Program na życie

Anna Mateja

publikacja 16.09.2009 17:47

Zdecydował, że będzie święty. Rodzina i przyjaciele uważają, że postanowienie spełnił, choć nie umarł męczeńską śmiercią, nie napisał traktatu teologicznego, nie założył dzieła miłosierdzia. Tygodnik Powszechny, 13 września 2009

Program na życie


Jerzy Ciesielski, nieżyjący od 39 lat wykładowca Politechniki Krakowskiej, dla Danuty mąż, dla Marii tata: pomagał ludziom, pracował i modlił się. Tyle. Nic specjalnego.

Uda się, potrafisz

Skromnie urządzony pokój na piętrze był jedynym, jaki Ciesielscy zajmowali zaraz po ślubie. Zamieszkali w Krakowie na Podgórzu, w domu ojca Danuty, Mariana Plebańczyka, pioniera polskiego kajakarstwa. W tamtym pokoju urodzili trójkę dzieci: w 1958 r. Marię, w 1961 – Katarzynę, a rok później – Piotra. Sąsiedni pokój wynajmowali studentom. Danuta pamięta, że kiedy rodziła się Marysia, mąż poprosił, by na ten czas wyszli z domu. Jerzy grzał wodę na węglowej kuchni znajdującej się na parterze.

Biegał po dębowych schodach, targając wodę, znosząc ręczniki i prześcieradła. Kiedy położna zorientowała się, że Danuta będzie rodzić, chwyciła go za rękaw: „Teraz niech ktoś inny przyniesie wodę, a pan zostanie i będzie pomagał żonie”.

Marysię i Kasię urodzili na biurku. Piotruś przychodził na świat tak szybko, że Danuta nie zdążyła na nie wejść.

Danuta: – Nikt nie zalecał wówczas rodzinnych porodów w domu, ale oboje czuliśmy się bardziej tradycjonalistami niż nowatorami. Przecież i ja, i Jerzy urodziliśmy się w domu. Jurek na dodatek w srogą, lutową zimę w asyście położnej latającej do jeszcze jednej kobiety, bo w tym samym czasie rodziło się jeszcze jedno dziecko.

Maria: – Rodzice byli po studium wychowania fizycznego. Mieli świetną kondycję i dużą świadomość własnego ciała. Wiedzieli, na co ich stać.

Danuta uczy w szkole. Jerzy jest wykładowcą inżynierii lądowej na Politechnice Krakowskiej. Każdy dzień szczegółowo rozpisuje na kartkach: zajęcia, spotkania, domowe obowiązki, modlitwa, czas dla dzieci... W tygodniu czasu ma dla nich mało, więc stara się wyrównać straty w niedziele i wakacje. W wietrzne dni zabiera dzieci własne i przyjaciół na Błonia, by puszczać latawce. Wymyśla gry, uczy pływania albo jazdy na nartach – z dużą cierpliwością, nawet wobec najbardziej opornych.

Chce rozbudzić w młodych sportowe zainteresowania i trudno się temu dziwić: od czasów gimnazjalnych organizuje wyprawy na kajaki czy w góry; gra w koszykarskiej lidze akademickiej. Nawet w podróż poślubną wybrali się z Danutą rowerami do Częstochowy, a potem kajakiem z Nowego Targu do Szczawnicy, przełomem Dunajca. Marysia pierwszą górę w życiu zdobyła na plecach ojca, siedząc w plecaku na odwróconym do góry dnem nocniku.

Jerzy pracuje także w soboty, bo tego wymaga polityka czasów gomułkowskiej „małej stabilizacji”, ale często pisze listy. Kiedy jako visiting professor trafia w 1969 r. do Chartumu, Danuta dwa razy w tygodniu otrzymuje pakiet pisanych codziennie listów.

Wiele lat później Danuta zrobiła porządek w zdjęciach. Wszystkie podwójne przekazała córce. Maria zobaczyła siebie półtoraroczną, jak przechodzi przez wąską kładkę przerzuconą nad strumykiem na wysokości ponad metra. Zupełnie sama. Zastanowiła się, czy pozwoliłaby na to swoim synom. Czy zna innych rodziców, którzy tak zaufaliby dziecku, jego sprawności? Nigdy nie usłyszała od rodziców: „Nie potrafisz...”, „Uważaj, bo...”. Wręcz przeciwnie: „Uda się, potrafisz”.

