Sny Szukielów

Elżbieta Isakiewicz

publikacja 01.07.2009 22:06

Jednemu księdzu udało się to, czego nie potrafiła państwowa opieka: uratować rodzinę przed rozbiciem. Tygodnik Powszechny, 28 czerwca 2009

Sny Szukielów


Na ślubie Dorota Szukiel płakała. Nawet zdjęcia z niego nie mają: stypa, nie ślub. Była sobota, 29 maja. Dzień wcześniej Artur Szukiel wyjął ze skrzynki pocztowej sądowe pismo. Postanowili: po ślubie uciekną za granicę. Dorota spakowała tobołki. „Artur – spytała – a może to wszystko sen?”.

Nie odpowiedział, bo sam nie był pewien. Szczupły, wysoki, odpala papierosa za papierosem, mówi szybko, jakby słowa miały umknąć: – Gdy człowiek nie czuje, że żyje jak człowiek, to wydaje mu się, że śni.

List

Dorota jęczy: „O Jezu, Jezu”. Ma blond włosy, braki w uzębieniu i chory kręgosłup. Jak chwyci ją ból, traci świadomość. – I to są – mówi – chwile ulgi.

Na jawie, która czasem wydaje się snem, sekwencja po sekwencji powraca tamto popołudnie. Jest piątek 15 maja, siedemnasta trzydzieści – zapamiętała, bo Marcin, najstarszy, dopiero co miał Pierwszą Komunię i chodził na szóstą na Biały Tydzień. Zawołała go przez okno.

Osiemnasta. Artur przyprowadza dwoje młodszych z przedszkola. Jest ładna pogoda, idą do piaskownicy, Dorota do sklepu po ziemniaki z najmłodszą Nikolką, trzyipółletnią. W tym sklepiku, ciasnym, wąskim, kolejka, w powietrzu unosi się alkoholowy odór. O osiedlu powiada się w Białymstoku: „paskudne” – brudne blokowisko z wielkiej płyty, zmaltretowane przez graffiti. Dniami snują się pijani mężczyźni, nocami mary: nieraz śpiących budzą krzyki, ktoś kogoś pobił, gdzieś pękła szyba, coś w kimś pękło. Mija właśnie pół roku, jak Szukielowie tu się sprowadzili; była okazja wynająć mieszkanie, to wynajęli.

Osiemnasta dwadzieścia. Od sklepowego odoru Nikolce robi się niedobrze, marudzi, że chce do piaskownicy. – Tam świeże powietrze – myśli Dorota. – Niech idzie.

Osiemnasta czterdzieści. Wychodzi z zakupami, woła Nikolkę. A ona, że chce lody; bierze dwa złote, znika w sklepie. Dorota idzie z siatkami do domu, po chwili wraca. Ale w sklepie dziecka nie ma, w piaskownicy też. Potem ludzie będą opowiadać: „Szukielowa biegała między blokami jak szalona. Szukajcie, krzyczała, szukajcie!”.

Poszukiwania z udziałem policji trwają całą noc. Nikolka zostaje znaleziona następnego dnia. O tym, kto ją uprowadził, wiadomo z relacji sąsiadki N., która tuż po osiemnastej widzi z okna, jak pijany mężczyzna trzyma za rękę małe dziecko, całuje je. Ale N. zgłasza to policji dopiero nazajutrz, gdy komunikaty o zaginionej powtarzają media.

O tym, dlaczego poszła z nieznajomym, wiadomo od samej Nikolki: powiedział, że ma w domu ciasteczka. – Fakt – przyznaje Dorota – u nas w domu ciastek brakowało. Artur bez pracy. Żyło się z zasiłków.


Z ustaleń śledczych wiadomo, że nieznajomy zaprowadził dziecko do kumpli na melinę, w nocy razem z nim spał, i że doszło do „czynności seksualnych” (z wykluczeniem gwałtu), o zakresie których powie więcej ekspertyza ubranek. Po przesłuchaniu 54-letni mężczyzna zostaje wypuszczony na wolność.

Ostatnia prześladująca Dorotę sekwencja z ciągu tamtych wydarzeń: Artur otwierający sądowe pismo rankiem, 28 maja, w piątek, z takim wyrazem twarzy, jakby zobaczył upiora. Jego słowa: „Było niejawne posiedzenie. Zabierają nam dzieci. Natychmiast”.

Rozporządzenie

Gdyby Artur Szukiel miał skłonności do alkoholu, poszedłby się upić, ale w tej rodzinie się nie pije, więc poszedł się pakować. Do podróży Szukielowie przywykli. On ze Śląska, ona z ełckiej wsi. Kiedy poznali się 10 lat temu, pracował na kopalni i stać ich było na wynajmowanie stancji, ale potem nastał kryzys i pracę stracił.

