Walka z końcem świata

Tomasz Potkaj

publikacja 04.11.2009 17:03

Co roku umiera w Polsce 380 tysięcy osób. Codziennie zatem co najmniej tysiąc kolejnych zmaga się z bólem żałoby.

Tygodnik Powszechny 1 listopada 2009 Tygodnik Powszechny 1 listopada 2009


Świat Ewy Nowak skończył się o 8.30, w niedzielę 6 marca 2005 r.

– Usłyszałam pukanie do drzwi. To byli dwaj urzędnicy z Kopalni Zabrze-Bielszowice, w której pracował mąż. Przyjechali, żeby powiadomić mnie, że nie żyje. Powiedzieli i pojechali.

Mąż Ewy Nowak od dwóch dni leżał na intensywnej terapii w bytomskim szpitalu. W stanie krytycznym: miał 42 stopnie gorączki, obrzęk mózgu, nie mógł oddychać samodzielnie. Rokowania były złe i Ewa liczyła się z tym, że mąż może umrzeć. Tyle że liczyć się z czymś, a doświadczyć czegoś – to nie to samo.

O tym, że coś się stało w kopalni, dowiedziała się tamtego feralnego piątku, kiedy w Katowicach zdawała egzaminy w technikum górniczym. Ktoś z kopalni, kto powiadomił ją o hospitalizacji męża, zastrzegł, że „to nie był wypadek”. Nie zastanawiała się wtedy, dlaczego kopalnia przywiązuje taką wagę do tego słowa. Prokurator, z którym rozmawiała kilka dni potem, był tym mocno zdziwiony. Nie wypadek? Przecież on się tam po prostu ugotował.

Nietypowe przegrzanie

Dopiero kilka miesięcy później dowiedziała się, jak naprawdę zginął. A właściwie usłyszała to przed sądem, od świadków. Że pracował w górnej komorze, przy temperaturze dochodzącej do 33 stopni (od 33 stopni do kopalni wchodzą ratownicy), nie miał dopływu świeżego powietrza (tłoczone powietrze kieruje się do dolnej komory, dopiero stamtąd idzie do górnej). Że był sam, bo musiał skończyć rozpoczętą pracę. Że pracował dłużej niż przewidziane 6 godzin. Że kiedy skończył, poszedł chodnikiem w kierunku kolejki wyjazdowej. Prawie dwa kilometry na nogach. Tam upadł. Koledzy, którzy zeznawali przed sądem, wspominali, jak charczał. Jako przyczynę śmierci w akcie zgonu lekarz wpisał: „nietypowe przegrzanie”.

I właśnie na korytarzach sądowych Ewa Nowak przeżywała swoją żałobę. Najpierw trzeba było sprostować błędną datę śmierci wpisaną na akcie zgonu, potem wystąpić o rentę po mężu (sama nigdy nie pracowała, utrzymywała się z renty powypadkowej, którą otrzymywała jej 19-letnia córka). Kolejne rozprawy i świadkowie. Pogrzeb, który odbył się w rodzinnej miejscowości męża, poza Śląskiem, pamięta jak przez mgłę. Mogła w nim uczestniczyć tylko dlatego, że brała lekarstwa przepisane jej przez psychiatrę. Grała orkiestra górnicza.

– Od tamtego dnia nienawidzę orkiestr górniczych – mówi Ewa.

Kiedy więc zaczęła się jej żałoba? Gdy niedzielnego poranka dwaj pracownicy kopalni przekazali jej wiadomość o śmierci męża? Dwa dni wcześniej, gdy telefonicznie poinformowano ją, że mąż leży w szpitalu? Kilka dni później, kiedy przy dźwiękach orkiestry sypnęła grudkę ziemi do dołu, w który przed chwilą czterech mężczyzn spuściło na sznurach trumnę? A może jeszcze później, kiedy wraz z córką wróciła do domu, usiadła na krześle i uświadomiła sobie, że on już nigdy nie wróci?

Wspólnota żałoby

– Uchwycenie początku żałoby jest trudne – mówi Agnieszka Chmiel-Baranowska, psycholog z Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci. – W przypadku dzieci, które trafiają pod opiekę hospicjum, początkiem żałoby może być moment, kiedy rodzice uświadamiają sobie, że choroba dziecka jest śmiertelna. Następują kolejne etapy pożegnania: z dzieckiem, które chodzi, z dzieckiem, które siedzi, mówi, słyszy. W momencie, kiedy ono umiera, ta żałoba jest już, przepraszam za medyczne określenie, pełnoobjawowa.