Maria: – Można sobie wyobrażać, że jeśli tata założył sobie świętość, stał się nie do zniesienia, że np. był skrupulancki przy tym drobiazgowym, prawie co do minuty, rozpisywaniu dnia i przeznaczał trzy minuty na Marysię, trzy na Kasię, trzy na Piotrusia. A jak coś się przesunęło, trzeba było komuś zabrać... To nie tak: zawsze mogłam na niego liczyć, nie kazał czekać na rozmowę, był cały dla mnie, kiedy tego potrzebowałam.

Danuta: – Dajmy spokój notatkom. Gdy skończył studia i założył rodzinę, życie samo pisało notatki, a „rozkład jazdy” na każdy dzień pomagał mu się nie zgubić w tym, co każdy ma na głowie, gdy pracuje, ma rodzinę i przyjaciół, a w tym wszystkim chce znaleźć czas i dla ludzi, i dla Boga.


Zwyczajna miara

Podczas przyjęcia weselnego Ciesielskich, pod koniec czerwca 1957 r., Jerzy wstał i zaczął dziękować za dar miłości. Danutę Abrahamowicz, przyjaciółkę obojga, wzruszył widok rosłego mężczyzny, uczuciowego, ale jednak zawsze opanowanego, który publicznie mówi o tym, jak bardzo kocha kobietę, z którą się ożenił. Tak jej się na początku wydawało, że Jurek mówi o Nanie, czyli o Danucie. Dopiero po chwili zorientowała się, że mówi o... Bogu. Spojrzała z niepokojem na Nanę. Zobaczyła pełnię szczęścia.

Przed ślubem Jerzy zamknął się na kilka dni w Tyńcu. Potem spotkał się z ks. Karolem Wojtyłą, z którym, jak większość jego przyjaciół ze studiów, od początku lat 50. wyjeżdżał na kajaki i chodził po górach: „Myślę, że to ta dziewczyna ma być moją żoną, że Pan Bóg mi ją daje”. Na 37-letnim księdzu takie ustawienie sprawy robi wrażenie. Trzy dekady później, już jako papież, napisze w książce „Przekroczyć próg nadziei”: „Jak gdyby nie szedł za głosem tylko własnych upodobań, ale przede wszystkim za głosem Boga samego. Wiedział, że od Niego pochodzi wszystko dobro, i wybrał dobrze”.

Już wcześniej zastanawiało go, dlaczego ten student uznał za swój najzwyklejszy obowiązek dążenie do świętości. Egzaltacja? Bigoteria? Inaczej go zapamiętał z wypraw kajakowych. Ciesielski twardo chodził po ziemi. Z inżynierską precyzją osiągał to, na czym mu zależało: czy chodziło o studia na dwóch kierunkach, uczenie kolegi pływania na „Kaczym Dołku” na krakowskim Dąbiu czy zorganizowanie wypraw kajakarskich po wodach Drawy, Brdy albo Czarnej Hańczy. Byli i tacy, którzy wspinali się z nim po górach.

„Wiele przemierzyliśmy razem dróg” – napisze Wojtyła. „Wodnych i górskich, pieszo czy na nartach”. Ale ta najważniejsza wiązała się chyba z tym, jak dziewięć lat młodszy kolega widział swoje miejsce w Kościele: „Nie miał żadnych wątpliwości, że jego powołaniem nie jest ani kapłaństwo, ani życie zakonne. Wiedział, że ma być świeckim”.

I nie uważał tej możliwości – co w polskim Kościele lat 50. nie było takie ewidentne – za gorszy wybór słabszych ludzi, których nie stać na wyrzeczenie się rodziny na rzecz miłości przez wielu uznawanej za jedyną prawdziwą i czystą.

„Program na życie” Jerzego Ciesielskiego opierał się na innych założeniach: jego drogą było małżeństwo – miłość do kobiety i posiadanie z nią dzieci.

Dążenie do świętości Ciesielski przekłada na „zwyczajną miarę swoich obowiązków”.

Maria: – Tato nie opowiadał o swojej drodze do świętości, ze mną o tym nie rozmawiał. Może z mamą?

Danuta: – Ale o czym tu rozmawiać? Raczej się zastanawialiśmy, co zrobić, by było lepiej, gdzie popełniliśmy błąd, gdy szło coś nie tak. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic: wspólnie się modliliśmy i wspólnie robiliśmy rachunek sumienia.

Maria: – W sobie zatrzymałam atmosferę domu z czasów, gdy rodzina była w komplecie: dom absolutnego spokoju, bezpieczeństwa i pewności, wyznaczonych granic, ale też swobody i radości życia. Nie wiem, które z rodziców wpoiło mi przekonanie, że trzeba być odpowiedzialnym, nawet gdy jest się dzieckiem.

