Katastrofa po katastrofie

Maciej Wiśniewski z San Cristóbal de las Casas

publikacja 27.01.2010 21:51

Siły natury nie mogły wybrać miejsca bardziej wystawionego na cierpienie. Nieszczęścia spadające na Haiti są jednak nie tylko dziełem przyrody, lecz także człowieka. W tym również państw tworzących „wspólnotę międzynarodową”, dziś śpieszącą z pomocą. Tygodnik Powszechny, 24 stycznia 2010

Katastrofa po katastrofie


Tym razem zatrzęsła się ziemia, i to mocno. Trwające chwilę, siedmiostopniowe w skali Richtera trzęsienie, po którym zanotowano ponad 25 wstrząsów wtórnych, obróciło w gruzy Port-au-Prince, dwumilionową stolicę Haiti. Zniszczone zostały domy, biura, hotele, drogi; zawaliły się pałac prezydencki, budynek sądu najwyższego, ministerstwa, katedra (zginął abp Serge Miot). Zawaliły się szpitale. Rachityczna i utrzymywana dzięki międzynarodowej pomocy służba zdrowia została sparaliżowana. Część lekarzy zginęła, inni ratowali bliskich. Pojawiły się głosy, by ściągnąć lekarzy z prowincji. Ale na prowincji nie ma lekarzy. Zniszczona została też siedziba ONZ, która od 2004 r. utrzymuje na Haiti 9-tysięczną misję (7 tys. żołnierzy i 2 tys. cywilnych pracowników) – i w dużej mierze wyręcza kulejące państwo.

Z początku nie było komu ruszyć na ratunek. Na Haiti jest tylko 3 tys. policjantów. Armia, która kiedyś zajmowała się represjonowaniem ludności i obalaniem kolejnych rządów, została w 1995 r. rozwiązana przez prezydenta Jeana-
-Bertranda Aristide’a.

Pomoc musiała przyjść ze świata.

***

Szacuje się, że mogło zginąć od 70 do 150 tys. ludzi, ćwierć miliona odniosło rany, a półtora miliona (na 10 mln mieszkańców) straciło domy. Dla porównania: w 2004 r. azjatyckie tsunami zabiło 230 tys. ludzi; a 2 mln zostały poszkodowane. Wedle ONZ, tragedia na Haiti może być największym kataklizmem, z jakim Organizacji przyszło się zmierzyć od początku jej istnienia.

Prezydent René Préval, który przeżył zawalenie swej siedziby i urzęduje na posterunku policji, powiedział, że stolica wygląda jak po bombardowaniu. Potwierdzają to zdjęcia z powietrza: stosy ciał na tle ruin, a wśród nich sklecone namioty ocalałych.

Wydawałoby się, że w slumsach na obrzeżach stolicy tragiczne saldo powinno być mniejsze, gdyż w byle jak i z byle czego budowanych domach na ludzi nie spadały ciężkie konstrukcje. Ale Brian Concannon Jr. z amerykańskiego Institute for Justice and Democracy in Haiti twierdzi, że wokół Port-au-Prince mogło zginąć najwięcej ludzi: osunęły się okalające miasto wzgórza. Concannon: – Gdy za jakiś czas spłynie więcej informacji, dostrzeżemy bezpośredni związek między biedą a śmiertelnością.

Już nazajutrz po trzęsieniu ziemi sytuację zaczęto określać jako „katastrofę po katastrofie”; na ocalałym pasie lotniska zapanował chaos, nastąpiły problemy z dystrybucją pomocy. Ludzie szukali pożywienia w ruinach, gdzie rozkładały się niewydobyte ciała. Najgorzej było z wodą: pożary odcięły dopływ prądu do stacji uzdatniania, woda przestała płynąć. Już wcześniej, w rankingu Water Poverty Index, Haiti było na ostatnim miejscu w świecie. – Rozmawiałem przed chwilą z przyjacielem z Haiti – mówi Concannon. – Krążył całe popołudnie po mieście i nie widział ani jednej grupy dystrybuującej wodę.

hhh

La Espanola – wyspa, którą zajmują dziś dwa państwa: Haiti i Dominikana – czyli pierwsze terytorium odkryte przez Hiszpanów w Nowym Świecie – może i była dla przybyszów rajem na ziemi, ale na pewno nie była Eldoradem. Dla wielu okazała się piekłem: najpierw dla mordowanych Indian, potem dla sprowadzonych niewolników. Europejczycy nie znaleźli złota, za to urządzili tu plantacje.

