją soborowa Konstytucja dogmatyczna o Kościele (nr 50).

Sobór Watykański II wyraźnie przypomniał zaniedbaną przez wieki prawdę o powszechnym powołaniu do świętości, wskazał ponadto na obowiązek dążenia do niej każdego z nas (nr 40). W procesach beatyfikacyjnych i kanonizacyjnych bada się, czy kandydat na ołtarze zdołał w swoim życiu osiągnąć w stopniu heroicznym cnoty teologiczne (wiarę, nadzieję i miłość) oraz moralne (roztropność, sprawiedliwość, męstwo i umiarkowanie). Czy rzeczywiście musimy być moralnie doskonali i czy od tego zależy miłość Boga do nas?

Pytania te wskazują na dwie trudności, które stają przed nami, gdy myślimy o świętości.

Doświadczana przez nas słabość boleśnie przypomina o naszej kondycji i możliwościach. Kategoryczne wymaganie świętości zdaje się nas jeszcze bardziej przygnębiać. Czy nie jest ona dostępna jedynie dla duchowych herosów – choćby takich jak Jan Paweł II? Harold Kushner, autor bestsellera „Kiedy złe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom”, w książce „Czy musimy być doskonali?” zauważa, że „idea, iż powinniśmy być doskonali i że od innych możemy oczekiwać doskonałości, dostarcza nieustannego poczucia winy i rozczarowania”.


Wspomina także o obyczaju Eskimosów na Alasce, „którzy umyślnie robią błąd w tkaninie czy rzeźbie, aby nie obrazić Boga próbą stworzenia czegoś doskonałego”. Wszyscy znamy ludzi, którzy za cel swojego życia obrali moralną doskonałość – zwykle są nie do zniesienia. Jak zatem zdobywać świętość i nie pomylić jej z pychą?

Poradnik dla początkujących świętych

Zmagając się z tymi pytaniami, warto sięgnąć do publikowanego pół wieku temu na tych łamach „Elementarza etycznego” ks. Karola Wojtyły. Opierając się na myśli św. Tomasza, Autor pokazuje, na czym polega dobre życie. W swojej naturze odnajdujemy skłonności, które, jeśli im się poddamy, pozwalają nam być bardziej sobą i przynoszą szczęście: rozum szuka prawdy, a wola tęskni za dobrem (za Hildebrandem należałoby dodać: serce natomiast pragnie przeżywać wartości).

Owa naturalna harmonia nie wymagałaby żadnego moralnego i duchowego wysiłku, gdyby nie została naruszona przez grzech pierworodny. Przyszły papież mówi, że dojrzewaniu w nas pełni człowieczeństwa przeciwstawia się napięcie „między tym, kim jestem, a tym, kim nie jestem, czy też nawet nie mogę być”.

Dzisiaj dzięki psychologii wiemy, że nie chodzi tylko o wrodzone wraz z grzechem pierworodnym wady: egoizm i niewrażliwość, także o nabyte i dezorganizujące nam życie „skłonności”, jak różne lęki i zranienia. Sam z siebie człowiek nie jest w stanie się realizować: ostatecznie działa na ślepo, obijając się o skutki sprzecznych sił, które nim powodują. Niezbędne jest zatem Boskie wsparcie w postaci łaski uświęcającej. I jest to wsparcie rzeczywiście Boskie, gdyż uzdalnia nas do życia życiem samego Boga. To ono ostatecznie jest naszym celem.

„Elementarz” z racji kontekstu politycznego pomyślany był jako dyskusja z materializmem i jego zarzutami wobec etyki chrześcijańskiej. Czy ukierunkowanie na Boga nie odciąga nas od życia w świecie? Czy nie „alienuje” człowieczeństwa? Wojtyła pisze, że jest dokładnie odwrotnie – mówi wręcz o „pasji rzeczywistości”. „Bóg, jako cel człowieka, bynajmniej tego człowieka nie odciąga od jego własnej doskonałości, od pełni człowieczeństwa, ale go w tej pełni tym mocniej osadza i gruntuje. Wszystko, co jest rzeczywistą doskonałością człowieka, co w jakimkolwiek kierunku go realnie udoskonala, równocześnie ma za cel Boga, jest pośrednio ujawnieniem Jego doskonałości, Jego pełni, i to bez względu na to, czy bywa przez kogokolwiek w ten sposób uświadomione,
czy nie”.