Danuta: – Kiedy mąż był już w Chartumie, Marysia przyszła do mnie i powiedziała: „Mamusiu, jak ta Kasia wygląda: rozczochrana, bluzka niedopięta. Co sobie ludzie pomyślą? Że tatuś wyjechał, a mamusia o nas nie dba?”.

Maria: – Nie mam wspomnienia rozdzielności rodziców – było jedno zdanie. Może i dyskutowali, ale nie w naszej obecności, więc jeśli któreś coś powiedziało, to Roma locuta, causa finita.

Danuta: – Zasadnicze decyzje podejmowaliśmy wspólnie. Chodziło tylko o to, żeby było dobrze – by zrobić to, czego się w życiu podjęliśmy, najlepiej jak tylko się da. Tak uważał Jerzy: nieważne, co się robi, ważne jak; byle nie tracić czasu, byle na koniec dnia nie mieć wyrzutów sumienia, że coś się straciło bezpowrotnie. To się wydaje tak proste, że właściwie sama się zastanawiam, gdzie ta świętość.


Sprężanie zbiorników

W 1962 r. rozpoczyna się Sobór Watykański II. Podczas prac nad Konstytucją o Kościele w świecie współczesnym „Gaudium et spes”, m.in. wprowadzającą zmiany w statusie świeckich w Kościele, bp Wojtyła niemal odruchowo szuka potwierdzenia niektórych dyskutowanych na obradach problemów w życiu kolegi z wypraw kajakowych. W dokumencie padają słowa o chrześcijaninie, który powinien dążyć do świętości.

Danuta: – Ks. Karol miał dziesiątki przyjaciół i towarzyszył wszystkim znanym sobie rodzinom, każdą jakoś się inspirując. To Jerzy więcej czerpał od ks. Karola niż na odwrót. Można sprężać zbiorniki, ale mistyka św. Jana od Krzyża to już co innego.

Maria: – Dlaczego sprężać zbiorniki?

Danuta: – Tata był specjalistą od sprężania zbiorników.

Tuż po maturze, w 1948 r., w kolegiacie św. Anny Ciesielski poznaje ks. Jana Pietraszkę, charyzmatycznego kaznodzieję, który mimo nadchodzącego stalinizmu wskrzesza przedwojenną organizację młodych chrześcijan Iuventus Christiana. Co niedzielę Ciesielski pojawia się na Mszy akademickiej o 8.00, podczas której Pietraszko przyucza zebranych do uczestnictwa w Mszy recytowanej.

To rewolucja: Msze są przecież „ciche”, ksiądz odprawia przy ołtarzu, tyłem do wiernych, którzy w tym czasie śpiewają albo odmawiają różaniec; księdzu odpowiadają tylko ministranci. Podczas Mszy akademickiej każdy dostaje do ręki teksty modlitw i wezwań, by uczestniczyć w niej razem z celebransem.

Msze odbywają się też podczas wakacyjnych wyjazdów tzw. rodzinki, czyli studenckiego grona skupionego wokół ks. Wojtyły. Słońce jest już dość wysoko, gdy panowie z „komisji liturgicznej” wybierają najlepsze miejsce na ołtarz: ustawiają stół między dwiema brzozami czy nad brzegiem jeziora. Wojtyła rozkłada na ołtarzu puszki, dziewczyny robią bukiety. Za chwilę po lesie rozniesie się „Kiedy ranne wstają zorze...”.

Po śniadaniu wypływają na spływ. Kto chętny, może znaleźć się w dwójce kajakowej z księdzem – bycie majtkiem kapitana Wojtyły daje okazję do rozmowy.

Danuta popłynęła z Wojtyłą jedynie raz czy dwa razy, bo tak wynikało z „roszad” admiralskich, ale nie korzystała z okazji do głębokich rozmów. Zawsze była małomówna, nawet nieśmiała, ale nie usuwała się w cień, po prostu unikała pierwszego planu. Dzisiaj nie pcha się do grona wspominających Papieża, nie pokazuje zdjęć, nie opowiada o spotkaniach, nie publikuje listów.

Dwójkę kajakową tworzy z Jerzym. Wygrali nawet kajakarskie zawody, spontanicznie zorganizowane podczas spływu. Stanęli na najwyższym podium w wieńcach z liści dębowych, dzierżąc w rękach słoik dżemu, nagrodę zwycięzców. Są jednym z pierwszych z kilkudziesięciu małżeństw, jakie zawiązały się między studentami z rodzinki.

Danuta: – Wujek miał rękę do ślubów. Z tych małżeństw rozpadł się jeden związek.