W swoim czasie Saint-Domingue, jak nazywali La Espanolę Francuzi, była najbardziej dochodową kolonią w świecie. Gdy w 1794 r. wybuchł bunt niewolników, Napoleon wysłał siły pacyfikacyjne (m.in. polskie Legiony; część żołnierzy przeszła na stronę powstańców i osiadła potem na wyspie). Powstanie zwyciężyło. Rewolucja, z której w 1804 r. zrodziło się niepodległe państwo Haiti, była najbardziej radykalnym i uniwersalnym procesem wyzwolicielskim: buntem czarnych niewolników, którzy jako jedyni na świecie wywalczyli swą wolność, a nie zostali nią obdarowani. Ich ideałów równości przestraszyli się wszyscy: od Talleyranda, przez Jeffersona, po Simóna Bolívara.


Błysk momentu założycielskiego nie trwał długo. Najpierw Francja wymusiła na Haiti horrendalne odszkodowanie za utratę zysków. Potem amerykańska inwazja i okupacja (1915-36) obróciły kraj w perzynę, zabiły tysiące i niemal przywróciły niewolnictwo. Prezydent Woodrow Wilson, laureat Pokojowego Nobla i zagorzały segregacjonista, chciał na powrót uczynić z Haiti wielką plantację. W końcu zadowolił się urządzeniem reżimu gwarantującego strategiczne interesy USA.

To one kazały Waszyngtonowi popierać najpierw arcykrwawą dyktaturę Duvalierów (1957-86) jako przeciwwagę dla Castro, potem post-duvalierowskie dyktatury wojskowych, a później na przemian obalać i instalować pierwszego demokratycznie wybranego prezydenta, byłego księdza związanego z teologią wyzwolenia, Jeana-Bertranda Aristide’a (choć oskarżano go o autorytaryzm i łamanie praw człowieka, zarzuty były przesadzone; po części kryły niechęć wobec jego projektu politycznego).

Paul Farmer – amerykański lekarz, który przepracował na Haiti ponad dwie dekady i zakładał organizacje niosące pomoc medyczną – w książce „The Uses and Abuses of Haiti” szczegółowo opisuje „niewygodną prawdę” o roli światowych mocarstw i rozbija stereotyp Haiti jako „osobnego świata”, rozsadzanego przez wewnętrzną przemoc.

Historia nie tłumaczy wszystkiego, np. dzisiejszej korupcji i skali przestępczości. Tym bardziej nie oferuje rozwiązań. Ale jej znajomość pozwala dostrzec także zewnętrzną „przemoc strukturalną” i z takiej perspektywy spojrzeć na obecne działania USA czy Francji, która po wpędzeniu w XIX w. swej byłej kolonii w spiralę zadłużenia, kilka dni temu zobowiązała się do rozpoczęcia światowej krucjaty na rzecz anulowania jej długu zagranicznego.

***

Jedna z odpowiedzi na pytanie, dlaczego trzęsienie ziemi zebrało tu tak straszne żniwo, brzmi: nikt się go nie spodziewał. Co prawda w 1946 r. zatrzęsła się ziemia na Dominikanie, ale ostatnie trzęsienie nawiedziło Haiti w 1842 r.

Co innego huragany: w ostatnich latach smagały regularnie kraj pozbawiony prawie lasów (efekt uboczny zniszczenia rolnictwa: gdy chłopi nie mieli już po co siać, zabrali się za wycinanie drzew). Między 2001 a 2007 r. zabiły 18 tys. ludzi, a 130 tys. zostawiły bez dachu nad głową. W 2008 r. huragany „Gustaw”, „Fay”, „Ike” i „Hanna” zabiły kolejny tysiąc osób.