Żałoba nie jest chorobą, choć spełnia większość jej kryteriów. Osoba przeżywająca żałobę czuje się przecież źle. Nie ma apetytu, cierpi na bezsenność, chudnie; pogarsza się stan jej zdrowia i funkcjonowanie społeczne. Często nie radzi sobie z nią sama, bez wsparcia osoby z zewnątrz, czasem potrzebna jest pomoc duszpasterza, psychologa, lekarza. Czasem trzeba zastosować lekarstwa, które uśmierzą ból.


Ale żałoba, nawet w wymiarze indywidualnym – bo przecież istnieje też żałoba na skalę większych społeczności: miasta, województwa, kraju – to nie tylko kryzys psychologiczny. Jak ujmuje to Alfonso Nola, autor książki „Tryumf śmierci. Antropologia żałoby”, to także seria zachowań o znaczeniu symbolicznym, wyrażająca stosunek do zmarłego, solidarność z nim, uniwersalny wyraz cierpienia, system rytów pozwalających przejść przez ból i odzyskać zachwiane poczucie bezpieczeństwa.

– Żałoba to pojęcie, którego można użyć w różnych kontekstach – mówi Włodzimierz Pawluczuk, antropolog i religioznawca, profesor Uniwersytetu w Białymstoku. – Inaczej przeżywa się żałobę po śmierci dziecka, inaczej po śmierci dorosłego. Inaczej, kiedy ktoś umiera po długiej chorobie, inaczej, kiedy śmierć jest nagła. Inaczej, kiedy obrzędom pogrzebowym towarzyszą rytuały, jak wystawienie ciała w otwartej trumnie w domu, w otoczeniu rodziny i sąsiadów, palące się gromnice, wspólnie śpiewane pieśni żałobne, i odmawiane litanie, inaczej, kiedy całość spraw związanych z pochówkiem bierze na siebie dom pogrzebowy. Inaczej, kiedy żegnamy się z ciałem, ze zmarłym, którego się widzi, a inaczej, kiedy żegnamy się z urną. Ja sam – przyznaje prof. Pawluczuk – kiedy ćwierć wieku temu żegnałem ojca na pogrzebie, poprzedzonym nocą pokutną z zachowaniem wszystkich tradycyjnych obrzędów, uświadomiłem sobie ich wagę. To, że pomagają przejść na tamtą stronę i temu, kto odszedł, i chronią tych, którzy pozostali.

Innym rodzajem żałoby jest przeżywana w wymiarze społecznym śmierć powszechnie znanej osoby. Największym fenomenem zbiorowej żałoby były reakcje po śmierci Jana Pawła II: spontaniczne poszukiwanie wspólnej obecności w przestrzeni publicznej, zapalanie zniczy w miejscach związanych ze zmarłym, ale także suma indywidualnych przeżyć (powszechne przekonanie, że odszedł ktoś bliski), złożyło się na coś, co antropologia społeczna określa mianem communitas.

Według dr Ewy Klekot z Instytutu Entologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego to sytuacja, związana z przekraczaniem granic, w której społeczność zmienia formę: zanika istniejąca dotąd struktura, a pojawia się właśnie communitas, czyli inny rodzaj wspólnoty.

Etapy zdrowienia

Poza przypadkiem communitas w wymiarze społecznym, żałoba w przestrzeni wielkomiejskiej wydaje się czymś nieobecnym. I trudno się temu dziwić, skoro badania CBOS na temat śmierci i umierania z roku 2005 wskazują, że refleksja nad sprawami ostatecznymi jest przez Polaków spychana na odległy plan. 29 proc. respondentów twierdzi, że nigdy nie myśli o śmierci, rzadkie lub bardzo rzadkie myślenie o niej towarzyszy 45 proc. Tylko co czwarty podejmuje częstszą refleksję nad końcem ludzkiego życia.

W wymiarze osobistym żałoba jest doświadczeniem z obszaru emocji. Psychologowie potrafią opisać jej etapy. Szok, który nie pozwala na przyjęcie informacji o śmierci bliskiego. Po nim trudne, intensywne emocje: rozpacz, smutek, lęk, poczucie osamotnienia. To wtedy następuje pogrążenie się w żałobie: płacz, pozostawanie w domu, unikanie ludzi. Czasem pojawia się złość na zmarłego, że odszedł, czasem o jego śmierć obwiniane są inne osoby: współmałżonek, dzieci. Potem rozpoczyna się proces powolnego przystosowania do nowego życia bez bliskiej osoby, powrót do codziennych czynności. Na końcu jest ozdrowienie, czyli umiejętność ponownego pełnego zaangażowania się w życie, nawiązanie nowych relacji.

