Piąta Ewangelia

Ks. Grzegorz Ryś

publikacja 07.10.2009 22:06

Franciszek mówił o radości, która nie rozmija się z krzyżem. Ofiara, jaką składa się Bogu, musi być radosna – choć nie musi być przyjemna. Dzisiaj myli się nam radość z przyjemnością. Jemu się nie myliło. Tygodnik Powszechny, 4 października 2009

Piąta Ewangelia


Maciej Müller: Czy możemy powiedzieć, że św. Franciszek zmienił Kościół na zawsze?

Ks. Grzegorz Ryś:
Boję się wielkich kwantyfikatorów... Na przełomie XII i XIII w. był jednym z tych, którzy uratowali Kościół przed zapaścią. Jak nikt przed nim i nikt po nim, postawił mu przed oczy ideał ubóstwa ewangelicznego. W czasie, kiedy Kościół stanowił część struktur feudalnych, był to mocny i nieoczywisty znak.



Kościół stał przed tym tematem przynajmniej od XI w., kiedy rodziła się reforma gregoriańska. Piotr Waldo i waldensi są już odpryskiem po wielkim ruchu, który ogarnął cały Kościół i który wychodził od hasła życia apostolskiego. Na ten ideał składały się dwa postulaty: głoszenia Słowa Bożego i ubóstwa. To w XI w. nastąpiło odrodzenie życia monastycznego – popatrzmy na egipskich anachoretów, a w Europie na kamedułów, cystersów czy norbertanów.

Ideał ubóstwa zdążył się do czasów Franciszka zdegenerować. Katarzy śmiali się z cystersów, którzy przyjechali ich nawracać wozami pełnymi dobytku.

W czasach Franciszka formacje, które zrodziły się z reformy gregoriańskiej (zwłaszcza cystersi), utraciły swój radykalizm i nie stanowiły wystarczającej przeciwwagi dla ruchów walczących z Kościołem pod sztandarem ubóstwa.

Reforma, jeśli jest stawiana radykalnie, często tworzy odnogę, która rozsadza ramy ortodoksji. Z działalności charyzmatycznych kaznodziejów, wędrujących po całej Europie Zachodniej, rodziły się ludowe ruchy ubogich. Piotr z Bruis, Henryk z Lozanny i Arnold z Brescii głosili ubóstwo nie tylko radykalnie, ale też agresywnie w stosunku do struktur kościelnych. Najsławniejszy z nich, Arnold, wysadził z tronu papieża.

W historii Franciszka widzimy dosłowną realizację Bożych nakazów i obietnic. Jego pierwsi towarzysze, jak Bernard z Quintavalle czy Piotr z Katanii, sprzedają cały majątek, a pieniądze rozdają ubogim. Dla Franciszka to, co jest gorzkie, staje się słodkie (przestaje brzydzić się dotyku trędowatego). Dzieje się Ewangelia...

Pamiętam kazanie, które 27 lat temu wygłosił w seminarium w dniu swoich imienin kard. Macharski. Powiedział, że życie Franciszka to piąta Ewangelia – czyli cztery Ewangelie bez jakiegokolwiek komentarza, wzięte dosłownie. Pierwsza reguła, ta niezatwierdzona przez papieża, to w istocie zbiór cytatów z Pisma św. – duchowość na wskroś biblijna, która chce być przełożona na sposób życia. Franciszek wpisuje się w pewną linię życia monastycznego. W ten sposób postępowali pierwsi mnisi, np. św. Antoni, który czytał Ewangelię dosłownie i dosłownie ją stosował. W tym jest wielka siła.


Kiedy wspólnota Franciszkowa była niedużą grupą ludzi, takie proste reguły wystarczały. Schody się zaczęły, gdy przerodziła się w ruch masowy. Proste intuicje trzeba było przełożyć na język prawny.

To samo przeżył Brat Albert – człowiek, o którym się mówi, że najlepiej zrozumiał i próbował wcielić charyzmat Franciszka. Kiedy zmuszono go w końcu do spisania reguły, zemdlał w drodze do prawnika. Ostatnie słowa przed utratą świadomości brzmiały: „Co on zrobi z moim ubóstwem?”. To odwieczny problem, jak zapisać radykalny ideał w prawnych formach. Trudno jednak, żeby dzieło – jeśli ma trwać i być powszechne – takich form nie uzyskało.

Franciszek miał te same problemy – wystarczyło, że stracił braci na chwilę z oczu, kiedy wyjechał nawracać sułtana, a ci rozluźnili regułę.

Charyzmat to rzecz, którą człowiek musi odkrywać w sobie. Nie da się go narzucić. Św. Paweł pisze do Tymoteusza: „Rozpal charyzmat, który jest w tobie”. Jeśli uważamy charyzmat za dar Ducha Świętego, za rzeczywistość Boską w człowieku, to przyjmuje ona formy różnorodne. Pan Bóg nie kalkuje ludzi.