Inna odpowiedź to słabość instytucji: walące się rządowe budynki, fizyczny dowód istnienia państwa, były tylko fasadami. W najlepszym razie funkcje państwa przejmowane są przez organizacje pozarządowe, które zapewniają połowę publicznych usług. One nie odpowiadają jednak przed obywatelami, ale przed donatorami, nie myślą o źródłach problemów (kto i dlaczego blokuje rozwój?) ani nie mają wpływu na problemy strukturalne (biedę, bezrobocie itd.). Zajmują się jedynie minimalizowaniem ich efektów.

To za mało w kraju, gdzie jeden procent populacji posiada połowę jego bogactw, bezrobocie wynosi 80 proc., a tyle samo ludzi przeżywa dzień za mniej niż 2 dolary; gdzie połowa nie umie czytać i pisać, gdzie ponad 40 proc. pieniędzy zasilających gospodarkę pochodzi od emigrantów i gdzie każdy, kto mógł wyjechać – tj. młodzi i wykształceni – już wyjechał.

Mimo że w 2008 r. huragany uderzyły najpierw w Kubę, a dopiero potem w Haiti, na Kubie zginęły cztery osoby, a na Haiti tysiąc. Należy krytykować kubańskie państwo, ale jedno trzeba przyznać: potrafi ochronić obywateli przed naturą.


Na Haiti państwo jest słabe i skorumpowane. Ale to nie argument za tym, żeby je ostatecznie porzucić czy rozwiązać. W 2009 r., gdy kraj lizał rany po huraganach, „The Economist” pozwolił sobie zasygnalizować delikatny optymizm, jeśli chodzi o stan kraju po kilku latach trwania misji ONZ. Nie pomylił się: wg Komisji Gospodarczej ds. Ameryki Łacińskiej i Karaibów przy ONZ (CEPAL), mimo światowego kryzysu Haiti zanotowało w 2009 r. wzrost PKB rzędu 2 proc. Brytyjski tygodnik ostrzegł, że te skromne osiągnięcia zagrożone są przez katastrofy naturalne.

Tu też się nie mylił. Najwyraźniej nie ma takiej naturalnej katastrofy, po której nie mogłaby przyjść tragedia jeszcze straszniejsza. Rzecz w tym, jak się jest przygotowanym.

***

Ale mówienie o Haiti jako o „wyspie plag” byłoby zbyt proste. Taka kalka depersonalizuje wszystkie nieszczęścia. Tymczasem za wieloma stoją ludzie; weźmy np. kwestię głodu.

Niedawno, w przypływie czegoś, co mogłoby wyglądać na wyrzut sumienia, były prezydent USA Bill Clinton, specjalny wysłannik ONZ na Haiti, mówiąc o odpowiedzialności rządzących za kryzys żywnościowy, jaki przetoczył się przez świat w 2008 r., wyznał: „Spieprzyliśmy sprawę”.

Nic podobnego. Liberalizacja rynków żywności, tak jak została pomyślana i przeprowadzona przez polityków (m.in. Clintona), okazała się ogromnym „sukcesem”: kraje Południa zostały zmuszone do porzucenia drobnych rolników na pastwę losu i uzależnienia się od krajów Północy. Przykładem tej wielkiej transformacji jest Haiti.

30 lat temu większość ludzi, zamieszkujących dziś slumsy Cité Soleil, Carrefour czy Marti Saint, żyła jeszcze na prowincji. Musieli ją opuścić (właściwie: zostali z niej wypchnięci), by zasilić szeregi taniej siły roboczej. Osiągnięto to przez celowe uczynienie nierentownym haitańskiego rolnictwa, m.in. znosząc cła na żywność. Ówczesny dogmat głosił, że kluczem do ekonomicznej wspaniałości jest nie rolnictwo, lecz fabryki zajmujące się składaniem produktów na rynek światowy. Ale fabryki wolały zadomowić się w Chinach. Chłopi z Haiti nie mieli dokąd wracać, zasilili więc szeregi miejskiej biedoty.

Niszcząc rolnictwo na Haiti, otworzono jednocześnie drzwi do zysków dla wielkich koncernów z USA. W latach 80. kraj produkował 95 proc. konsumowanego przez siebie ryżu; dziś importuje 80 proc. zjadanego ryżu, głównie z USA. Gdy w 2008 r. cena żywności na giełdach światowych poszła w górę, ryż na Haiti zdrożał o połowę; ludzie, którzy już wcześniej nie dojadali, zaczęli głodować.