– Psychika sama chroni nas przed doświadczeniem, które jest zbyt traumatyczne, aby mogła je unieść – mówi Agnieszka Chmiel-Baranowska, psycholog. – To trochę jak z drogocenną, kruchą figurką, którą mam przewieźć. Żeby się nie potłukła, muszę ją zapakować w pudełko. To pudełko to właśnie sposób, w jaki nasz organizm chroni psychikę przed doświadczeniem, które jest dla niej zbyt trudne. To dlatego osoby doświadczające pierwszej fazy żałoby często nie pamiętają ceremonii samego pogrzebu, mają trudność z przywołaniem kolejności zdarzeń, wszystko widzą jak przez mgłę.


Psycholożka to wszystko, co dzieje się z człowiekiem przeżywającym stratę bliskiej osoby, nazywa drogą bólu. – Może przybrać formę pełnoobjawowej depresji klinicznej, wymagającej pomocy lekarza i wsparcia farmaceutycznego – mówi. – Przełomowym momentem w żałobie jest moment konfrontacji z bólem, ale wiele osób potrafi odkładać go przez wiele miesięcy, a czasem i lat. W konsekwencji odcinają się nie tylko od bólu, ale także od innych emocji: nie potrafią cieszyć się życiem. Pogrążają się w pustce, a ich życiem zawładnął lęk. Czasem ten stan pęka pod wpływem jakiegoś innego wydarzenia, np. kolejnego doświadczenia śmierci. Ale zdarza się, że ludzie żyją w takim stanie przez lata.

Grupa wsparcia

Jak długo trwa żałoba? Dawniej przyjmowano, że po śmierci bliskiej osoby (współmałżonka, dziecka, rodzica) strój w kolorze czarnym nosi się przez rok. Żałobę manifestowano także przez postawę: łzy, smutek. A dziś? – Odeszliśmy od rytuałów, w tym także żałobnych – mówi Włodzimierz Pawluczuk. – A przecież pożegnanie zawsze jest jakąś obecnością, bo człowiek po prostu jest tak skonstruowany. To zastanawiające, że przywiązujemy wagę do przyczyny śmierci (musi ją zawierać akt zgonu), a przecież podstawową, najważniejszą przyczyną śmierci jest fakt, że człowiek jest po prostu śmiertelny.

Odejście od tradycyjnych rytuałów nie pozostaje bez konsekwencji. Są nimi niemożność poradzenia sobie ze stanem żałoby, brak umiejętności nazwania targających pozostającymi w żałobie emocji, bezradność i poczucie braku sensu.

Oczywiście, można się tego nauczyć. Kilka razy w roku księża marianie organizują w sanktuarium licheńskim trzydniowe rekolekcje dla osób będących w żałobie: rodziców przeżywających śmierć dziecka, mężów cierpiących po śmierci żony, dzieci opłakujących śmierć rodziców. To rezultat rozpoznania realnych potrzeb i próba niesienia duchowej pociechy. U wielu osób budzi wprawdzie opór osoba prowadzącego (zakonnik z przygotowaniem psychologicznym): cóż o żałobie może powiedzieć ktoś, kto sam jej nie doświadczył?

Ale świadectwa uczestników są wymowne. „Nie potrafię powiedzieć, czego konkretnie oczekiwałam na tych rekolekcjach, zresztą to mój główny problem po śmierci Grześka; ciężko mi określić, czego właściwie chcę – pisze jedna z kobiet po powrocie z Lichenia. – Teoretycznie dużo wiedziałam o żałobie i jej kolejnych etapach, ale złapałam się na tym, że to za mało. Że czasem potrzebuję usłyszeć od kogoś z boku, że jeszcze będzie dobrze – najlepiej od kogoś, kto wie, o czym mówi. Na tych rekolekcjach znalazłam taką osobę. Ktoś powiedział, że to było jak balsam, i ja się z tym zgadzam. Wyjechałam ze spokojem i ukojeniem”.