Sekwencje z jawy Szukiela mają wymiar gazetowych rubryk „praca” i zapach kolejowych podkładów. Wylicza, kim był: kierowcą, górnikiem, zaopatrzeniowcem, handlowcem. Jak miał pracę, wynajmowali mieszkanie, które pochłaniało większość zarobków, więc kombinował, zapożyczał się, długi rosły.

W 2004 r. – znowu bezrobotny – obdzwania ośrodki pomocy społecznej w całej Polsce, pyta, czy znajdzie się miejsce dla rodziny z dziećmi. Wszystkie na dzień dobry oferują rozłąkę: ojciec do noclegowni, matka do domu samotnej matki. Dorota chlipie: – Ja przecież samotna nie jestem.

Raz już się zdawało, że miejsce znaleźli, w ośrodku pod Słupskiem. Przyjeżdżają, cieszą się: domek jasny, cudo. Wchodzą, a to lokum dyrektora. Ich kierują do chlewu, co go naprędce przerobiono na pomieszczenie socjalne: zamiast drzwi metalowa niedomykająca się klapa, pościel cuchnąca, lepka. – Unia Europejska to by nie pozwoliła podściółki dla krów z niej zrobić – uważa Artur. Rano stamtąd uciekli.

Szukiel zapala papierosa przed wspomnieniem najgorszej sekwencji: z zawalenia świata. Zima. Wysiadają w Gdańsku, bo – rozumują – w Trójmieście o pracę łatwiej. Ale dzieci w tym chlewie przeziębiły się, gorączkują, marudzą. Stoją tak Szukielowie z tobołami, z wizją nocy w dworcowej poczekalni, a on – przywódca stada – zatacza kręgi wokół peronowej ławki i naraz, jakby go coś poderwało, puka do budki sokistów: „Ludzie, zróbcie z nami coś”. Jak poprzednio lądują w oddzielnych noclegowniach. „Przepisy, panie, przepisy” – rozkładają ręce pracownicy ośrodków.

Potem sekwencja z chwilowej restauracji świata. Artur ugaduje pracę w hurtowni warzywnej, z radości kupuje dzieciom ciastka i coca-colę. Jest właśnie u ludzi, którzy mają wynająć im mieszkanie, gdy odbiera telefon z noclegowni Doroty: „Panie, zabieraj ją pan, Ełk nie zgadza się zapłacić” – bo Dorota ma meldunek ełcki. I ci ludzie od wynajmu od razu się wycofali. „Z marginesem zadawać się nie będziemy” – orzekli. I normalny świat znowu diabli wzięli.

Godzinę później Szukielowie stoją z chorymi dziećmi na przystanku tramwajowym. A tu leje, zawierucha. Dorota jak katarynka: „Artur, po co myśmy się urodzili?”. A on zatrzymuje policyjny patrol: „Ludzie, zróbcie coś”.

Znowu dwie noclegownie. Znowu Ełk nie chce zapłacić. Ulica.


Opieka

– Jak człowiek nie czuje, że żyje jak człowiek, to wydaje mu się, że śni – powtarza Szukiel. Najbardziej tak mu się zdawało w więzieniu, gdzie go wsadzili na cztery lata za długi. O tym okresie Dorota mówi: bezsenny, bo ciągle nie mieli gdzie spać. Raz puka do ośrodka interwencji kryzysowej, ale ją przepędzają: „To nie hotel!”.

W drugim, pod Kockiem, dzieciom nocami łażą po głowach szczury. W trzecim jedzą spleśniały chleb i dzieci bolą brzuchy. W czwartym dyrektor alkoholik zapędza je do noszenia kamieni na murek wokół swojego ogródka i bolą je nogi. W Ełku dostają pokoik nad izbą wytrzeźwień: nocami spać się nie da od smrodu i przekleństw. Zresztą, ten pokoik jest dla ofiar przemocy, więc po miesiącu i tak ich wyrzucają, bo w tej rodzinie przemocy brak.

Gdy nie mają co jeść, Dorota rąbie u ludzi drewno – to wtedy wysiada jej kręgosłup; bywa – żebrze. – A co – pyta, mrużąc szkliste od niewyspania oczy – dzieci miały głodować?

Kiedyś jedzie z nimi do Warszawy, myśli, że tu będzie lepiej. Faktycznie – jak ustawia się pod kościołem, jeden młody człowiek pozwala im przenocować w swoim mieszkaniu. Bardzo się stara, załatwia Dorocie miejsce w ośrodku, ale tam jedna pani z opieki krzyczy: – Wyp... do Białegostoku, bo ci bachory do Ameryki sprzedam! – więc Dorota szybko wraca.

