Między panowaniem a służbą

ks. Jan Kracik

publikacja 12.11.2008 16:44

Skoro Bóg „Ojczyznę wolną nam przywraca, trzeba chcieć skutecznie Polski, powstającym władzom polskim nie odmawiać szacunku, a ich rozporządzeniom poddać się z uległością i karnością należną prawowitej władzy” Tygodnik Powszechny, 9 listopada 2008

Między panowaniem a służbą


Skoro Bóg „Ojczyznę wolną nam przywraca, trzeba chcieć skutecznie Polski, powstającym władzom polskim nie odmawiać szacunku, a ich rozporządzeniom poddać się z uległością i karnością należną prawowitej władzy” – pisał w 1917 r. do diecezjan arcybiskup warszawski Aleksander Kakowski.

Sytuacja na europejskim pobojowisku umożliwiła to „chcenie Polski”. Jej obywateli czekać miały zmagania o granice, wydobywanie się z nędzy... No i co trzeci mieszkaniec odrodzonej Polski nie był Polakiem.

Duchowni rzymskokatoliccy – jako duszpasterze polskiej większości – mogli uczynić wiele dla łagodzenia konfliktów, ucząc wiernych, że Polska to wspólny dom wielorodzinny. Samo zaś wzmacnianie wspomnianego przez kardynała (od 1919 r.) Kakowskiego szacunku dla władz wydawać się mogło dla wielu oczywiste. Historia jednak rzadko toczy się zgodnie z oczekiwaniami wynalazców (różnie zwanych) frontów jedności narodu – także po 1918 r.

Diagnoza nuncjusza

Nauczeni pod zaborami, jak wiele zależy od władz, Polacy przenieśli te oczekiwania na własnych już premierów. Nie był im jednak w stanie sprostać żaden rząd. Słabość Sejmu i trudności rządów dostrzegał audytor nuncjatury E. Pelegrinetti, sporządzając w 1921 r. relację końcową z misji nuncjusza Achillesa Rattiego w Polsce. Omawiając sprawy kościelne, wskazał na dobrą współpracę episkopatu z władzami. Zauważył jednak nadmierne mieszanie się duchowieństwa do polityki. Wskazał na uwarunkowania historyczne: pod zaborami Kościół był ostoją polskości, co w świadomości zbiorowej przemieszało pojęcia religijne i narodowe, tworząc równoważnik Polak-katolik.

Pisał, że teraz, wobec napięć narodowościowych, Ukraińcy i Białorusini szukają oparcia w Cerkwi, a katolicyzm łaciński nazywają „polską wiarą”. Litwini wyznają katolicyzm, ale rozpolitykowanie ich (jak i ruskich) księży popycha do tego samego i duchowieństwo polskie. Nie dostrzega ono, że angażowanie się (nierzadko dla wzmacniania własnego wpływu politycznego) w propagowanie polskości wzmaga narodowościowe napięcia, a to oznacza godzenie się na instrumentalizację Kościoła, wbrew jego uniwersalnej misji natury religijnej.

Prymasów dwóch

Nuncjatura miała tu sporo trudności. Raportowała, że w episkopacie biskupem najbardziej uwikłanym w polityczne polemiki był arcybiskup lwowski obrządku ormiańskiego Józef Teodorowicz, znakomity mówca. Z kolei kard. Edmund Dalbor chciał być jedynym prymasem i nie żywił sympatii do kard. Kakowskiego. Ten zaś był niepopularny w Warszawie. I tak dalej...

Bo w II RP było dwóch prymasów – i był to spadek po zaborach.

Długo zastanawiano się, który z arcybiskupów jest prymasem: gnieźnieński (jak było od 1418 r.) czy warszawski, którego poprzednicy decyzją Piusa VII z 1818 r. nosili tytuł prymasów Królestwa Polskiego (tj. części zaboru rosyjskiego). Za radą nuncjusza, Kakowski wrócił do tego tytułu i zaczął zwoływać zebrania episkopatu całego kraju. Czynił to także arcybiskup gnieźnieńsko-poznański (połączenia obu stolic biskupich dokonał w 1821 r. Pius VII) Edmund Dalbor, tytułując się od 1919 r. prymasem Polski i zakładając w Warszawie kancelarię prymasowską.

Za Gnieznem przemawiała historia oraz większa część episkopatu i opinii publicznej. Nuncjatura – obawiając się kolizji między swymi uprawnieniami a rozległymi niegdyś prerogatywami Gniezna – optowała za Warszawą, której prymasostwo z XIX w. było tylko czczym tytułem.

Decyzja Watykanu z 1925 r. osiągnęła zamierzony cel, honorując formalnie oba warianty. Kakowskiemu zostawiono tytuł prymasa Królestwa Polskiego (nieistniejącego wszak). Dalbor zatrzymał tytuł prymasa Polski (po jego śmierci został nim w 1926 r. August Hlond), jednak bez jurysdykcji wobec Kościoła w Polsce, jaką mieli przed rozbiorami jego poprzednicy – co komplikowało działalność ówczesnym nuncjuszom.