Same rekolekcje mają charakter warsztatów. Są spotkania grupowe, jest czas na rozmowy indywidualne i czas na samotność. Istnieje możliwość spowiedzi. Nie dla wszystkich uczestników aspekt religijny jest kluczowy. Najważniejsza jest obecność ludzi, których połączył ten sam ból.

– Rok, czas tradycyjnie przyjmowany jako okres żałoby, jest okresem umownym – mówi Agnieszka Chmiel-Baranowska. Na prowadzonych przez nią grupach wsparcia rodziców w żałobie, odbywających się w siedzibie hospicjum raz w tygodniu, są tacy, którzy pojawiają się przez kilka miesięcy, ale niektórzy potrzebują kilku lat. – Żałoba to czas, w którym trzeba zmierzyć się z tak wieloma emocjami: żalem, smutkiem, poczuciem winy, ale też bólem, nie tylko psychicznym, również somatycznym, odczuwalnym, że każdy musi przejść przez nią własnym tempem – mówi psycholożka. To szczególnie trudne w przypadku małżeństw po stracie dziecka: kobieta i mężczyzna zazwyczaj przeżywają żałobę trochę inaczej.


Co roku w około 500 polskich placówkach hospicyjnych (200 z nich to hospicja stacjonarne) umiera ok. 80 tysięcy osób. To wokół nich skupia się najwięcej żałobników, to tam szukają wsparcia. Przy placówkach hospicyjnych działa około 80 grup wsparcia dla osób pogrążonych w żałobie (koniec 2009 r.). – Można tu wypowiedzieć i nazwać swoje emocje – mówi Agnieszka Chmiel-Baranowska. – A w przypadku mojej grupy ważne jest również to, że dziecko, które zostaje w pamięci i sercu dwójki pogrążonych w smutku rodziców, żyje teraz w 20 czy 30 innych sercach.

Walka o wieczność

Pomocne są też fora. Dzielenie się problemami, opowiadanie życiowych historii, a także wysłuchiwanie problemów innych, często jest skuteczniejsze niż profesjonalna pomoc. W sieci dostępnych jest także kilka wirtualnych cmentarzy, zwanych miejscami pamięci. Jeden z nich, serwis społecznościowy zaduszki.pl, oferuje założenie konta oraz usługę określaną jako „wystawienie wirtualnego nagrobka”, umożliwiającą stworzenie epitafium, umieszczenie napisanych przez zmarłych wierszy, ich zdjęć, udostępnienie ich biogramów, księgi kondolencyjnej dla odwiedzających. Można także wykupić usługę pod nazwą „ostatnie pożegnanie”, polegającą na rozesłaniu pośmiertnego maila wraz z załącznikami do rodziny, przyjaciół i... wrogów.

Dla Dariusza Pałęckiego, zarządcy jednego z takich wirtualnych cmentarzy, ma on przewagę nad rzeczywistym, ponieważ dane raz wprowadzone do sieci pozostają w niej na zawsze.

A czyż to właśnie nie jest wieczność?

Wciąż nie potrafię zapomnieć

Ale tylko część osób umiera pod opieką hospicjów, profesjonalnie wspierających także przy przejściu przez okres żałoby. Większość osieroconych bliskich musi przeżywać ją sama. Często samotnie.

Od śmierci męża Ewa Nowak pozostaje wśród czterech ścian mieszkania, w rytmie od wypłaty renty do kolejnej wypłaty. – Moje życie rozgrywa się przed telewizorem. To moje jedyne okno na świat – mówi. Zasypia grubo po północy, przy grającym odbiorniku, choć kiedyś nie miała problemów ze snem. Może spać dłużej, bo przecież nie ma żadnego powodu, żeby wcześniej wstawać.

Fundacja Rodzin Górniczych utrzymuje kontakt z ok. tysiącem wdów, ale rzadko udaje się namówić którąś z nich na rozmowę. Odmawiają, tłumacząc, że to jeszcze zbyt świeża sprawa, że za wcześnie.

Ewa Nowak, cztery i pół roku po śmierci męża, mówi spokojnie i rzeczowo. Co nie oznacza, że żałobę ma już za sobą. – Najgorsze były pierwsze dni. Przetrwałam je dzięki psychotropom i wsparciu rodziny – wspomina. – Jeszcze długo miałam wrażenie, że mąż wróci, po prostu otworzy drzwi i wejdzie. Znaliśmy się od szóstego roku życia. Nie potrafię o nim zapomnieć.