Tęsknota za przywódcą

Rozmowa z prof. Stefanem Stuligroszem, dyrygentem, pedagogiem i kompozytorem, twórcą chóru „Poznańskie Słowiki”

publikacja 04.03.2008 19:10

Różnica jest wielka, dlatego, że na dzisiejszą młodzież ogromny wpływ wywiera telewizja, a przede wszystkim filmy pełne przemocy, seksu. Przed wojną nie mieliśmy tego tylu – nazwijmy to – złych podniet. Może przez to nasze życie było lepsze... Don BOSCO, 3/2008

Tęsknota za przywódcą



Od wielu lat ma Pan kontakt z młodzieżą. Czy dzisiejsza młodzież jest inna niż kiedyś?

Różnica jest wielka, dlatego, że na dzisiejszą młodzież ogromny wpływ wywiera telewizja, a przede wszystkim filmy pełne przemocy, seksu. Przed wojną nie mieliśmy tego typu – nazwijmy to – złych podniet. Może przez to nasze życie było lepsze... A teraz wraz z otwarciem na Zachód widać niestety upadek wiary, autorytetów, poczucia honoru. Liczą się pieniądze, sukces. Coraz trudniej więc przekazywać młodzieży wartości, wymagać. Choć nasza polska młodzież jest nadal piękna, mam na myśli sferę duchowości.

Ale wychowawcy mają o wiele trudniejsze zadanie niż kiedyś?

Na pewno. W ostatnim czasie bardzo zdewaluował się zawód nauczyciela, choć mądrych wychowawców nie brak. Widać jednak brak szacunku dla wychowawców i prawdę mówiąc, mnie to jako starego człowieka martwi. My przed wojną kochaliśmy swoich nauczycieli. Chodziłem do Gimnazjum Marii Magdaleny w Poznaniu i pamiętam, że czciłem swoich nauczycieli, szanowałem ich, czułem przed nimi respekt...

A teraz niestety bywa, że to nauczyciele boją się swoich uczniów…

Tak. I to jest smutne. Moi profesorowie: Węgrzynowicz, Fogel, Abgarowicz, to byli mądrzy wychowawcy. Kiedy kończyłem gimnazjum prof. Węgrzynowicz, (zwany przez nas Rzeźnikiem ze względu na oceny jakie nam wystawiał – zwykle niedostateczne), uczący nas matematyki i fizyki, wychowawca naszej klasy, starał się przekonać mojego ojca, żeby mnie posłał do liceum, mimo że moje świadectwo wyglądało następująco: zachowanie – bardzo dobrze, religia – bardzo dobrze, na dole muzyka – bardzo dobrze, gimnastyka – bardzo dobrze, a w środku… same dostateczne. Ale prof. Węgrzynowicz (a także inni nauczyciele) widział we mnie wielki talent muzyczny, wiedział, że interesuje mnie muzyka. A nasi nauczyciele chcieli nas widzieć w przyszłości nie tylko mądrymi, ale i szczęśliwymi. Zależało im na nas. Dlatego byli bardzo wymagający. I to nie dotyczyło tylko mnie, ale wszystkich moich kolegów. Teraz po latach doceniam tę troskę o nas i wysoko ustawianą przed nami poprzeczkę.

Motywowali do wysiłku, który teraz chyba trochę przestaje być na czasie. Zauważa Pan to u swoich chórzystów? Czy w związku z tym, że uczestnictwo w chórze wymaga wysiłku zmniejszyła się liczba chętnych do śpiewania?

Z początku, po wojnie, do chóru garnęło się strasznie dużo chłopców. Nie można było przyjąć wszystkich i do tej pory nie wiem czy dobrze wybrałem. Bo bardzo często podczas przesłuchań tych najwrażliwszych paraliżowała trema, a radzili sobie ci bardziej przebojowi. Teraz chłopcy mają komputery, telewizory. Nie mogą się od tego oderwać. Komputer to oczywiście nic złego, ale nie można dopuścić do tego, żeby stać się jego niewolnikiem. A myślę, że jest jednak sporym zagrożeniem i konkurencją dla podejmowania jakiegokolwiek twórczego wysiłku.




Dla ich przyszłego dobra musi być twardy. Wymagający. Poza tym, jeśli na zajęciach chóru mam ponad setkę młodych ludzi do opanowania, to wystarczy, abym pozwolił sobie choć raz tylko wejść na głowę, to trudno mi będzie dalej pracować. Stracę autorytet. Nie będę mógł moim zwyczajem energicznie przypominać, że inteligentnemu chłopcu mówi się tylko jeden raz!

Nie buntują się?

Chłopcy lubią autorytet. Podświadomie poszukują wodza. Podporządkują się, jeśli będą widzieli, że prowadzi ich od zwycięstwa do zwycięstwa. Owszem będą go krytykować, czasami się buntować, ale jak zobaczą, że potrafi pierwszy się przyznać do błędu – zaufają. Jak tylko się pomylę na próbie, wołam natychmiast: „Moja wina, moja wina!”. Chcę ich nauczyć odwagi przyznawania się do winy i tego, że nikt nie jest nieomylny. Ale przede wszystkim uczę ich zaufania do Pana Boga, tego, że On wie lepiej czego nam trzeba. A jeśli nie daje nam czegoś, o co prosimy, to tylko dlatego, że w przyszłości może się to okazać niedobre, a nawet zgubne dla nas. Uczę ich, że życie się tu nie kończy. Po drugiej stronie oczekują nas wszyscy, którzy nas wyprzedzili w drodze do wieczności. Tam już nie będzie nienawiści, cierpienia, zmagań z żadnymi problemami. Mówię o tym także rodzicom moich chłopców, z którymi spotykam się raz na kwartał.

A kto miał wpływ na kształtowanie Pana charakteru?

Przede wszystkim rodzina. Miałem dobry dom, rodziców. Duży wpływ na mnie miała też babcia Franciszka (była dla mnie ogromnym autorytetem) i ksiądz Aleksander Woźny, stryj mojej nieżyjącej już żony Barbary, a mój wychowawca w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej, do którego należałem. Miał cudowną cechę nie piętnowania, ale delikatnego, subtelnego ukazywania słabości, nad którymi trzeba popracować. Natomiast babcia Franciszka, prosta kobieta, nauczyła mnie modlitwy. To z nią chodziłem na nabożeństwa majowe, nieszpory, Gorzkie Żale. Pamiętam jak płakała, kiedy je śpiewała. Bardzo mnie to wzruszało. Później duży wpływ wywarli na mnie moi nauczyciele i oczywiście grupa rówieśnicza – szczególnie przyjaźń z Edą Kaźmierskim (jednym z piątki błogosławionych oratorianów z Poznania – przyp. red.), którego podczas okupacji poznałem u salezjanów. Potrafiliśmy godzinami dyskutować. Wciąż noszę w portfelu jego już nieco wypłowiałą fotografię. Cenną pamiątkę naszego braterstwa. Przed wojną należałem też do harcerstwa, skąd wyniosłem wiele cennych wartości i sprawnych umiejętności.



Rozmawiali: Małgorzata Tadrzak-Mazurek, ks. Andrzej Godyń SDB