Brat Eliasz, kierujący zakonem po śmierci Franciszka, w największej miłości do założyciela wybudował potężną trzypoziomową bazylikę w Asyżu...

A Franciszek wolał skromne kaplice, San Damiano i Porcjunkulę...

...ale ostatnią rzeczą, jaka przyszłaby do głowy bratu Eliaszowi, byłoby to, że wypacza ideę założyciela.

Franciszek napisał „Testament”, w którym wzywał braci do ubóstwa i do tego, żeby nie szukać zabezpieczeń (ostatecznie człowiek musi się oprzeć na Ewangelii, a nie na światowych mechanizmach typu „plecy” albo odpowiedniego rozmiaru konto). Kard. Hugolin, przyszły papież Grzegorz IX, protektor Franciszka i ktoś, kto go świetnie rozumiał, rozstrzygnął jednak, że „Testament” nie może być stawiany na równi z regułą. Że jest pismem, któremu należy się uwaga i szacunek, ale nie posłuszeństwo.

Nie bez powodu drugim założycielem franciszkanów nazywa się św. Bonawenturę, działającego w 2. połowie XIII w. On już rozumiał franciszkanizm inaczej. Być franciszkaninem za Franciszka to czuć charyzmat założyciela i odnajdować go w sobie. Za Bonawentury – żyć według reguły zakonu. Istnieje reguła, do niej się stosujemy lub nie, i to ostatecznie oznacza, czy jesteśmy ludźmi zakonu. To przejście jest chyba nieuniknione.

Franciszek w takim razie też nie rozumiał, czym jest charyzmat, skoro chciał narzucać go innym.

Nie próbował narzucać – po prostu opisał pod koniec życia to, co uważał za swój charyzmat. „Testament” to piękny tekst, wspomina, jak było na początku... Dla Franciszka tamten czas jest idealny. Ale teraz towarzysze jego drogi stanęli wobec pytania, czy da się kopiować rozwiązania sprzed dwóch dekad, czy też do realizacji tego samego ideału potrzebne są inne formy.


Tomasz z Celano, biograf Franciszka, cytuje takie jego słowa: „Jeżeli dusza jest zapłakana, zmartwiona, zgryziona, da się ona pochłonąć przez smutek albo pociągnąć do próżnych uciech. Jeżeli sługa Boży czuje jakiś niepokój (...), powinien natychmiast modlić się (...) i pozostać w obecności Ojca aż do chwili, gdy On mu zwróci zbawienną radość”. Z „Kwiatków” znamy opowieść o radości doskonałej: Franciszek nazywa tak sytuację, w której bracia zostają wyrzuceni spod bramy klasztoru i obici kijem. Tłumaczy: „Z żadnych darów Bożych nie możemy się chlubić, gdyż nie są one nasze (...). Lecz krzyżem udręki i utrapienia możemy się chlubić, nasz bowiem jest”. Kojarzy się to z cierpiętnictwem...

To nie jest pochwała cierpiętnictwa. Franciszek to człowiek, który jest symbolem radości, choć otrzymał stygmaty. Mówi o radości, która nie rozmija się z krzyżem. W czasie „Asyżu w Krakowie” jeden z rabinów przypomniał, że nauczyciele prowadzili dzieci żydowskie do komór gazowych, śpiewając i tańcząc wraz z nimi. Ofiara, jaką się składa Bogu, musi być radosna – choć nie musi być przyjemna. Dzisiaj myli się nam radość z przyjemnością. Franciszkowi się nie myliły.

We wspomnianej opowieści z „Kwiatków” Franciszek wymienia najpierw wiele zjawisk, które nie są powodami do radości: że franciszkanie potrafiliby tak nauczać, żeby nawrócić wszystkich niewiernych, że mówiliby językiem Aniołów, że potrafiliby prorokować... Nie, prawdziwa radość jest wtedy, kiedy człowiek potrafi znieść upokorzenie. Puka do bramy i słyszy: „Idź precz!”. My szukamy radości na zewnątrz: sprawiają nam ją wielkie czyny, szóstka w szkole, pochwała od szefa... A spokój ducha burzy nagana od szefa albo brak spodziewanych sukcesów. Franciszek mówi: szukaj źródła radości w sobie.

Kiedy człowieka spotyka upokorzenie, modli się, aby Bóg je odsunął. Franciszek modliłby się dziękczynnie?

Tak – żeby być w zgodzie z Ewangelią, którą czyta bez dodatkowych interpretacji i obłaskawień. Musi nadstawić drugi policzek. A wyrzuty sumienia czuje, kiedy go nie nadstawi.

Przed podróżą na górę Alwernię, gdzie otrzymał stygmaty, Franciszek modlił się, żeby mógł doświadczyć bólu, jaki cierpiał Chrystus, ale też żeby czuł tę miłość, którą On czuł na krzyżu. To też prośba o radość?