Ciesielscy uczestniczą we wszystkich rekolekcjach organizowanych wówczas w Krakowie. Jeśli znajdują czas na książkę, biorą do ręki Biblię. Wieczorem wspólnie się modlą.

Danuta: – Ale większość dni wypełnia proza życia.

Maria: – Choć nie brakuje „świadectw”, że tata chodził na Mszę codziennie.

Danuta: – To niemożliwe, miał za dużo zajęć. Idąc do pracy, może nie codziennie, ale często wstępował na krótką chwilę medytacji – dla uporządkowania myśli.


Katastrofa

Decyzję o wyjeździe do Chartumu, całą rodziną („żeby się nie rozstawać”), podjęli wspólnie. Jesienią 1969 r., na pierwszy rok akademicki trzyletniego kontraktu, Jerzy wyjeżdża sam – by „przygotować teren”. Pierwsze miesiące w Sudanie są więcej niż ciężkie. Jest wzrokowcem – każdy wykład musi najpierw napisać, by go potem wygłosić. Teraz musi to robić w języku, który nie jest macierzystym ani dla niego, ani dla jego studentów. Jako katolik traktowany jest nieufnie. Stara się to przełamywać tak samo, jak lęki i brak doświadczenia u kajakarskich nowicjuszy – cierpliwością.

Chyba skutecznie. Allah Rajul, pracownik naukowy uniwersytetu w Chartumie, pamięta, że drzwi do pokoju profesora z Polski zawsze były otwarte, a studenci o każdej porze mogli go prosić o pomoc. Podobno zastanawiali się, czy jest rzeczą możliwą, by stracił cierpliwość... Pracująca w Chartumie s. Gabriela Bugnoli potwierdza, że było to możliwe. Gdy pewnego dnia sześć razy w ciągu godziny przerwano mu wykład, zignorował kolejne pytanie studenta. Już po chwili sumitował się na swój sposób: „Zapomniałem przez chwilę, że tym, który mnie prosił o pomoc, był Jezus Chrystus... i kazałem Mu kilka minut czekać...”. Oczywiście, przerwał wykład, przeprosił studenta, odpowiedział na pytanie.

W marcu 1970 r. przyjechała do Jerzego Danuta, pod koniec kwietnia wrócili do Polski po Marysię, Kasię i Piotrusia. We wrześniu wszyscy pojechali na wycieczkę po Nilu. 9 października późnym wieczorem statek osiadł na mieliźnie i w ciągu kilku minut zatonął. Zginęło 11 osób, w tym Jerzy z dwójką młodszych dzieci – w czasie katastrofy kładł je spać w kajucie. Dwunastoletnia Maria stała na pokładzie z koleżanką. Widziała panikę, walkę o kamizelki ratunkowe, światła miasta w oddali. Świetnie pływała... Razem z koleżanką założyły kamizelki, wskoczyły do wody. Wtedy bała się tylko krokodyli.

Zwłok Kasi nie odnaleziono. Jerzego i Piotra pochowano na cmentarzu Podgórskim. Pogrzeb poprowadził kard. Wojtyła. Od kilku tygodni przebywał w Rzymie; poprosił, by na niego zaczekać.

Maria: – Przetrwałyśmy tamten czas dzięki wierze.

Danuta: – I przyjaźniom. W Krakowie były przecież rodzina i rodzinka.

Maria: – Przyjaciele ojca umawiali się i chyba raz w tygodniu byłyśmy zapraszane do kogoś na kolację, by jak najmniej czasu spędzać samotnie. Wyjeżdżałyśmy z nimi na wakacje i weekendy. Do dziś przyjaźnię się z dziećmi przyjaciół moich rodziców, a moje dzieci z ich dziećmi. To już trzecie pokolenie środowiska Ojca Świętego, które trzyma się razem.

Danuta: – Brakowało mi Jerzego przez te wszystkie lata i wciąż brakuje. Poznałam kobiety, które po podobnych dramatach zorganizowały sobie życie inaczej: zmieniły zawód, zmieniły środowisko, ale i tak nie wierzę, by były w stanie czymś zapełnić tę lukę. Ból można przepracować – najlepszy dowód, że obie to przetrwałyśmy, ale zapomnieć się nie da.

Maria: – Czułam złość: nie dość, że tata zginął, to jeszcze pamięci o nim nie mogę zachować dla siebie, staje się własnością publiczną. Nie interesowałam się procesem beatyfikacyjnym.