***

Barack Obama zrozumiał wagę problemu; z miejsca obiecał pomoc i zaangażował niezbędne środki. Gdy świat śle ratowników i lekarzy (np. Kuba, która już i tak miała na Haiti 400 medyków, 25 proc. ogólnej liczby haitańskich lekarzy), Stany zdecydowały się wysłać okręty wojenne i kilka tysięcy marines. – Prezydent wykonał kawał dobrej roboty. Podzielam jednak obawy tych, którzy kwestionują wysyłanie kolejnych tysięcy żołnierzy do kraju, gdzie już jest misja ONZ – mówi Brian Concannon. – Przerzucenie takiej liczby wojska pochłonie ogromne pieniądze, cywilna pomoc byłaby tańsza.


Co prawda świat przyklasnął, gdy Obama ogłosił przeznaczenie 100 mln dolarów na pomoc dla Haiti. Ale czy zdawał sobie sprawę, że sporo z tych pieniędzy pochłonie machina wojenna USA przerzucana na Karaiby? Argumentem za wysłaniem wojska miało być zapewnienie bezpieczeństwa i uchronienie kraju przed destabilizacją (co ciekawe, podobnych argumentów użył Wilson sto lat temu). Prócz tego Obama ogłosił wstrzymanie deportacji haitańskich nielegalnych emigrantów i powołanie specjalnego funduszu pomocowego, na którego czele stanęli byli prezydenci Bill Clinton i George W. Bush. Jak na ironię, gdyż obaj zaangażowani byli w duszenie haitańskiej demokracji i promowanie destrukcyjnych dla kraju rozwiązań.

Wprawdzie Clinton w 1994 r. przywrócił Aristide’a do władzy, ale związał mu ręce szeregiem zobowiązań do prorynkowych reform, zakładających m.in. otworzenie rynku żywności czy prywatyzację wody, od czego uzależniono pomoc finansową. Bush zaś nie tylko maczał palce w zamachu stanu, który z kolei obalił w 2004 r. Aristide’a, ale żywił też niechęć do jego następcy Prévala; w 2008 r. zablokował 146 mln dolarów pożyczki z Międzyamerykańskiego Banku Rozwoju, przeznaczonej na wodociągi i stacje uzdatniania. To część odpowiedzi na pytanie, dlaczego ocalali w Port-au-Prince tak rozpaczliwie dziś o wodę błagają.

Pewne światło na energiczne działania Obamy rzuciła nieoczekiwanie Heritage Foun-dation, konserwatywny think-tank z USA. Kilka godzin po trzęsieniu ziemi opublikowała na stronie internetowej tekst, w którym podkreślała, że tragedia jest dla Waszyngtonu „dobrą okazją na zreorganizowanie dysfunkcjonalnego już od dłuższego czasu rządu Haiti i poprawienie wizerunku USA w regionie”. Dokument, który szybko zastąpiono inną, złagodzoną wersją, odkryła Naomi Klein, kanadyjska dziennikarka, autorka „Doktryny szoku”.

W swej książce opisuje ona, jak kryzysy, polityczne zawirowania czy kataklizmy – wszelkiego rodzaju „szoki” – wykorzystywane są przez rządzących do przeprowadzenia zmian, na które w normalnych warunkach obywatele nie wyraziliby zgody.

***

Jak więc przerwać zaklęty krąg?

Concannon: – Jedynie przez wzmocnienie rządu Haiti, tak aby mógł odpowiedzieć na potrzeby Haitańczyków. Ale zmiana musi być dziełem ich samych.

Podobnie uważa prof. Peter Hallward, który bada problem postkolonializmu na przykładzie Haiti. Podkreśla on, że wszystkie próby szukania politycznych rozwiązań dla wyspy „od wewnątrz” były blokowane przez świat.

Trzeba też uwolnić Haiti od stereotypu „przeklętego zakątka”, z ludnością upośledzoną i zależną od zewnętrznej pomocy.

Choć brzmieć to może jak dolewanie benzyny do ognia, Haiti potrzebuje więcej samodzielnej polityki, a mniej protekcjonalnego i okazjonalnego miłosierdzia.

A jeśli człowiek pozwoli, może i natura będzie łaskawsza.