Jeśli ktoś nosi odciśnięte na sobie rany Chrystusowe, to znaczy, że głęboko doświadczył tajemnicy krzyża. Krzyż jest zawsze czymś osobistym. Człowiek czasem staje w obliczu takich sytuacji – w życiu Franciszka to np. chwile, w których zderzał się z niezrozumieniem w swojej wspólnocie, był kwestionowany i odrzucany. Jedyną odpowiedzią jest tajemnica krzyża, która daje doświadczenie pokoju wewnętrznego.

Innymi słowy sytuacja krzyżowa to coś, co jest niespodziewane, nieracjonalne, co mnie przekracza, ale od czego nie mogę uciec. Jedyne, co mogę zrobić, to wejść w nią w duchu Chrystusa, który nie cofnął się przed krzyżem i go przyjął. Moment, który owocuje stygmatami, choć nie zawsze je widać.

Pokój ducha płynie z najgłębszego doświadczenia wiary – bo w takiej sytuacji człowieka stać na zawierzenie Bogu. Wiem, że mnie kochasz, i nawet teraz potrafię zaufać twojej miłości. To na pewno nie jest przyjemne. Radosne, owszem.


We Franciszku była nie tylko radość, ale i humor. Brat Rufin był trapiony przez szatana, który przybierał postać Chrystusa i straszył go potępieniem. Franciszek mu poradził: kiedy pojawi się ponownie, powiedz: „Rozdziaw pysk, to ci narobię”.

Lubię tę historię. Mówi o poczuciu humoru, ale też o czymś głębszym: pewności siebie człowieka, który wie, że jest odkupiony. Tak może diabłu powiedzieć tylko ktoś, kto zdaje sobie sprawę, że Chrystus pokonał szatana i że zło jest zwyciężone.

Przyjrzyjmy się kazaniu do ptaków. Czy chodziło w nim o to, by pokazać coś ludziom, czy Franciszek rzeczywiście chciał jakieś treści przekazać zwierzętom?

Chodzi oczywiście o ludzi. Ubóstwo Franciszka nie polega na wyrzeczeniu się świata, ale łączy się z jego absolutną akceptacją. Dlatego Franciszek odnosi się z miłością do wszystkiego, co stworzone.

Drugi powód to odkrycie, czym jest zbawienie. Stary Testament zapowiada, że „Niemowlę igrać będzie na norze kobry, dziecko włoży swą rękę do kryjówki żmii”. W Ewangelii dzikie zwierzęta na pustyni łasiły się do Jezusa. A Franciszek jest człowiekiem, w którym imitatio Christi to ideał dociągnięty do końca.

Wspomnijmy jeszcze o wilku, którego Franciszek nawrócił tak, żeby nie napadał na ludzi i bydło.

To ten sam klucz. Franciszek jest prawdziwym człowiekiem pokoju, rozumianego szeroko – jako synonim pełnej harmonii człowieka ze światem i z Bogiem. Nieraz podejście Franciszka do świata pokazuje się dość płytko: czyni się go patronem ochrony przyrody. To prawda, ale trzeba spytać, jakie są źródła jego ekologii. Są nimi miłość do Boga, odkrycie w Nim stwórcy, odkrycie Chrystusa, który jest księciem pokoju i daje człowiekowi łaskę harmonii ze światem.

Sporo złego robi szkoła, w której na lekcji polskiego zestawia się św. Aleksego jako ascetę i Franciszka – miłującego świat. Franciszek też był ascetą.

I to radykalnym. Kto widział na oczy jego suknię, wie, o czym mowa. Całe życie przeżył, łatając ją.

Ale napominał jednego z braci, którego post doprowadził niemal do szaleństwa.

Tak samo jak braci, którzy w imię ubóstwa zaczynali lekceważyć tych, co ubodzy nie są. Nie chodziło mu o ascezę dla niej samej.

Franciszek początkowo sprzeciwiał się kształceniu braci, a wiek później franciszkanie byli zakonem profesorów i inkwizytorów. Jego przykład pokazuje, że można być świętym, nie mając wiedzy teologicznej.

Franciszek nie miał problemu z wiedzą. Miał problem z tym, co wiedza może z człowiekiem zrobić. Charakterystyczny jest jego list do Antoniego z Padwy, człowieka wykształconego w teologii. Franciszek napisał: „nie mam nic przeciwko temu, że uczysz braci świętej teologii, bylebyś nie gasił w nich ducha pobożności i wiary”. Chodzi o to, że wykształcenie może w pewnym momencie owocować niewiarą. Niewierzący jest ktoś, kto się opiera sam na sobie, nie potrzebuje zawierzenia Bogu.

Warto to zdanie zadedykować tym, którzy zaczynają się uczyć teologii – nie tym, którzy są w niej doświadczeni. Franciszek nie miał obaw co do Antoniego. Bał się, że młodzi adepci staną się ludźmi aroganckimi.

Pamiętam myśl Fultona Sheena, że Chrystusa znajdują ludzie albo bardzo prości, albo bardzo uczeni, natomiast nie znajdują go tacy, którzy przeczytali jedną książkę. Do żłóbka przyszli pasterze i mędrcy.
Rozmawiał: Maciej Müller