Danuta: – Koledzy Jerzego byli inicjatorami procesui; etap diecezjalny został zamknięty 19 lat temu, potem przesłano akta do Watykanu. Nie dopominałam się o relacje z przebiegu procesu, obawiając się insynuacji, że to mój pomysł.

Maria: – Ks. Jan Machniak, autor książeczki o moim ojcu, przeczytał jego notatki dogłębniej niż ja. Można zapytać: co stało na przeszkodzie, bym dokładnie przestudiowała życie i myśli mojego taty? A ja nie chciałam do głębi, do trzewi uświadomić sobie, jakiego ojca straciłam, jak wielka jest moja utrata.


Praktykowanie codzienności

Wiele lat później, tuż przed kolejną rocznicą śmierci ojca, Maria rodzi syna. Dziecko jest ciężko chore, żyje pięć dni. Więcej dzieci mieć nie mogą i razem z mężem adoptują dwóch chłopców.

Maria: – Mimo wszystkich moich utrat jestem szczęśliwa. Mogę tak powiedzieć, bo mam wszystko, co potrzebne do szczęścia: mamę, kochającego męża, udane dzieci, dobrą pracę, przyjaciół. Niczego mi nie brakuje. Jako osoba 50-letnia mogę powiedzieć, że tato czuwa nade mną w podstawowych życiowych wyborach.­

Danuta: – Nie czuję się szczęśliwa, prędzej pogodzona. Jakieś fragmenty szczęścia są mi dostępne, gdy obserwuję Marysię i jej rodzinę. Ale sama często czuję jego brak i żal. Nie wgłębiam się w to ani tego nie pielęgnuję – w żadnym wypadku – po prostu stwierdzam fakt.

Pod oknem ascetycznie umeblowanego pokoju stoi fortepian, na którym kiedyś uczyły się grać Marysia i Kasia. Na ścianie trzy zdjęcia w ramkach: męża i dwójki dzieci. W trzech pokojach z kuchnią na piętrze niewysokiego domu niedaleko Wzgórza Lasoty w Podgórzu toczyło się przeciętne życie. Wczesne wstawanie, wyprawianie dzieci do szkoły, płacenie rachunków, obieranie ziemniaków, pranie i sprzątanie, pisanie wykładów o sprężaniu zbiorników, rozmowy z Danutą... Na mistykę św. Jana od Krzyża czasu było niewiele. Czy tak się praktykuje heroiczność cnót, o którą pytają kurialni urzędnicy prowadzący proces kandydata na ołtarze?

Danuta skończyła 80 lat. Szczegółami z życia męża dzieli się niechętnie. Życie nie jest na pokaz. Heroiczność cnót? Może chodzi o pasję robienia wszystkiego dobrze? Albo nie: chodzi o to, by starać się zrozumieć innych i pomagać im, czy proszą o radę, czy o rozmowę, czy po prostu tylko o to, by z nimi być.

Danuta: – To chyba jest najtrudniejsze: do końca doprowadzić każdą sprawę, bez względu na to, ile by to kosztowało czasu, wysiłku, cierpliwości. Trudu, po prostu.

Maria przekroczyła pięćdziesiątkę. Przez lata borykała się z piętnem „tej, co ocalała”. Nie zadaje ojcu retorycznych pytań: „co byś zrobił na moim miejscu?”. Nie uważa, że ocalała po to, by pamięć o nim nie zaginęła. Heroiczność cnót to dla niej praktykowanie codzienności, ale tak, żeby być i punktualnym, i lojalnym, i cierpliwym, i umieć sprawiedliwie dzielić czas między pracę, męża, dzieci, przyjaciół. A jeszcze w tym kieracie znaleźć miejsce na miłość bliźniego.

Maria: – Od dwóch miesięcy nie potrafię zadzwonić do pani, o której wiem, że jest chora terminalnie. To takie nic, prawda? Nie chodzi o to, by od razu oddać nerkę, a jedynie o to, by wybrać numer w komórce i porozmawiać. Tato znalazłby ten czas. Dla niego bycie dla innych to nie był żaden problem – to miał opanowane do perfekcji. Chyba o to chodzi w świętości. Można przecież zapytać: co w życiu tego człowieka było takie nadzwyczajne? Odpowiadam: nic, ale też: spróbujcie i zobaczcie.

*****

Korzystałam ze wspomnień o Jerzym Ciesielskim kard. Karola Wojtyły z 1970 r. i Jana Babeckiego z 1980 r., opublikowanych na łamach „TP”, oraz wspomnień przyjaciół i współpracowników zamieszczonych w miesięczniku „Źródło” w 2005 r.