Od strony subiektywnej, z doskonałością moralną jest jak ze szczęściem: „Pragnienie szczęścia nie leży na wierzchu chceń, a tym bardziej na wierzchu czynów człowieka. (...) Jest ono celem natury, nie zaś przedmiotem wyboru”. Zarówno szczęście, jak i przynosząca je doskonałość moralna, jest celem każdej drogi człowieka, nie zaś samą drogą. Zdobywamy doskonałość po prostu będąc kochani przez Boga i ludzi, otwierając się na tę miłość i ją odwzajemniając. W ten sposób dalecy będziemy od kształtowania w sobie faryzejskiej pychy.

Nietrudno rozpoznać w tych poradach drogę życiową samego Autora.


Papieska pastorałka

Pożegnalne, jak się okazało, spotkanie z ojczyzną w Kalwarii Zebrzydowskiej podczas ostatniej pielgrzymki w 2002 r. Papież rozpoczął modlitwą przed cudownym obrazem Matki Bożej. Wprawiło to w zakłopotanie sprawozdawców telewizyjnych i radiowych, którzy przez pół godziny ciszę tej modlitwy musieli zapełnić komentarzem. Kanonista dostrzeże w geście Jana Pawła II ćwiczenie się „w praktykowaniu cnoty wiary”. Tymczasem dla Papieża, ale także dla nas wszystkich, było oczywiste, że bez modlitwy nie będzie mógł być dla nas w takim stopniu, jak był.

Z niezliczonych świadectw bliskości Karola Wojtyły z ludźmi wspomnę osobiste wydarzenie. Na przełomie lutego i marca 1971 r. metropolita krakowski wizytował parafię w Prokocimiu. Odwiedził także oddział hematologii znajdującego się w tej dzielnicy szpitala dziecięcego. Pamiętam poruszenie personelu medycznego, który uprzedził nas, że przyjdzie ktoś ważny. Przyszedł sympatyczny ksiądz, który rozmawiał z nami, brał nas na ręce i stawiał krzyżyk na czole. Sądzę, że jako kilkuletnie dzieci bardziej przeżylibyśmy spotkanie np. ze Świętym Mikołajem. Po latach uświadomiłem sobie, że kard. Wojtyła był tam przede wszystkim ze względu na lekarzy, zmagających się co dnia z własną bezsilnością wobec białaczki i śmierci małych pacjentów.

Otrzymanie najwyższego urzędu w Kościele niczego nie zmieniło. Znany jest fakt, że Papież tuż po inauguracji pontyfikatu „uciekł” z Watykanu, by odwiedzić chorego przyjaciela – kard. Deskura. Ale nie skupiał się jedynie na cierpieniu. Jeśli świętość jest pełnią człowieczeństwa, to ważne są nie tylko momenty zmagania się z życiem, ale także chwile radości i beztroski.

Papież umiał „cieszyć się życiem”, jak sam napisał w liście do osób w podeszłym wieku, umiał także wyśmienicie się bawić. (Zabawa, swoją bezinteresownością i zaangażowaniem całego człowieka – zdaniem jego następcy na Stolicy Piotrowej, Josepha Ratzingera – przypomina nam o raju).

„Gazeta Wyborcza” w 2001 r. udostępniła nagranie ze spotkania Papieża z księżmi i siostrami studiującymi w Rzymie, które odbyło się w lutym 1981 r. (nagrania dokonał obecny biskup pomocniczy lubelski Mieczysław Cisło). Papież śpiewa z pamięci góralską pastorałkę „Oj, maluśki, maluśki” – śpiewa sam, gdyż obecni nie pamiętają słów. Gdy przebrzmiała ostatnia zwrotka, zaczyna improwizować – na poczekaniu wymyśla kolejne trzy. W dwóch pierwszych „rozbraja” chłodną dostojność pałacu apostolskiego, odwołując się do domowego ciepła kolęd: „A my tak tu siedzimy, tak cięgiem śpiewamy / A do jakiejśmy chałupy weszli, nic nie uważamy”. „A ta chałupa dość nas jeszcze znosi / i żebyśmy śpiewali kolędy, uprzejmie nas prosi”. Nie byłby sobą, gdyby nie spuentował spotkania w trzeciej zwrotce: „Chyba że się to śpiewanie już sprzykrzyło komu / To niech wstaje, nogi za pas zabiera i wraca do domu”.