Księża lgną do endecji

Z watykańskim dyplomatą współbrzmi to, co o księżach pisał w latach 1927-30 kard. Kakowski. Uważał, że „duchowieństwo katolickie w dobie powstania i organizacji państwa polskiego spełniało ciążące na nim zadania narodowe, jeśli nie lepiej, to w każdym razie nie gorzej od innych warstw społecznych. Ale i duchowieństwo popełniało błędy. Jednym z nich był brak życzliwości dla własnych władz państwowych, a nawet pewnego rodzaju niechęć ku nim.

Jeśli chodzi o episkopat z doby odrodzenia, najmniej można by mu zarzucić w tym względzie. Niższe duchowieństwo wszakże, w większości związane z partią Narodowej Demokracji, nie zawsze szło ręka w rękę z episkopatem pod względem stosunku do polskich władz świeckich, a nawet tu i ówdzie prowadziło z rządem walkę z kazalnicy, w pismach i na wiecach. Niechęć i uprzedzenie do rządów zaborczych duchowieństwo bezwiednie przeniosło na rząd polski”.

Znamienne: większość księży lgnęła nie do chadecji (jej program wyrastał ze społecznej nauki Kościoła), ale do endecji, głoszącej wyższość interesu narodowego nad innymi wartościami. Endecy, chcąc przełamać nieufność kół katolickich (zarzucających im ubóstwianie narodu), uszlachetniali swe słownictwo, zamieniając terminy: nacjonalizm, nacjonalista, egoizm narodowy na: myśl narodowa, narodowiec, samowiedza narodu.

Nie bez powodu papież Benedykt XV skierował do biskupów polskich w 1921 r. list, mający na celu odseparowanie księży od partyjnych sporów i agitacji, a skupienie się na ich misji kościelnej. Im częściej bowiem duchowni naukę o zbawieniu człowieka według Ewangelii zastępowali nauczaniem o zbawieniu Polski według programu endeckiej opozycji, tym więcej wiernych odwracało się od tak upartyjnionej religii, kierując się w stronę ugrupowań antyklerykalnych.

Takie skutki nadużywania religii dostrzegał arcybiskup krakowski Adam Stefan Sapieha.

Rachunek sumienia Sapiehy

„Kościół w Polsce mimo zewnętrznych pozorów świetności znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie” – stwierdził Sapieha, metropolita krakowski, podczas zebrania episkopatu w 1928 r. Główne zagrożenia mówca dostrzegał gdzie indziej niż główny nurt opinii kościelnej: „Mniej groźne bowiem są sekty, radykalizm i inni rozmaici nieprzyjaciele zewnętrzni niż to wewnętrzne rozprzężenie, jakie spostrzegamy”.

Słabnie więź wiernych z Kościołem, i to duchowni są winni, że wierni tracą do nich zaufanie. „Dążymy do panowania, a nie służymy. (...) Pragniemy posiąść wszelkimi sposobami wszelkiego rodzaju dobra tego świata. (...) Jest naszym najważniejszym obowiązkiem zerwać z tą fatalną tradycją, odpokutować za dawne winy i zwalczyć ten nieszczęsny egoizm światowy”.

Świeccy są przekonani, „że to, co się nazywa interesem Kościoła, jest właściwie interesem kleru, (...) który w ten sposób czerpie dochody, powiększa swoje znaczenie i wpływ, umacnia swe panowanie. Jesteśmy podobni do tych, co budują na piasku. Gdy bowiem mamy nieprzeliczone tłumy wiernych (...), równocześnie prawie radykalizm wszelki począwszy od socjalizmu, przez wyzwolenie aż do zupełnego bolszewizmu święci w tych samych rzeszach coraz to większe tryumfy! Szukamy przyczyny, nie mogąc sobie tego zjawiska wytłumaczyć.

Tymczasem jest ona jasna. Tak samo, jak oddaliliśmy się my od przykazań Chrystusa Pana i stworzyliśmy sobie wygodny stan posiadania, który by można nazwać klerykalizmem, tak samo te masy świeckie stworzyły sobie swój egoizm. My łączymy to z okazałą dewocją, oni tak samo z zewnętrzną pobożnością. (...) Z naszej strony jedyna rzecz, która się udaje, to uroczystości rozmaite”.

Takich słów nie da się wytłumaczyć obawą przed wymykaniem się mas spod księżowskiego paternalizmu. W szczerym do bólu rachunku sumienia Sapieha opisał realia inaczej, niż czyniono to w listach pasterskich i na ambonach. Ukazał problem, z jakim Kościół boryka się od wieków: pobożność, która z wychowawczyni moralności staje się często jej wyręczycielką. Poru¬szanie tego tematu zostanie w PRL (a potem już nie?) zaniedbane. Byle nie zrażać świętej frekwencji „umiłowanych dzieci Bożych”, oklaskujących chętnie piętnowanie grzechów – pod warunkiem, że są to grzechy cudze, partyjne i rządowe.