Jej nocne mary w czasie krótkich sennych odlotów mają tę samą treść: idzie długą ulicą, pcha przed sobą wielki wózek, śpiewa kołysankę. Nagle wiatr odchyla budę, a tam pusto; woła dzieci po imieniu – cisza. Budzi się: śpią. To jedyne dobre przebudzenia Doroty.

Gdy Artur wychodzi na warunkowe zwolnienie, podejmują decyzję o ślubie. Dwie godziny przed zniknięciem Nikolki Dorota jedzie na bazar wybrać odświętną sukienkę.

To sekwencje z ostatnich chwil z wolnymi dziećmi.

Stabilizacja

Ucieczka. Świt, mgliście. Szukiel pakuje rodzinę w pożyczony od znajomego samochód. Po drodze za granicę zahaczają o Warszawę; usłyszeli o tamtejszym Stowarzyszeniu „Damy Radę”, które udziela wsparcia ludziom w sytuacjach kryzysowych. Tu sprowadzają ich na ziemię: jeśli porwą własne dzieci, pójdą siedzieć i nieodwołalnie je stracą. W dodatku sądowe postanowienie podlega zaskarżeniu dopiero po egzekucji wyroku. Żeby marzyć o odzyskaniu dzieci, najpierw muszą je oddać.

Kurator Anna Mańkowska, która wnioskowała o ich odebranie, z dziennikarzami rozmawiać nie chce. Sędzia Joanna Toczydłowska, rzecznik Sądu Rejonowego w Białymstoku, wylicza powody, dla których postanowienie zapadło: sąsiedzi mówili, że dzieci same wybiegają na podwórko, chodzą po ulicy o dużym natężeniu ruchu, są odbierane późno z przedszkola, choć rodzice nie pracują, a najstarszy, Marcin, źle się uczy i nie odrabia lekcji. Ponadto kończy się im umowa najmu mieszkania, a głowa rodziny jest na warunkowym zwolnieniu, więc co, jeśli wróci za kratki?


– Sąd uznał, że kierując dzieci do placówki, przynajmniej im zapewni stabilizację – wyjaśnia pani rzecznik.

Sekwencje z odbierania dzieci: Nikolka uczepiona rękawa Doroty, Karolinka wyrywająca guzik Arturowej koszuli, Marcin uchwycony nogi stołu. Wrzask. Rozcapierzone dłonie na okiennych szybach domu dziecka.

Powrót do pustego mieszkania. Dorota potyka się o porzuconą lalkę, zawodzi: „Zabrali mi serce”.

Kilka dni później wyjmują ze skrzynki kolejne urzędowe pismo: sąd wzywa do zapłaty 16 tysięcy za pobyt dzieci w państwowej placówce. Artur: – Coś pękło.

Wędka

W tym czasie w odległej o 130 kilometrów miejscowości L. w powiecie wołomińskim ksiądz W. (na jego prośbę inicjał zmieniony), prowadzący dom dla dzieci niepełnosprawnych, zasiada do porannego przeglądu internetowego dziennika katolickiego. Widzi tytuł: „Uciekali przed sierocińcem”. Ta krótka wzmianka porusza wyobraźnię. Za pośrednictwem mediów ksiądz zdobywa telefon Artura: „Przyjeżdżajcie. Dam wam mieszkanie i pracę”.

Szukiel szczypie się w rękę: tym razem to nie sen.

Jak to możliwe, że jednemu księdzu udaje się to, czemu nie podołała państwowa machina?

– Pomyślałem: „Przecież chłop nigdy tych długów nie spłaci bez pracy. A bez mieszkania czeka ich włóczęga” – tłumaczy ksiądz W. I naraz sekwencje, które mogły się nie wydarzyć, układają się w realistyczny plan: Szukielowie dostaną w domu hotelowym dwa pokoje z łazienką, a po remoncie z drugą. On będzie w ośrodku kierowcą i złotą rączką, ona kucharką. Dzieci pójdą do tutejszej szkoły. Nauczą się słowa „przyszłość”. O tym planie ksiądz poinformował wysoki sąd na piśmie.

Artur z niedowierzaniem kręci głową: – Po raz pierwszy w życiu ktoś dał mi wędkę.

W sobotę po Bożym Ciele Szukielom pozwolono zabrać dzieci na wycieczkę. Pojechali do L. Ksiądz W. pokazał im gospodarstwo i okolicę; dzień był pogodny. Aż do czasu, gdy odwieźli je do domu dziecka, bo nie chciały wysiąść z samochodu i trzeba je było wyciągać siłą.

Na rozprawę 16 czerwca, podczas której sąd decydował, czy dzieci mają być zabrane Szukielom na zawsze, pofatygował się osobiście wysłannik rzecznika praw dziecka. Sąd warunkowo pozwolił dzieciom do domu wrócić; dał rodzicom trzy tygodnie, żeby dowiedli, iż na nie zasługują.