Na dachu Watykanu

Jan Paweł II radości życia nie wahał się publicznie okazywać. Nie ukrywał także swoich przyjaźni. W liście, opublikowanym w księdze pamiątkowej z okazji 70. urodzin byłego ucznia, asystenta i następcy na Katedrze Etyki KUL, ks. prof. Tadeusza Stycznia, znalazło się zdanie: „Jesteś, Tadeuszu, znakomitym etykiem, ale nie tylko to – jesteś świetnym narciarzem i turystą. Z wdzięcznością wspominam wszystkie nasze wyprawy...”

Dzięki fundacji Janineum w czerwcu 1998 r. znalazłem się na dziedzińcu pałacu arcybiskupiego w Wiedniu. Odbywała się papieska pielgrzymka do Austrii. Jan Paweł II miał za chwilę wsiąść do papamobile. Zdążyłem przekazać pozdrowienia od redakcji „Tygodnika”. Zaskoczony Papież podziękował i przekazał błogosławieństwo. Następnego dnia kard. Schönborn wspomniał podczas wywiadu, że Jan Paweł II opowiadał mu w papamobile o „Tygodniku”.

Chyba najbardziej zwięźle istotę świętości Jana Pawła II udało się uchwycić Januszowi Poniewierskiemu w publikowanym na naszych łamach po śmierci Papieża cyklu „Gesty Jana Pawła II”. Autor „Pontyfikatu” przypomina intymność słynnego dialogu o „kremówkach”. „Wtedy, w Wadowicach – pisze – na chwilę ukazała się nam inna twarz życia wewnętrznego, zbyt często kojarzonego z nudą takich czy innych nabożeństw. Była to twarz szczęśliwego człowieka, który kocha ludzi i świat i kocha życie w jego konkrecie”. Ta intymność stała się własnością publiczną – poprzez nią Papież jakby zaprzyjaźnił się z wszystkimi.

Poniewierski zestawia Wadowice z innym przejmująco intymnym wydarzeniem: na sześć dni przed śmiercią Papież usiłuje przemówić z okna pałacu apostolskiego – nie udaje mu się wypowiedzieć ani słowa. Ale jego odwaga ukazania całemu światu własnej fizycznej bezradności przemawia o wiele mocniej. Pokazał się taki, jaki stał przed Bogiem. Tylko w chwilach intymnej bezbronności dziać się mogą rzeczy wielkie: miłość, przebaczenie, nawrócenie, śmierć i zmartwychwstanie...

Po inauguracji pontyfikatu Jana Pawła II odwiedził w Watykanie jego przyjaciel, długoletni asystent kościelny „TP”, ks. Andrzej Bardecki. Zwierzał się później, że szedł na spotkanie z pewnym zakłopotaniem: nie wiedział bowiem, jak ma się zwracać do swojego przyjaciela, który dopiero co został następcą św. Piotra. Rozterki ks. Andrzeja szybko rozwiał sam Papież, serdecznie się z nim witając. Po przyjacielskiej rozmowie Jan Paweł II zabrał swojego gościa na taras znajdujący się na dachu pałacu i poprosił o spowiedź. Ks. Bardecki mówił, że wtedy dotarło do niego, jak bardzo pokornym człowiekiem jest Karol Wojtyła.

Te dwa obrazy: Papieża klęczącego u stóp spowiednika na dachu pałacu apostolskiego i dramatyczny gest niemocy w papieskim oknie w ostatnich dniach życia, chyba najbardziej przenikliwie objawiają prawdę o nas wszystkich. Świętość zaczyna się od uświadomienia sobie źródła prawdziwego życia – bez tej Mocy „z góry” jest skazana na wynaturzenie i porażkę.